Najpierw znalazłem koło Corku psychodeliczne krasnale produkowane w ich polskim zagłębiu pod Poznaniem. Jak się okazało, nasz kraj jest jedną z największych producenckich potęg, jeśli chodzi o „małych ludzi” i inne produkty baśniowe…, chociaż w czasach poprawności politycznej powinienem raczej stwierdzić, ze produkujemy dużą ilość stworzeń „upośledzonych wysokościowo i kolorystycznie”.
Z naciskiem na słowo „upośledzone”, bo gdybym ja wyglądał tak, jak te poznańskie krasnale, też bym się ukrywał po lasach.
Po traumatycznym spotkaniu z polskimi krasnalami natknąłem się na pewnego barda – czyli opowiadacza historii, który wyglądał jak wzór opowiadacza historii zakopany obok wzoru metra w Sevres pod Paryżem.
Był bardziej archetypowy niż sam archetyp. Był formą, według której Pan Bóg odlewał innych bardów.
Mężczyzna opowiedział mi, skąd się wzięły na ziemi elfy i inne „upośledzone wysokościowo i kolorystycznie” stworzenia (zwane przezeń na wszelki wypadek „dobrymi ludęmi”. Jak sam stwierdził: „lepiej o nich mówić dobrzy ludzie, bo mogą się okazać niezbyt dobrymi. Trzeba się podlizać.”).
Elfy są, przynajmniej według niego, upadłymi aniołami, które wykorzystały fakt, że Pan Bóg poszedł do ubikacji, i wtedy postanowiły przejąć władzę w niebie. Niestety, udało im się to zrobić tylko na czas pobytu Stwórcy w toalecie. A potem, na skutek słusznego gniewu Boga, zostały zrzucone na ziemię.
Okazało się, ze grawitacja – czyli prawo mówiące o tym, że jak coś wystarczająco długo leci, to wreszcie spada – była niezbyt łaskawa dla aniołów. Uderzenie w twardy grunt uświadomiło im, że życie na ziemi jest bolesne. I choć może w niebie jest nudno (bo jak długo można siedzieć na chmurce i udawać, że jest się Luciano Pavarottim?), to na ziemi jest trudniej.
Mimo to elfy szybko zadomowiły się na naszym padole, a wskutek eksperymentów genetycznych i kulinarnych zaczęły się rozmnażać i ewoluować. Jedne zamieszkały pod  ziemią (gobliny i inne stwory o specyficznym podejściu do higieny), inne wybrały sobie do mieszkania drzewa, strumienie i grzyby. Te ostatnie zostały opanowane przez owłosione i ubrane w denerwujące czerwone czapeczki anioły po kuracji testosteronem (bo jakoś trudno mi inaczej wyjaśnić fakt, że miłe, wysokie, eteryczne i obdarzone imponująca parą skrzydeł istoty przeprowadzające po mostku dzieci mogły zamienić się w zarośnięte i napakowane kurduple). Jeszcze inni „dobrzy ludzie” zamieszkali po domach, gdzie za resztki herbatników i parę łyków mleka z kociej miski sprzątają i myją okna. Mylnie uważani są w Polsce za przybyszki zza wschodniej granicy.
Obudowany wiedzą teoretyczną i wizualną postanowiłem kontynuować poszukiwania. Kolejno odwiedzałem kamienne kręgi (gdzie elfy imprezują), dolmeny (gdzie śpią), grobowce, gaje i strumienie (gdzie mieszkają). Niestety. Nawet wizyta w klasztorze zbudowanym przez św. Patryka, który spotkał kiedyś elficę  zakochaną w mężczyźnie, zakończyła się klęską. Elfów nie spotkałem.
I wtedy naszła mnie refleksja, a była to jedna z tych podstępnych i pełzających refleksji, które skaczą na niczego się niespodziewającego człowieka jak grom z jasnego nieba:  „w życiu nie chodzi o to, żeby elfa złapać, chodzi o to żeby go gonić”. Bo, pomyślałem idąc dalej śladami refleksji (ślad był wilgotny i wyraźnie świecący w ciemności), że tak samo jest w podróży.
Nieważne, gdzie człowiek dociera, ważne, że w ogóle jedzie.