Florencja, Londyn, Mazury, wypad nad morze – wszystko to już przeszłość. Teraz w dzień świętego Józefa Robotnika nie pędzimy na Okęcie (mam nadzieję, że nie pójdę do więzienia za olanie jedynie słusznej nazwy Port Lotniczy im. Fryderyka Chopina), tylko pakujemy bambetle do samochodu, upychamy gigantyczne zapasy jedzenia, jeszcze większe picia i walimy do pewnej wsi w gminie Wiązowna, powiat Otwock.

Trudno to nazwać podróżą. Przejechanie 40 km zajmuje nam czasem niewiele ponad pół godziny. Przy czym po drodze dokupujemy jeszcze napitków. A jednak jest to już zupełnie inny świat. Nasze miejsce to wyjątkowo urokliwy kawałek Mazowsza. Rzeka Świder ma tu akurat swój przełom i można by w tym miejscu nakręcić niezły western. Łany żyta wyglądają jak na obrazach Chełmońskiego (mam nadzieję, że on malował takie łany), a sarna zachowuje się jak współczesna nastolatka i ewidentnie leci na brykę. Jest też parę stadnin i kiedy człowiek spogląda na kłusujące koniki, to zaczyna rozumieć, że Chopin (ten od lotniska) nie był może do końca pomylony, skoro w Paryżu tęsknił za mazowieckim krajobrazem. W dodatku w pobliskiej Gliniance stoi kościół, który występuje w Plebanii.

Własny kawałek ziemi jest rzecz jasna bardzo uziemiający. Jak się ma te parę dni wolnego, człowiek jedzie na swoje i świat zaczyna się oddalać. Nic dziwnego, że po kilku weekendach majowych, po których usłyszeliśmy od znajomych, żeśmy emeryci, postanowiliśmy od czasu do czasu ruszyć trochę dalej niż te 40 km od stolicy. Może się to komuś przyda, ale reguła jest taka: kiedy wyjeżdżamy w świat, to w Polsce jest przepiękna pogoda, efekt cieplarniany daje o sobie znać i skwarzy niemiłosiernie. Kiedy zaś decydujemy się zostać, następuje spóźniony atak zimy. Przeżyć można jedynie w promieniu metra od rozpalonego do czerwoności kominka, z butelką brandy w ręku. Spacery nie mają sensu (chyba że ktoś lubi chłoszczący po pysku mroźny wicher), ale są koniecznością, bo zapasy mocnych alkoholi kończą się niedorzecznie szybko. Wieczorne ogniska są niesamowitym przeżyciem, gdyż człowiek czuje się, jakby był jednocześnie na Saharze (brzuch) i Antarktydzie (tyłek). Aha, w tym roku wybieramy się na działkę, czyli w długi weekend mrozy nie powinny nikogo zaskoczyć.

Jeśli cechą podróży jest to, że czegoś uczą, to nasze wypady na działkę są znacznie bardziej podróżnicze niż urlop all inclusive na Kanarach. Nie chodzi nawet o to, że jako rodowity Mazowszanin, nienawidzący Mazowsza od dziecka, nagle ze zdumieniem odkryłem, że ma ono jednak pewien urok. Ważniejsze jest to, czego się dowiedziałem o tubylcach. Tubylcy mieszkają na podobnych działkach i pochodzą też głównie z Warszawy i Otwocka. Ze zdziwieniem zauważyłem jednak, że tylko nad Świdrem mam okazję z nimi pogadać, napić się wódki i dowiedzieć się, co myślą. Na co dzień żyjemy w swoich środowiskowych gettach i raczej się nie stykamy. Ja zamieszkuję świat medialny i obcuję głównie ze stworami medialnymi. Medialnych mam znajomych, przyjaciół i żonę. Ludzie z firm reklamowych to słupy Heraklesa mojego świata. Co się czai za nimi, właściwie nie wiem. Tylko na działce mam możliwość pogadać z inżynierem, pracownikiem naukowym z uniwersytetu czy mieszkającym nieopodal chłopem. I cóż oni mówią po kilku głębszych? No cóż, właściwie nic szczególnie ciekawego, ale może kiedyś powiedzą. I ja to usłyszę. O ile akurat nie wyjadę do Amsterdamu, w którym jeszcze nigdy nie byłem i zaczyna mi to już doskwierać.