JAZZOWO I FOLKOWO – prace ręczne zamiast telewizji

W wejściu do blisko stuletniego drewnianego domu słychać muzykę. Łemkowsko-bojkowski folk jest pasją Janusza Demkowicza. Założył zespół Tołhaje (czyli Rozbójnicy, www.tolhaje.pl), który za swoją pierwszą jazzującą płytę zdobył m.in. pierwsze miejsce w konkursie na Folkowy Fonogram Roku 2002. W tym domu można też dowiedzieć się, co to są krywulki (naszyjniki) lub siljanki i gerdany (wisiory) i na czym polega technika wytwarzania tradycyjnej karpackiej biżuterii ze szklanych koralików. Można uczyć się garncarstwa, plecenia z wikliny, robienia ozdób z bibuły, malarstwa na szkle, tkania na krosnach czy haftu krzyżykowego. Zajęcia prowadzi gospodyni i absolwenci Uniwersytetu Ludowego we Wzdowie związani z internetową galerią www.soroczka.pl Joanny Strzyżewskiej, promującą karpackie rękodzieło.

– Warsztaty ginącego rzemiosła są zamiast telewizji – mówi Magda Demkowicz. – Telewizora nie mamy programowo, a wieczorem albo wówczas, gdy pada deszcz, też coś trzeba robić. Zdarza się, że początkowo nasi goście odnoszą się do tego z dystansem, sądzą, że to jest propozycja tylko dla dzieci. Potem wciąga ich to i dziwią się, jak bardzo są zrelaksowani i jakie ładne rzeczy robią.

Gospodarze pragną stworzyć centrum ginących zawodów. Na razie przenieśli dwa zabytkowe drewniane domy i przystosowali je do potrzeb agroturystyki.W przyszłym roku przeniesiona zostanie kuźnia z 1888 roku (została już kupiona w okolicach Tyrawy), potem powstanie wodny młyn na płynącym przy domu potoku. – Chcemy, by ochrona dziedzictwa kulturowego regionu stała się klamrą naszych działań – mówi Janusz Demkowicz.

Inną propozycją są gawędy przyrodnicze. Grzegorz Sitko, przewodnik firmy „Dzika Przyroda” zapraszany na długie wieczory bez telewizora, opowiada o świecie wilków, niedźwiedzi, żbików, ptaków i owadów. Chętnych może poprowadzić też na poranne obserwacje ptaków, których w Bieszczadach żyje przeszło 200 gatunków. Trzeba, niestety, wstać o czwartej rano, ale za to można nauczyć się, jak odróżnić rzadkiego orlika od pospolitego myszołowa. Ci, co nie lubią wcześnie wstawać, mogą pójść na wycieczkę wieczorem. Marsz w gęstym lesie przy świetle latarek na każdym robi wrażenie. Co prawda mniej można wówczas zobaczyć, ale za to wiele usłyszeć. Na przykład przejmujące odgłosy różnych gatunków sów, od puszczyka i pójdęki po maleńką sóweczkę. Każda ma charakterystyczny rodzaj śpiewu.

– Niektóre z odgłosów potrafią naprawdę oddziaływać na wyobraźnię. Zwłaszcza puszczyka uralskiego, którego nagłe odezwanie się z pobliża może postawić włosy dęba – mówi Grzegorz Sitko. Są też inne propozycje. Piesza włóczęga przez starodrzew bukowy i jodłowy, gdzie drzewa dożywają wieku 300, a nawet 400 lat. Albo wycieczka Doliną Górnego Sanu, będąca dziś miejscem odludnym, choć przed wojną było tu 10 wsi. Można odnaleźć zapomniane cmentarze, przydrożne krzyże, fundamenty spalonych cerkwi. Gospodarze proponują jeszcze jedną spektakularną atrakcję: turystyczne loty szybowcem na wysokości 300 m nad ziemią, z widokami na zakola Sanu i porośnięte lasami bieszczadzkie wzgórza, są niezapomniane.



WIEJSKA CHATA NAD CZARNYM - w szumie potoku
Drewniany dom stoi na półwyspie, który z trzech stron omywany jest przez Czarny Potok. Dlatego w obejściu cały czas słychać kojący szum wody.
– Jak tu jest pięknie! – mówi Wojtek Grzanecki. – Rano wychodzę przed dom, a w potoku czarny bocian stoi. Albo jesienią, wszędzie wokół wściekle kolorowe bukowe lasy! Letnie ulewy są tu obfite niczym w tropikach, po kilku godzinach nasz kamienisty potok zamienia się w potężną rzekę. No i jeszcze te mroźne noce z niebem pełnym gwiazd. O zachodach słońca nie będę opowiadał, bo to za bardzo landrynkowe. Już cztery lata na to patrzymy, a mimo to jeszcze nam nie spowszedniało. W Bieszczady po raz pierwszy trafiliśmy jako turyści, ponad ćwierć wieku temu... A teraz mieszkamy u podnóża pasma Otrytu. Mamy trzy psy i powoli, powoli zapominamy, jak wyglądało życie w korporacjach.

