To historia o tym, jak jedno zdanie może zmienić życie.

Nic nie zapowiadało burzliwych zmian w życiu Robina Knoxa-Johnstona. W lecie 1967 r. spędzał urlop w domu swoich rodziców w Kent. Miał 28 lat, był przystojnym oficerem brytyjskiej marynarki handlowej i właśnie wrócił z Indii, skąd razem z bratem i przyjacielem przyprowadził swój jacht Suhaili.

Teraz Robin czekał na kolejny rejs w charakterze pierwszego oficera na statku Kenya. Zastanawiał się nad sprzedażą swego jachtu, który kiwał się na kotwicy w mulistym ujściu w Benfleet na Tamizie. I tak nie miał wiele czasu, żeby na nim pływać. Z drugiej strony jednak, czy można tak po prostu pozbyć się wysłużonego przyjaciela?

Jedno niewinne zdanie

Któregoś dnia popołudniowy spokój przerwał głos ojca Robina.

Słyszałem, że Tabarly buduje katamaran. Czy będzie się nadawał do regat przez Atlantyk? 

Francuz Éric Tabarly był już znanym żeglarzem, który zaledwie kilka lat wcześniej w regatach transatlantyckich pokonał swojego najgroźniejszego rywala, Brytyjczyka Francisa Chichestera.

Zastanawiałem się, czy nie ma zamiaru pobić rekordu Chichestera lub pożeglować non stop dookoła świata. Chyba tylko to zostało do zrobienia, prawda? – ciągnął ojciec Robina.

Faktycznie, samotny rejs dookoła świata był tym, czego nikt jeszcze nie dokonał. Gdyby udało się Éricowi Tabarly’emu, Francja na zawsze wyprzedziłaby Brytyjczyków w żeglarskiej rywalizacji. Wtedy właśnie, w senne wakacyjne popołudnie, w głowie młodego oficera pojawiła się myśl, aby uratować honor Albionu.

Rejs na pomarańczach

Żeglarstwem Robin interesował się od dziecka. Jako czterolatek skonstruował tratwę z desek starej skrzynki po pomarańczach. Samodzielnie przeniósł ją całą milę do morza. Kiedy udało się zwodować „jednostkę pływającą”, stanął na jej pokładzie i razem poszli pod wodę. Kolejna próba pokonania morza odbyła się 10 lat później. Łódź miała 3 m długości i została zbudowana na poddaszu domu dziadków Robina. Podobnie jak tratwa, zatonęła w czasie prób stoczniowych na kanale Grand Union. 

Jednak zew morza był silniejszy. W wieku 17 lat Robin postanowił wstąpić do Królewskiej Marynarki. Oblał jednak egzamin z fizyki. Zaciągnął się więc do marynarki handlowej. W 1957 r. zamustrował się jako kadet na statek szkolny Chindwara. Załoga 7500-tonowej jednostki należącej do India Steam Navigation Company składała się głównie z praktykantów. 

Na Chindwarze Robin spędził trzy lata. Żeglowali między Londynem a portami Afryki Wschodniej. Pokonywał kolejne szczeble marynarskiej kariery. Z czasem awansował na pierwszego oficera, aż cud, że miał czas się ożenić. Wspólnie z młodziutką Suzanne osiedli w Bombaju. Pracując jako zawodowy oficer, nie przestawał jednak marzyć o żaglach. Wraz z kolegą, również byłym praktykantem na Chindwarze, planowali kupno typowo arabskiego żaglowca typu dhow z łacińskim żaglem. Chcieli nim pożeglować do Anglii, a potem zarobić na jego sprzedaży.

Życie zweryfikowało plany Robina. Nie każdy marzył o posiadaniu żaglowca, którego konstrukcja nie zmieniła się od czasów Sindbada. Musieli pomyśleć o nieco nowocześniejszej jednostce, tak żeby w Europie znalazł się na nią kupiec. Tak pojawił się plan budowy jachtu, który zmienił całe życie Robina Knoxa-Johnstona.

Narodził się wygodny jacht turystyczny Suhaili – jak arabscy żeglarze w Zatoce Perskiej nazywają południowo-wschodni wiatr. Budowa zakończyła się w 1964 r. Wodowania dokonała żona konsula Kuwejtu, rozbijając o dziób jachtu orzech kokosowy, i Suhaili, przy zawodzeniach tradycyjnych błogosławieństw budowniczych, dotknął stępką wody. Swój pierwszy oceaniczny rejs, z Indii do Wielkiej Brytanii, zniósł doskonale, nie raz dowodząc dzielności i zdolności nautycznych.

