Jeśli coś potrafi przebyć miliony kilometrów na czystym, samoodtwarzającym się paliwie niedającym żadnych zanieczyszczeń – musi być albatrosem. Bo choć ptaki te latają nieszczególnie, to doskonale szybują. Blokują rozpostarte skrzydła, łapią pod nie wiatr i wzbijają się wysoko, a potem lotem ślizgowym płyną nad oceanem.

Dla albatrosa oblecenie oceanu dookoła to pestka; on raczy łaskawie lądować na ziemi tylko w celach rozrodczych.Gody muszą się bowiem odbywać na twardym lądzie. Na ziemi, jeśli już się na niej znajdzie, kroczy, kołysząc głową i dostojnie stawiając łopatowate stopy. Poruszanie się na piechotę nie jest jego mocną stroną. Za to gdy rozwinie skrzydła i wyzwoli się z okowów grawitacji, której my, reszta świata, jesteśmy niewolnikami, nabiera gracji, której nie sposób wyrazić słowami.

Albatrosów jest dwadzieścia kilka gatunków. Mają wdzięk aniołów, a mocne są jak wygarbowany rzemień. Potrafią miesiącami, nawet latami nie widzieć lądu i znieść najpiekielniejsze wybryki wściekłego oceanu. Zamieszkują najbardziej wietrzne obszary naszej planety. Wydaje się, jakby żyły w innym wymiarze.

51. stopień szerokości geograficznej południowej. Nagie skaliste zbocza Wyspy Steeple’a Jasona w archipelagu Falklandów przechodzą w porośnięte kępami wysokiej trawy wybrzeże. Na północnym cyplu wyspy albatrosy czarnobrewe tłoczą się na skalnych półkach i na brzegu tak, że same stają się brzegiem. Główna kolonia ciągnie się przez cztery kilometry. Ich głowy są przekreślone czarną brwią nad ciemnymi oczami. 10-centymetrowe dzioby mają kolor od jasnomusztardowego do różowego. Ptaki młodociane mają dzioby ciemne – poprzednie trzy, cztery lata żyły na oceanie i teraz po raz pierwszy wróciły na stały ląd.

To pora godów. Najmłodsze ptaki przymierzają się do zalotów jak 14-latki na deptaku. Nie zanosi się jeszcze na trwałe związki. To dopiero trening cennych umiejętności społecznych. Ptaki popisują się przesadnym gestem, puszą, rozpościerają ogony, gruchają, wyciągają ku sobie szyje, przytulają się dziobami. Chwalą się nieskazitelnymi skrzydłami, zdrowym upierzeniem, czułością, podkreślając te cechy, które służą płodności.

Zaloty trwają niekiedy i dwa lata. Ptaki będące w bardziej zaawansowanych stadiach narzeczeństwa dużo czasu spędzają przytulone. Oddają się czułościom, pielęgnują sobie nawzajem upierzenie na głowach i szyjach. Zapewniają się o wierności i oddaniu. Tak się zaczyna związek, który potrwa najczęściej całe ich życie. Najczęściej, bo albatrosom coraz częściej zdarzają się „rozwody”.

Wszędzie widać latające ptaki, ale uderzenia skrzydłem się nie zauważy. Wiele albatrosów rzuca się z wiatrem. Te, które chcą lecieć pod wiatr, wznoszą się z prądami powietrza, żeglują w górę z brzuchem wystawionym na nawietrzną, po czym płyną w dół. Po mistrzowsku wykorzystując dwie siły, wiatru i ciążenia, przemieszczają się niemal bez wysiłku. Ten sam silnik wiatrowy, który wprawia w ruch ptaki, napędza też system pogodowy raczący brzeg na zmianę pięknym słońcem, gradobiciem, zamiecią. Wicher zrywa płachty wody z rozfalowanego oceanu i rozbryzguje je w powietrzu. Podmuchy o prędkości 80 km/godz. zatykają oddech.

Albatrosy ciężko pracują, by utrzymać się z morza, i w sezonie lęgowym składają tylko jedno jajo. Albatros królewski wychowuje pisklę cały rok. To taki wysiłek, że w następnym roku nie odbywa lęgów. Tyle czasu trzeba, żeby odzyskał masę ciała i kondycję. Najstarsza samica albatrosa doczekała się już 30 piskląt.