50-letni dom zbudowany z jodłowych bali, otoczony z dwóch stron tarasem i kryty osikowym gontem, gospodarze przenieśli z odległej o kilkadziesiąt kilometrów Leszczawy Dolnej. Pieczołowicie zachowali wszystkie elementy charakterystyczne dla drewnianego budownictwa tej części Karpat.

– Ściany mają ciemnobrązowy kolor – mówi właściciel – bo zaimpregnowaliśmy je rodzimym olejem skalnym, który pozyskuje się z naturalnych wycieków na stokach Ostrego. Płot jest z wikliny,  a pokoje wyposażyliśmy w odrestaurowane wiejskie meble. Niektóre nawet stuletnie. Przy projektowaniu instalacji zadbaliśmy o ochronę środowiska. Instalacja elektryczna jest energooszczędna, oczyszczalnia ścieków – biologiczna. Segregujemy odpady. To wszystko pozwoliło nam zdobyć certyfikat ekologiczny „Czysta Turystyka”. Jeden z kilkunastu w Polsce.

Wojtek Grzanecki jest fanem regionu. Związał się z Fundacją Bieszczadzką Partnerstwo dla Środowiska, której jednym z osiągnięć było stworzenie szlaku „Zielony Rower”. Oznakowano 900 kilometrów tras rowerowych, które łączą najpiękniejsze zakątki regionu, wydano mapę i przewodnik. Następnie połączono je z podobnymi po stronie słowackiej i ukraińskiej i tak powstał rowerowy szlak transgraniczny. Gospodarz może opowiadać o nim bez końca. Zna jego przyrodnicze atrakcje, zabytki, miejsca w których warto nocować. Wie, gdzie zjeść pierogi z razowej mąki, gdzie kupić miód spadziowy, a gdzie zioło-miód, gdzie sery kozie, a gdzie owcze. Zna również pracownie i galerie bieszczadzkich artystów i rzemieślników: ceramików, kowali, tkaczek, koronkarek. Wskaże autorów rzeźbionych mebli, twórców drewnianych zabawek lub kowbojskich, skórzanych kapeluszy. Wyroby wielu z nich uzyskały certyfikat Produktu Lokalnego, który ma być jedną z form promocji Bieszczad.

Fundacja jest również zaangażowana w program Bieszczadzki Zespół Architektoniczno-Przyrodniczy, który m.in. ma za zadanie chronić tradycyjną drewnianą architekturę i bieszczadzki krajobraz. Dlatego Wojtek Grzanecki udziela konsultacji i porad wszystkim chcącym przenieść „starą chatę” lub wybudować drewniany dom. Pomaga w nawiązaniu kontaktów z fachowcami, chętnie dzieli się własnymi doświadczeniami i wiedzą. – Wierzę, że z czasem pojawi się moda na budowanie domów w oparciu o tutejszą tradycję architektoniczną. Bo ona jest piękna – mówi.

 



KONNO NA SZLAK - siła spokoju huculskiej rasy

Gospodarstwo Elżbiety Chrapkiewicz leży u podnóża pasma górskiego Ţuków, będącego działem wodnym zlewisk mórz Bałtyckiego i Czarnego. Jego grzbietem biegnie szlak konny. A pani Elżbieta jest instruktorką i przewodniczką górskiej turystyki jeździeckiej. W swoim gospodarstwie trzyma osiem koni huculskich – jednej z najstarszych ras w Polsce, niezastąpionej podczas górskich rajdów.

– Te konie to fenomen – mówi pani Elżbieta. – Cały rok, nawet zimą, przebywają na dworze, wystarcza im wiata. Są zahartowane i odporne na choroby. Lubią przebywać z człowiekiem, są towarzyskie, ciekawskie, pojętne. Potrafią znaleźć sposób na pokonanie każdej przeszkody, począwszy od... ogrodzenia pastwiska, poprzez wiatrołomy na ścieżce, górskie potoki, strome jary, zarośla. Nie boją się wąskich kładek ani bagien.
Rasa huculska – ukształtowana we wschodnich Karpatach – opisana została w XVII wieku. Górskie konie powstały ze skrzyżowania tarpana z końmi mongolskimi i uszlachetnione domieszką krwi koni tureckich i arabskich. Choć niewielkie (mają w kłębie zaledwie 140 cm), są jednak bardzo zwinne, silne i niepłochliwe, o łagodnym usposobieniu. W Polsce pod koniec lat 70. XX wieku przyznano hucułom status ginącej rasy i podjęto program ochronny. Od tego czasu rośnie ich popularność, ostatnio stały się wręcz modne. Spokojny charakter i zrównoważenie, jakie wykazują w górach, pozwala nawet zupełnie początkującym jeźdźcom odbyć całodzienną konną wycieczkę.