Nie obyło się jednak bez problemów osobistej natury. Żona Robina, Suzanne, na wieść o tym, że wraz z ich córką Sarą ma płynąć na Suhaili do Anglii, postanowiła opuścić męża i wróciła do kraju samolotem. Tam wystąpiła o rozwód.  

Ale teraz, trzy lata po tych wydarzeniach, Suhaili kołysał się na kotwicy u ujścia Tamizy. I mógł stać się częścią planu, który zupełnie niechcący poddał Robinowi jego ojciec. Młody oficer postanowił opłynąć samotnie świat. Nie miał nic do stracenia, nie czekała na niego żona. Najpierw jednak musiał sprzedać Suhaili i zbudować jacht dostosowany do nowego wyzwania. 
Tymczasem pojawiła się nieoczekiwana okazja umotywowania podróży. Brytyjski tygodnik The Sunday Times ogłosił wyścig samotnych żeglarzy Golden Globe Race – dookoła świata bez zawijania do portów. Zwycięzca miał otrzymać nagrodę w wysokości 5 tys. funtów szterlingów, co w owym czasie stanowiło niemałą fortunę. Zachęta była więc aż nadto kusząca.

Wiatr przeciw wiatrom

Jacht Knoxa-Johnstona był jednostką turystyczną, a do udziału w regatach potrzebna była szybka łódka. Jej budowa, nawet uwzględniając sprzedaż Suhaili, przekraczała możliwości młodego armatora. Poszukiwania sponsorów spaliły na panewce. Robin usiadł w końcu z kartką papieru i zrobił rachunek zysków i strat. Stało się jasne: popłynie na tym, co ma.

Nie było innego wyboru. Nie miałem żadnych wątpliwości, że Suhaili wytrzyma próbę. Jedyną przeszkodą był fakt, że według dzisiejszych kryteriów moja łódka nie jest szybkim jachtem… – pisał potem w książce Mój własny świat. 

W przygotowania zaangażowali się wszyscy: przyjaciele, znajomi i rodzina żeglarza. Wspólnie gromadzili sprzęt i zapasy. Żeby przebyć 30 tys. mil morskich i przeżyć 10 miesięcy żeglugi, Robin musiał pomieścić w jachcie 1500 konserw, 112 kg cebuli i 1,5 tony ziemniaków. Suhaili miał stawić czoła wiatrom wiejącym ze wszystkich stron. 

Robin Knox-Johnston wystartował 14 czerwca 1968 r. z Falmouth. Był to piątek. Mimo że większość żeglarzy wzdryga się przy perspektywie wypłynięcia tego dnia tygodnia, oficer był pewien siebie. Wierzył w swoją niespełna 10-metrową Suhaili i powodzenie wyprawy. Do walki o palmę pierwszeństwa przystąpiło jeszcze ośmiu konkurentów: pięciu Brytyjczyków, dwóch Francuzów i Hiszpan. Nagrodę zgarniał ten, który jako pierwszy opłynął glob. 

Pierwsze trzy miesiące żeglugi upływały monotonnie – na nawigacji, naprawie osprzętu, sterowaniu, przygotowywaniu posiłków i śnie. Codzienną rutynę urozmaicały prowadzone o wyznaczonych porach seanse łączności radiowej z bliskimi i organizatorami wyścigu, redakcją Sunday Mirror, której Robin relacjonował przebieg podróży.

Suhaili spisuje się wspaniale. Z łatwością pokonuje fale, chociaż bardzo się przy tym kołysze. Od czasu do czasu wali o falę – notował Knox-Johnston. Problemem była jedynie wszechobecna wilgoć. – Woda jest wszędzie i gdy załamująca się fala przewala się przez jacht, cały potok wpada przez główny właz, zalewając stół nawigacyjny, półkę z książkami i radio. Tam, gdzie nie sięga woda morska, osiada skroplona para wodna.

Rywale gonią

Inni zawodnicy znacznie gorzej znosili trudny samotnej podróży. Ze wszystkich konkurentów Robina największe szanse na zwycięstwo miał francuski żeglarz Bernard Moitessier. Brytyjczyk niemal czuł na plecach jego oddech. Tymczasem w siódmym miesiącu rejsu Bernard nieoczekiwanie skierował Joshuę w kierunku Taihiti, zamiast kontynuować rejs do Wielkiej Brytanii. Dlaczego podjął taką decyzję? Już wcześniej Moitessier cierpiał na depresję.