Wysokie urwiska i wzburzone morze strzegą samotności omiatanej przez lodowate wiatry Wyspy Campbella, leżącej 650 km na południe od nowej Zelandii. Lista gatunków, które odbywają tu lęgi, podkreśla wyjątkowość nowej Zelandii jako matecznika albatrosów: Thalassarche impavida, który występuje tylko na Wyspie Campbella, Diomedea antipodensis, a także albatrosy szarogłowy, czarnogłowy i czarnobrewy.

Wraz z biologiem Peterem Moore’em znajdujemy ptaki w szerokiej dolinie. Z daleka wydają mi się małe, ale gdy jeden przelatuje nam nad głowami, to Moore robi się mały. Albatros królewski dysponuje najdłuższymi skrzydłami ze wszystkich ptaków. Mają 3,5 m od końca do końca i rozcinają powietrze z wizgiem, jak skrzydła odrzutowca.

Na ziemi ptaki przypominają wielkie porcelanowe figurki. Teraz wysiadują jaja. Większość drzemie na gniazdach z głowami schowanymi pod śnieżnobiałymi skrzydłami; gęste upierzenie na grzbietach rozwiewa wiatr. Moore sprawdza u ptaków obrączki, zakłada nowe. Nie ruszają się z gniazd, a jedynie skubią go w palce haczykowatymi dziobami.

Mimo izolacji Wyspy Campbella w XIX w. pojawiły się tu szczury przywleczone przez łowców fok. W XX w. przybyli osadnicy. To co ze sobą przynieśli – trawa, owce, pożary, psy – albatrosom nie służyło. O ich jajach mieli do powiedzenia jedno: „smaczne i większe niż gęsie”. Gdy w latach 30. XX w. opuścili w końcu wyspę, zostało na niej tylko 650 par albatrosów królewskich.

Na tej szerokości geograficznej wiatr potrafi zwalić z nóg. Zdarza nam się to co chwila. Gdy docieramy na północny klif, do gęstych kolonii albatrosów Thalassarche impavida oraz albatrosów szarogłowych, niebo zaciągnięte jest chmurami. Tysiące dużych ptaków szybuje w smugach światła słonecznego przedzierających się przez szpary ku ołowianemu morzu. W powietrzu niosą się się krzyki ptaków i zapach guana. Gniazda, umieszczone na błotnistych kępach, rozmieszczone są w odległościach równych zasięgowi dzioba. Siedzą na nich miesięczne pisklęta wyglądające jak 30-centymetrowe śnieżne bałwanki.

Obserwuję przylatujących na karmienie rodziców. Dorosłe albatrosy zamieniają pokarm w zagęszczony olej, którego wartość kaloryczną można porównać z paliwem dieslowskim. Kiedy przybywa któreś z rodziców, pisklę w podnieceniu podnosi ukośnie dziób. Dorosły ptak strzyka strugą oleju, jakby napełniał zbiornik paliwa. Karmienie trwa zaledwie kwadrans, ale ilość pożywienia sięga jednej trzeciej masy pisklęcia. Nakarmiwszy młode, ptak znów wyrusza w podróż, trwającą nawet parę tygodni, podczas których przeleci tysiące kilometrów. Między jednym karmieniem a drugim pisklę rośnie tak bardzo, że rodzice rozpoznają je nie po wyglądzie, ale po głosie lub zapachu.

Na hawajskim Atolu Midway odbywa się egzamin dojrzałości. Wyspa ma zaledwie 6 km2 powierzchni, ale tutejsza kolonia lęgowa albatrosów jest największa na świecie – liczy blisko pół miliona par. Jutrzenka ukazuje wybrzeże zatłoczone przez setki tysięcy młodych albatrosów wielkości gęsi, zawieszonych między pisklęctwem, a pierwszym lotem. To moment kluczowy, dla wielu granica życia i śmierci.

Trupy piskląt zaśmiecają wyspę. Niektóre mają zdeformowane skrzydła – prawdopodobnie wskutek zawartości w pokarmie ołowiu. Wiele zdechłych piskląt ma w żołądku zapalniczki i inne plastikowe śmieci połknięte przez dorosłe ptaki na morzu, a potem oddane potomstwu. Inne zginęły z głodu, z przegrzania.