– Propaguję turystykę konną i rekreację – mówi Elżbieta Chrapkiewicz. – Goście ciągle mnie pytają: a kiedy będzie galop? A tu nie o to chodzi. W sporcie liczą się wyniki i adrenalina, ale nie w turystyce. Choć emocji tu też nigdy nie brak. Dlatego moje wyprawy przede wszystkim wiodą pięknymi trasami. Organizuję je zarówno w wysokie partie Bieszczadów, jak i w okolice Jeziora Solińskiego. Rabe nie leży w Parku Narodowym, lecz jego otulinie, więc nie muszę się ograniczać do wyznaczonych szlaków. Często wybieram dzikie, bezludne miejsca, których tu zresztą nie brakuje. Urodziłam się w Bieszczadach i naprawdę znam je dobrze, ale jeżdżąc konno, ciągle odkrywam nowe miejsca. Trudno się w tych górach nie zakochać. Szczególnie patrząc na nie z końskiego grzbietu.

 



Z MIŁOŚCI DO PIĘKNA - na knysze i dżem z cukinii

Zawsze dużo czasu spędzaliśmy w górach, mamy za sobą trekkingi w afrykańskim Atlasie, w Himalajach i we wszystkich pasmach europejskich z wyjątkiem Pirenejów – mówi Jadwiga Miłoszewicz.

– Decyzja o przeniesieniu się w Bieszczady dojrzewała latami. Jeszcze dwa lata temu mieszkaliśmy w Szczecinie....

Jednak udało się. Gospodarze przenieśli znaleziony pod Rzeszowem duży drewniany dom z 1930 roku. Stanął przy szlaku na pasmo Otrytu, w otulinie Bieszczadzkiego Parku Narodowego, w gminie Lutowiska – największej i najrzadziej zaludnionej w Polsce. Mieszka tu zaledwie 5 osób na km kw. a puszcza pokrywa 94 proc. powierzchni gminy. Z domu rozciąga się widok na połoniny i szczyt Tarnicy. Właśnie tu kręcono plenery do „Pana Wołodyjowskiego”.

– Obydwoje kochamy piękne przedmioty – mówi Jadwiga Miłoszewicz.
– A urządzanie wnętrz to moja pasja.

W Szczecinie zbieraliśmy antyczne meble, lampy, bibeloty, pamiątki z egzotycznych podróży. Bardzo byłam do nich przywiązana. W trakcie przeprowadzki spakowane i zabezpieczone wypełniły  cały TIR. Przejechały 1000 km aż do Lutowisk i... tutaj na zakręcie TIR się wywrócił. Tak zaczęło się nasze życie w Bieszczadach. Później odkryłam, jak noc może być czarna, gdy nie ma żadnych neonów, latarni, jeszcze później zaczęłam znajdować ślady zwierząt wokół domu. Lisy i sarny to codzienność, często zdarzają się wilki.

Na szczęście w trakcie wywrotki TIR-a nie wszystko się zniszczyło. To co przetrwało, zdobi dziś wnętrza Chaty Magody. W dużej jadalni stoi więc długi stół na 12 osób, a wokół niego rzeźbione krzesła, każde inne. Konfitury własnej roboty gospodyni podaje w delikatnej porcelanie. Na drewnianych ścianach wiszą lustra, tkaniny, obrazy. Jest zabytkowa fisharmonia. Gospodyni uprawia ogród, lubi gotować, wyszukuje przepisy kuchni regionalnej.

– To nie jest proste, powojenne przesiedlenia zrobiły swoje, przerwano tu tradycję. Moim gościom proponuję knysze, rodzaj pulchnych racuchów z nadzieniem z białego sera, ziemniaków i cebuli, podobnym jak w ruskich pierogach, gołąbki z ziemniakami, a nie z kaszą, jak na nizinach. Kupuję lokalny miód, jajka, bundz, wędzony biały ser i twarde sery kozie. Wprowadziłam też kilka własnych przepisów, które sprawdzają się w tutejszych warunkach, np. konfitury z marchewki lub dżemy z cukinii. W górach jest mało owoców, czymś muszę je zastąpić.
Gospodarze pomagają gościom w za-planowaniu wycieczek po okolicy. Organizują wycieczki do Lwowa, służą radą przy wyprawach w ukraińskie Karpaty.

– Bieszczady są dzikie – mówi Jadwiga Miłoszewicz – ale podróż do Czarnohory to jak teleportacja w czasie. Wspaniałe drewniane budownictwo, żywy huculski folklor, cudowna przyroda. Wszystkich zachęcam do takiej podróży.
„Chata Magoda”, Jadwiga Miłoszewicz, Maciej Pawlik, Lutowiska 27, tel. 0-609 22 98 26, www.chatamagoda.pl