Podczas rejsu przez Ocean Indyjski odkrył jogę jako metodę uspokojenia umysłu. Mając teraz czas na kolejne przemyślenia, na dodatek walcząc z usterkami na jachcie, wysłał do redakcji The London Times informację o decyzji porzucenia wyścigu. Napisał: Robię to, ponieważ jestem szczęśliwy na morzu i chcę ocalić swoją duszę. Francuz do końca życia mieszkał na Tahiti. I choć zrezygnował z regat, to płynąc na swoją wyspę okrążył jednak kulę ziemską bez zawijania do portów. Do dziś uważa się go za drugiego żeglarza na świecie, który tego dokonał.   

Brytyjczyk Nigel Tetley, kolejny groźny rywal, płynął na sklejkowym trimaranie Victress. Sfatygowana długą żeglugą jednostka rozleciała się na Atlantyku i zatonęła zaledwie 1200 mil morskich przed osiągnięciem celu. Sam Tetley zdążył jednak wezwać pomoc i został uratowany. 

Przy problemach rywali kłopoty Robina Knoxa-Johnstona wydawały się dziecięcą igraszką, choć bywało też groźnie. Raz trzeba było uszczelnić cieknący kadłub, w którym pomiędzy klepkami pojawiły się długie na ponad 2 m szczeliny. Uszkodzenie wymagało opuszczenia jachtu i wykonania naprawy z zewnątrz. Okazało się, że nie tylko kapitana zaabsorbowała praca. – Nagle zauważyłem szary cień przemykający się zwinnie przy łodzi. Rekiny znalazły mnie w końcu. Obserwowałem jednego z nich przez 10 min, mając nadzieję, że odpłynie… Na szczęście rekin nie był tego dnia głodny. 

10 września 1968 r., 88 dni od opuszczenia Falmouth, Suhaili znalazł się dokładnie na południku Kapsztadu. Rozpoczynał się nowy ocean – Pacyfik, i kolejny etap wokółziemskiej żeglugi. Dwanaście dni później kapitan Knox-Johnston z radością odnotował w dzienniku jachtowym ostatni dzień zimy na południowej półkuli. Była dobra okazja, aby toastem uczcić to wydarzenie. -Mam zamiar popić sobie dzisiejszej nocy – zanotował. Piwo smakowało wspaniale, choć było go coraz mniej. Szkoda, że nie wziąłem jeszcze ze dwudziestu skrzynek, na pewno dałbym im radę. A tak, po tej puszce będę musiał pić koniak. (…) Koniak nie działa na mnie tak bardzo, trudniej mi się nim upić niż chociażby whisky.  

Wielki Ocean Południowy okazał się dla Suhaili łaskawy, co w znacznym stopniu złagodziło konieczność picia koniaku. Jedynym poważniejszym incydentem była awaria samosteru – w żegludze samotnej to bardzo przykre zdarzenie, które zmusza żeglarza do sterowania ręcznego. A przecież kiedyś trzeba jeść, spać, prowadzić nawigację. Przygnębiała mnie perspektywa siedzenia przy sterze przez dwa i pół miesiąca bez możliwości robienia czegokolwiek innego, wspominał potem kapitan. Okazało się jednak, że jacht żegluje zupełnie dobrze z wiatrem, pod zarefowanymi żaglami. Suhaili był tak łatwy do samosterowanego ustawienia na kursie, że długa podróż przez Ocean Południowy przestała mnie przerażać – opisywał Robin. 

Kropla dla Neptuna

Do groźnego zdarzenia, które mogło spowodować koniec podróży, doszło w okolicy cypla Taiaroa na półwyspie Otago w Nowej Zelandii. Podczas manewrów w pobliżu wybrzeża jacht osiadł na mieliźnie i jego kapitan musiał nieźle się wysilić, aby samodzielnie, bez pomocy z zewnątrz, wypłynąć znów na bezpieczną wodę. Pomoc mieszkańców Otago oznaczałaby, że wokółziemski rejs nie byłby już samotny, a więc cały dotychczasowy wysiłek kapitana Suhaili poszedłby na marne.

