Nie masz pomysłu na wakacje? Jedź na wolontariat”. Taką poradę znajduję na dużym portalu internetowym. I od tego czasu te słowa nie dają mi spokoju. Zawsze wydawało mi się, że wolontariat to coś, do czego się trzeba przygotować, to pomaganie z głową. A tu ktoś sugeruje, że to po prostu świetny pomysł na wyjazd. Postanawiam więc sprawdzić, co kryje się za terminem wolonturystyka i czy faktycznie jest ona taka pozytywna, jak ją malują.

Doświadczenie niewymagane
Szukanie odpowiedzi na te pytania zaczynam od najprostszego: wpisuję w wyszukiwarkę internetową „wolontariat za granicą” i patrzę, co się wydarzy. Pierwsza wyskakuje strona „projects-abroad”. Jak się dowiaduję, to światowy lider w pośrednictwie wyjazdów wolonturystycznych do krajów globalnego Południa. Mapa działalności tej firmy robi wrażenie – można pomagać w prawie 30 krajach świata, także tych, które od lat pojawiają się w mediach przy okazji wieści o katastrofach czy konfliktach. Każdy znajdzie coś dla siebie: Indie, Etiopia, Fidżi, Peru, Kambodża. Zaciekawiony przeglądam tę ostatnią – w kraju Khmerów oferta zawiera głównie projekty związane z nauką dzieci angielskiego oraz zajmowaniem się sierotami w domach dziecka. Krok drugi śledztwa: postanawiam sprawdzić, czy moje kwalifikacje wystarczają, aby zostać wolontariuszem w Kambodży. Klikam i entuzjazm gaśnie, nabieram coraz większych wątpliwości co do jakości oferowanej pomocy. Do udziału w większości projektów nie stawiamy żadnych wymagań – czytam na stronie – jedynie komunikatywna znajomość języka angielskiego. Wolontariusze zainteresowani programami edukacyjnymi nie muszą mieć certyfikatu TEFL czy uprawnień nauczycielskich.

Natychmiast w tyle głowy zapala się czerwona lampka. Czy jeżeli organizatorzy nie potrzebują ode mnie żadnego doświadczania w nauczaniu lub opieki nad dziećmi ze skomplikowaną sytuacją psychologiczną, to dlaczego do pracy nie zostanie zaangażowana lokalna społeczność? Przecież wydaje się to prostszym i o wiele pożyteczniejszym rozwiązaniem. Na samym końcu sprawdzam jeszcze cenę takiego wyjazdu. Wbija mnie w fotel. Siedem tysięcy złotych za miesiąc, i to bez kosztów przelotu. Czyżby moje pragnienie pomocy zostało w paskudny sposób skomercjalizowane i zamknięte w ofertach biur podróży i prywatnych pośredników, których nadrzędnym celem zawsze jest wypracowanie zysku? Czyżby w ten oto sposób wolontariusz stał się klientem, a sieroty – poprzez zapłatę za możliwość obdarzania ich pomocą – niejako towarem?

Popyt na biedę
Kontynuuję śledztwo. Znajduję raport UNICEF-u opublikowany trzy lata temu. I przeżywam kolejny szok. Opisuje on bowiem wpływ turystyki wolontariackiej na domy dziecka w Kambodży. Jego główna teza brzmi: wolonturystyka sierocińcowa napędza popyt na „sieroty”, jej konsekwencją jest niepotrzebne oddzielanie dzieci od ich rodzin. Według danych UNICEF-u, w Kambodży odnotowano w przeciągu ostatnich pięciu lat 75-procentowy wzrost liczby dzieci oddawanych do domów dziecka. Jednocześnie na 12 tys. dzieci przebywających w tych ośrodkach tylko 28 proc. to faktyczne sieroty (w Ghanie i Indonezji ten odsetek jest jeszcze mniejszy – 10 proc.).

Autorzy raportu wskazują, że wbrew informacjom ze strony „projects-abroad” – gdzie przekonuje się, że khmerskie dzieciaki lądują w bidulu z powodu konfliktów i wysokiej śmiertelności wynikającej z rozprzestrzeniania się wirusa HIV – głównym powodem oddawania dzieci jest niemożność zapewnienia przez rodziców swoim pociechom edukacji. Oraz wiara w szansę nauczania dziecka przez obcokrajowców. Wiara złudna, należy dodać. Nie wiedzą oni wszak, że ci nauczyciele nie mają żadnego pedagogicznego i kierunkowego przygotowania.

