Rozgwiazdy należą do najefektowniejszych stworzeń z wybrzeża zatoki Bodega. Są duże (mają do 30 cm średnicy) i jaskrawo ubarwione (jedne są pomarańczowe, inne fioletowe, i nikt nie wie, dlaczego). Zwykle można je znaleźć w rozpadlinach, rozwalone niedbale jak wyrzucone zabawki. Lecz mimo swego pozornego bezwładu Pisaster ochraceus to drapieżniki wyższego rzędu w strefie wattu, tygrysy basenów pływowych, choć nie mają niczego, co przypominałoby mózg.

Pisaster dokonuje transformacji jakby wprost  z filmu o superbohaterze. Potrafi w czasie sekundy usztywnić „zmienną tkankę” w swym wiotkim na ogół ciele, przekształcając się w coś twardego jak kość. Potem włącza system hydrauliczny, chwyta muszlę małża setkami stópek podobnych do przyssawek i ma dość siły, by ją rozszarpać.

 

– Ten Pisaster już zabił swojego małża – mówi  Sarah Ann Thompson, biolog z Instytutu Farallon w kalifornijskiej Petalumie, trzymając rozgwiazdę i martwego mięczaka w jednej ręce, a drugą odrywając kawałki muszli. – Wyrzucił swój żołądek przez otwór gębowy i trawi małża zewnętrznie.

– Więc ta kremowa breja w małżu..? – Tak, to  żołądek pisastera. Gdy skończy jeść, wciągnie go z powrotem do środka i ruszy w swoją stronę.

 

Baseny pływowe powstają w tych strefach skalistych wybrzeży, gdzie ocean spotyka się z lądem – to pasy ziemi, czasem szerokości zaledwie kilku metrów, w których każdego dnia wszystko zakrywa przypływ, a odsłania odpływ.

 

John Steinbeck określił tę strefę jako „dziką eksplozję życia”, co jest trafne zarówno pod względem przestrzennym, bo tak wiele rzeczy dzieje się na dość małym obszarze, jak i czasowym, bo między poszczególnymi pływami wszystko rozgrywa się szybko.

Gdy tornado spustoszy stary las, muszą minąć  dekady, nim w miejsce traw pojawią się krzewy, a po nich pionierskie drzewa i wreszcie rana się zabliźni. Gdy ciśnięta przez fale kłoda zedrze do nagiej skały połać życia w basenie pływowym, biolodzy mogą obserwować, jak dojrzała flora i fauna powraca praktycznie na ich oczach. Podobna sukcesja gatunków trwa tam zaledwie kilka lat.

 

Północno-zachodnie wybrzeże Ameryki ma jeden z najproduktywniejszych wattów na świecie. Przybrzeżne wypływy wód zimnych prądów pacyficznych dostarczają mnóstwa składników odżywczych, woda zamarza rzadko, dzięki czemu lód nie ściera powierzchni skał, a częste mgły sprawiają, że słońce nie wysusza tak szybko morskich istot, którym przychodzi spędzać poza morzem połowę życia lub więcej.

Tutejsze skały i sadzawki dają mnóstwo możliwości przetrwania, a bogactwem gatunków mogą rywalizować z każdym lasem deszczowym. Pisaster jest tylko jednym przykładów. Pewien mały robaczek potrafi wystrzelić z głowy harpun, nabijając nań zdobycz. Czareczka uprawia własną działkę i strzeże jej. Uszkodzony wodorost uwalnia kwas. Ślimak nagoskrzelny (wygląda jak zwykły ślimak bez skorupy, tyle że wystrojony) zjada trujące stworzenia i wszczepia ich parzące komórki pod własną skórę, by odstraszyć drapieżniki.

Skąd ta cała agresja? Z obfitości gatunków roślin i zwierząt rywalizujących ze sobą w walce o zasoby w bardzo produktywnej, ale ograniczonej przestrzeni. W przyrodzie, tak jak w branży nieruchomości, lokalizacja stanowi o wszystkim.

 

Magiczna sztuczka – tak można by nazwać sposób Erica Sanforda na zainteresowanie studentów z Laboratorium Morskiego Bodega. Wstępną gadkę wygłasza w sali i dopiero potem rusza na wybrzeże, by zebrać owoce swego trudu.

Najpierw zebrani muszą pojąć koncepcję typu – podstawowej zasady pozwalającej klasyfikować całe królestwo zwierząt. Niemieckie określenie typu, bauplan (plan budowy), jest tu pomocne w tym sensie, że zwierzęta są grupowane stosownie do swej budowy fizycznej. Na przykład wszystko, co posiada strunę grzbietową (czyli kręgosłup, w przypadku np. rekinów, pytonów, pelikanów i nas) należy do typu strunowców. Motyle, krewetki oraz inne zwierzęta z odnóżami wyposażonymi w stawy należą do stawonogów. Zależnie od tego, kto dokonuje klasyfikacji, biolodzy wyróżniają mniej więcej 33 typy.

Potem Sanford prowadzi swoich słuchaczy nad zatokę Bodega. Spośród gęstych krasnorostów podnosi kamień przypominający lekko zdeformowaną kulę do gry w kręgle.

– Zobaczmy, co uda się nam znaleźć – mówi.  – Ta żółta skorupa to gąbka z typu Porifera. Ten  ukwiał należy do parzydełkowców, a rozgwiazda do szkarłupni. Oba te ślimaki są mięczakami, a tu widać wieloszczety, należące do pierścienic.