Na szczęście tych, co przeżyły, jest więcej. Gdy tylko zawieje wiatr, zaczynają wymachiwać skrzydłami. Jeśli wieje mocno, skrzydła wypróbowuje cały tłum. W końcu młode zaczynają biegać po brzegu, aż tupot ich stóp ucicha, gdy wzbijają się w powietrze. Pierwsze loty są krótkie. Nad nieporadną młodzieżą szybują dorosłe ptaki, a ich prędkość i wdzięk stanowią wzór do naśladowania.

Ale dzisiaj wiatru jest jak na lekarstwo. Skoro nie mogą liczyć na podmuchy, idą na piechotę. Marząc o horyzoncie, ptaki tysiącami po prostu wchodzą do wody, unoszą skrzydła i wiosłują łapami. Żeglują przez turkusową, spokojną zatokę, aż nikną nam z oczu. Codziennie o świcie młode albatrosy fala za falą schodzą z brzegu i wiosłują w dal. Wyrusza ich około 13 tys. dziennie. Dokąd się udają?

Biolog John Klavitter steruje łodzią przez zatokę. Przeczesując horyzont lornetkami, zauważamy, że tam, gdzie lustro zatoki rozpryskuje się w miliony połyskujących odłamków, woda jest gęsta od ptaków. Tysiące po prostu siedzą, setki ćwiczą skrzydła w morskiej bryzie. Ich młodzieńczy zapał jest zaraźliwy. Większość ptaków jednak boi się chyba fali przyboju. Część szybuje na pełne morze, ale zawraca nad linią grzywaczy i kieruje się z powrotem ku zatoce.

To prawdziwy dramat. Jeśli ptaki tu zostaną, padną z głodu. Brak wiatru drogo kosztuje. Wymachiwanie skrzydłami zużywa zapasy energii. Ale wystarczająco dużo młodych albatrosów wylatuje poza falę przyboju, nad kobaltowe rozfalowane wody, by pokazać, że pełne morze to ich dom. Przez następne miesiące okaże się, czy dają radę się wyżywić. Z badań wynika, że śmiertelność wśród świeżo opierzonych albatrosów sięga 40 proc. w ciągu pierwszych dwóch miesięcy.

Jak się uczą zdobywania pokarmu, pozostaje zagadką. Wiemy na pewno, że głównie łowią kałamarnice, ale też często gromadzą się przy kutrach rybackich, czekając na resztki, wnętrzności i przynęty na ryby zawieszone na hakach. Sto tysięcy rocznie ginie od urządzeń do połowu ryb.

W 1988 r. australijski biolog Nigel Brothers po raz pierwszy powiązał spadek liczebności albatrosów z rybołówstwem. Ptaki podążają za kutrami wyrzucającymi w morze liny długie na 80 km, z tysiącami haków, na które założona jest przynęta. Ptaki próbują zerwać ją, zanim się zanurzy w wodzie, chwytają się na haki i toną. Albatrosy tłoczą się też za kutrami ciągnącymi sieci i często ranią sobie długie skrzydła o liny. Giną szybciej, niż się rozmnażają.

Ale postęp widzi się wszędzie. Na wodach falklandzkich do niedawna jeden kuter uśmiercał nawet 140 ptaków dziennie. Dzisiaj jednostki łowiące na długie liny muszą być wyposażone w liny płoszące z chorągiewkami oraz osłony, które nie dopuszczają ptaków do haków z przynętą. Na większości wód Antarktyki liczba zarejestrowanych przypadków śmierci ptaków podczas połowów na linę zmniejszyła się z 6589 w 1997 r. do zaledwie dwóch w 2006 r.

Albatrosy uratowały Ernesta Shackletona od śmierci na wyspie Georgia Południowa podczas bohaterskiej wyprawy na szalupach do uwięzionej na lodzie załogi. Pierwsze, co zrobili polarnicy po wylądowaniu na wyspie, to ugotowali rosół z podrośniętych piskląt. Dziś my musimy ratować te ptaki. Bez naszej pomocy zginą.