Kulminacyjnym punktem podróży był owiany złą sławą przylądek Horn, najdalej na południe wysunięty punkt Ameryki Południowej. Skalisty klin wbijający się w ocean przez stulecia pracował na swoją fatalną reputację, pochłaniając tysiące statków. 18 stycznia 1969 r., w 219. dniu rejsu, Suhaili minął bez problemów południk przylądka i pożeglował ku Wyspom Falklandzkim. Znów był na Atlantyku. Zaczynał się ostatni etap regat, w których nie było drugiego miejsca na podium.

Teraz liczył się każdy dzień. Choć w wyścigu pozostało zaledwie trzech konkurentów, trzeba było mieć się na baczności. Niepokój nieco koiły wieści odebrane przez radio. Suhaili prowadził.

Na wszelki wypadek wydobyłem butelkę whisky. Jeżeli nie wydarzy się awaria w ostatniej chwili, Suhaili będzie pierwszym jachtem, który okrążył kulę ziemską non stop. Wyszedłem na pokład i wylałem odrobinę za rufę – napisał Knox-Johnston w książce Mój własny świat. Panowała doskonała żeglarska pogoda. Ocean wyraźnie sprzyjał Brytyjczykowi. W miarę zbliżania się końca rejsu Anglię opanowywała coraz większa euforia. Śledząca poczynania Suhaili redakcja Sunday Mirror szykowała nadzwyczajne wydanie ogłaszające zwycięstwo.

Milczący statek

22 kwietnia 1969 r. Robin Knox-Johnston zamknął wokółziemski krąg, żeglując samotnie bez zawijania do portów. Przez dwa ostatnie dni towarzyszyły mu statki Fathomer i Queen of the Isles, na których przybyli na powitanie na morzu dziennikarze, znajomi i bliscy żeglarza.

Pierwsze spotkanie z ludźmi było dość szokujące. Okazało się, że znajomi Robina ustalili w tajemnicy przed nim, że nic nie powiedzą, dopóki on nie odezwie się pierwszy. Chcieli ocenić, czy aby wielomiesięczna samotność nie pomieszała mu zmysłów. Tymczasem on, nie rozumiejąc niczego, też czekał, aż ktoś coś powie. Po krępującej chwili milczenia, kiedy dwie jednostki płynęły niemal burta w burtę, Robin zniszczył uroczysty moment, krzycząc do dawno niewidzianego przyjaciela: Widzę, że znowu masz na głowie ten cholernie głupi kapelusz!

O godz. 15.25 Suhaili przeciął linię mety, co oficjalnie potwierdził wystrzał z działa na okręcie wojennym. Robin Knox-Johnston został pierwszym żeglarzem, który okrążył świat samotnie, bez zawijania do portów. Za wybitne osiągnięcia dla brytyjskiego żeglarstwa został odznaczony Orderem Imperium Brytyjskiego. Nagrodę przekazał w całości rodzinie zmarłego konkurenta, współuczestnika regat, Donalda Crowhursta, który w czasie rejsu targnął się na swoje życie. 

Crowhurst bardzo liczył na nagrodę, chcąc w ten sposób ratować swoją podupadającą firmę. Podczas regat nigdy nie wypłynął poza Atlantyk. Zamierzał sfingować wokółziemski rejs, podając przez radio fałszywe relacje z wyścigu, tak aby wszyscy uważali, że opłynął świat, i pojawić się jako pierwszy na mecie. W miarę upływu czasu popadał jednak w coraz większą depresję. Ostatni wpis w dzienniku jachtowym, z 1 lipca 1969 r., który został znaleziony w opuszczonym jachcie, wskazuje na to, że Crowhurst popadł w szaleństwo, postanowił rozstać się z życiem i wyskoczył za burtę.  

Natomiast osobiste sprawy Robina potoczyły się jak najbardziej szczęśliwie. Okazało się, że jednak czekała na niego kobieta. Jego była żona. Ponownie wzięli ślub. Lady Knox-Johnston zmarła w 2003 r. Trzy lata później Robin, już 60-letni pan, wyruszył ponownie na wokółziemskie regaty samotników. Zajął tym razem trzecie miejsce.  

Do dziś napisał wiele książek, ale ta najważniejsza to wspomnienia z pierwszej wokółziemskiej podróży Mój własny świat. Ta pozycja stała się sensacją wśród żeglarzy i wydawniczym bestsellerem. Jej tytuł doskonale oddawał atmosferę rejsu – niespełna 10-metrowa łódź Suhaili była w czasie samotniej, wokółziemskiej podróży całym światem Robina Knoxa-Johnstona. Jego własnym. 

Tekst: Joanna Lamparska, Piotr Kałuża