– Tutaj mamy kilka organizmów przypominających gąbki, ale to mszywioły. Jest też osłonica, zaliczana do strunowców, oraz krab z typu stawo nogów. – Następne stworzenie wymaga chwili poszukiwań, ale w końcu udaje się je znaleźć. – A tutaj mamy płazińca, czyli Platyhelminthes.

Na tym polega magia: Eric trzyma w jednej ręce reprezentantów ponad jednej czwartej typów całego zwierzęcego życia na ziemi. Dla porównania – na lądowej powierzchni planety, od biegunów do równika, żyje jakiś tuzin typów.

Prawdę mówiąc, Sanford jest trochę zawiedziony, bo nie udaje mu się znaleźć Themiste pyroides – dziwacznego stworzenia z typu sikwiaków, dzięki któremu mielibyśmy okrągłą dziesiątkę. Widziałem już to zwierzątko, jest równie efektowne jak wypluta guma do żucia. Muszę jednak przyznać, że jedną z rzeczy, które robi, robi bardzo dobrze – wypuszcza napędzaną hydraulicznie, zakończoną macką trąbkę na odległość kilkakrotnie przekraczającą długość jego ciała, aby chwytać drobiny martwej materii unoszące się w wodzie.

Kilka dni później skaczę po skałach nad zatoczką Horseshoe z Jackie Sones, koordynatorką badań w Morskim Rezerwacie Bodega.

 

– To jest kikutnica – wyjaśnia badaczka, trzymając bladopomarańczowe stworzonko wielkości jej paznokcia – nazywana morskim pająkiem.

Oglądane przez lupę rzeczywiście przypomina pająka, choć z pewnymi cechami michelinowego ludzika, bo jego ciało i odnóża są prążkowane i obrzmiałe. Gdy oglądam je w powiększeniu, mam wrażenie, że walczy z jakimś kosmicznym potworem w filmie science-fiction z lat 50.

– Używając swojej trąbki, przebija ukwiały i wysysa z nich płyny – tłumaczy Sones. Lecz ten drapieżnik potrafi też wykazywać troskliwość. Badaczka odwraca kikutnicę, by pokazać mi grono kuleczek przypominających białawy kawior.

– Samce opiekują się potomstwem – mówi. – Zbierają jajeczka od różnych samic i przytrzymują je specjalnie zmodyfikowanymi odnóżami. To jedne z nielicznych zwierząt, u których tylko samce troszczą się o młode.

Rozwój potomstwa stworzeń ze strefy wattu jest niemal tak samo zróżnicowany jak ich fizyczny wygląd. Wiele młodych pływa swobodnie w stadium larwalnym, trwającym tygodnie albo miesiące, wyrusza w bezmiar oceanu i dopiero osiągnąwszy dorosłość, osiada na skrawku skały.

Przyklękamy, by obejrzeć jednego z tych larwalnych wędrowców, albo raczej dorosły organizm będący wynikiem tych wędrówek. Ogromny zielony ukwiał Anthopleura xanthogrammica jest budzącym respekt drapieżnikiem, choć nie poluje aktywnie, tylko czeka, aż zdobycz znajdzie się w jego zasięgu. Kiedy wynurzy się z wody, przypomina bezkształtną galaretkę wielkości pięści, lecz gdy ponownie zostanie zalany, wyciąga delikatne macki wokół swej ssącej paszczy, którą pochłania ofi arę w całości.

Ukwiały dowodzą swego pokrewieństwa z meduzami przez wykorzystanie parzących narządów zwanych nematocystami, które wyrzucają niczym mikroskopijne strzałki, aby razić ofi ary. Wyciągam palec, by dać się skosztować ukwiałowi, i czuję tylko słabą lepkość. Gdybym był krabem, skończyłbym jako lunch.

Kiedy już Anthopleura się zadomowi, tak jak  wielu jego sąsiadów z wattu przejawia zadziwiającą długowieczność, zarówno indywidualną, jak i gatunkową. W laboratoriach ukwiały żyły przez dziesiątki lat, nie wykazując widocznych oznak starzenia się, a pośród tych, które żyją dziko, niektóre są oceniane na 150 lat lub więcej. Pomijając działanie drapieżników oraz inne śmiertelne wypadki, ukwiały są potencjalnie nieśmiertelne – stwierdza jedna z encyklopedycznych publikacji.

Jednak biolodzy zastanawiają się, w jaki sposób  nawet tak dobrze adaptujące się rośliny i zwierzęta z wattu zareagują na zagrożenia, których dotąd nie znały. Lokalne problemy mogą być różne, od skażenia i zamulenia po wzrost pozyskiwania niektórych wodorostów wynikający z popytu na naturalną żywność.

Problemem jest rosnące zakwaszenie oceanu wywoływane przez wzrost poziomu dwutlenku węgla w atmosferze (bo destrukcyjnie wpływa na organizmy wykorzystujące wapń, w tym skorupiaki i koralowce), a także rosnące temperatury oceanów (ciepła woda zawiera mniej tlenu niż zimna). Rezerwaty morskie mogą chronić przed nadmiernym pozyskiwaniem zasobów oceanicznych, lecz wobec globalnych zmian klimatu są równie bezbronne jak pozostała część mórz.

Zadumany nad wzajemnymi powiązaniami  życia, Steinbeck napisał: Stojąc w zalewie po odpływie, warto spojrzeć w gwiazdy, a potem znów w dół, pod nogi. Jako mikrokosmos oceanu – wylęgarni wszelkiego życia, łącznie z naszym – watt jest kolejną galaktyką we wszechświecie. Ale taką, do której łatwo możemy dotrzeć.

Mel White