Miłość tymczasowa
Ciągle mam wątpliwości. Może jednak pomoc przez kilkanaście dni jest lepsza niż żadna? Może ofiarowanie biednym dzieciom krztyny miłości i zorganizowanie im wesołych gier jest czymś pożyteczniejszym niż niezrobienie w tym czasie niczego? Drążę więc temat dalej i umawiam się na rozmowę z Alicją Nowaczyk, inicjatorką międzynarodowej kampanii Aware Volunteer, która sama była kiedyś wolonturystką w Kambodży. Gdy przyjechała do sierocińca, w którym miała uczyć języka angielskiego, zauważyła, że wszystkie dzieci pytały ją w czasie przyszłym po angielsku: Will you miss me? („Czy będziesz za mną tęsknić?”). Jednocześnie podczas zajęć nie rozumiały najprostszych konstrukcji zdaniowych, a tym bardziej zasad czasu przyszłego. – Wtedy zaczęłam się zastanawiać, kto nauczył 5-letnie dzieci tych zwrotów i po co – dodaje. Odpowiedź okazała się bardzo smutna.

„Na dłuższą skalę wolonturystyka w sierocińcach, gdzie zdarza się, że obcokrajowcy zmieniają się co tydzień czy co dwa, prowadzi do poważnych zaburzeń emocjonalnych. Z czasem mogą one nawet uniemożliwić dorastającemu dziecku nawiązanie jakiejkolwiek bliższej relacji z obawy przed ponownym opuszczeniem”. W podobnym tonie wypowiadają się twórcy znanego turystycznego think tanku Tourism Concern. Podkreślają oni, że choć turyści zazwyczaj w dobrych intencjach decydują się na ochotnika pomagać w sierocińcu, to z punktu widzenia potrzeb dziecka o wiele ważniejsze jest, aby pracował z nim lokalny i profesjonalny personel w pełnym wymiarze czasu.

Prosta sprawa
Alicja Nowaczyk zwraca mi uwagę na jeszcze jeden problem mariażu turystyki i wolontariatu. – Jedną z najgorszych konsekwencji wolonturystyki jest swoiste promowanie poglądu, że pomoc rozwojowa jest łatwizną – mówi. I dodaje, że uczestnikom takich programów, częściowo podświadomie, przekazuje się mylący komunikat: „Zobacz, jak niewiele potrzeba. Wystarczy, że pobędziesz tu dwa tygodnie, i dzięki temu świat stanie się lepszy”. Wolonturystyka bazuje bowiem na odgórnym przeświadczeniu o wyższości kompetencji zagranicznego turysty nad kompetencjami społeczności lokalnej. W efekcie wielu ludzi wierzy, że bez pomocy „zachodnich” turystów lokalna społeczność po prostu nie poradzi sobie ze swoimi problemami.

Pomaganie z głową
Czy w związku z tym, jeżeli nie masz pomysłu na wakacje, to – wbrew poradzie cytowanego portalu – rób, co chcesz, ale nie jedź na wolontariat? Odpowiedź nie jest prosta. Wszystko zależy od konkretnego programu i swoich własnych motywacji. Pytam więc, co robić. Ewa Gajewska, wieloletnia przewodniczka po Azji, zajmująca się również społeczną odpowiedzialnością biznesu w turystyce, twierdzi, że rzadko kiedy młody człowiek uświadamia sobie, że jego główną motywacją jest chęć przeżycia przygody. Podkreśla również, że należy naprawdę dużo czasu poświęcić na wybór odpowiedniego pośrednika. Trzeba uważać na pierwsze z brzegu firmy, bo zazwyczaj pakują one większe pieniądze w pozycjonowanie w wyszukiwarkach swoich WWW niż w ewaluacje prowadzonych projektów. A jak się już wybierze, to trzeba wymagać od tych firm raportów poświęconych dotychczasowym działaniom, wskazujących realne osiągnięcia i długodystansowe cele. Alicja Nowaczyk przestrzega mnie, że przy wyborze biura trzeba zwrócić uwagę na szczegóły wymagań wobec potencjalnego wolontariusza.

Na pewno bardziej można zaufać firmie, która w swojej ofercie kładzie nacisk na wspieranie lokalnej społeczności, a nie zapewnianie wolontariuszowi ciekawego przeżycia. Istotne jest również, żeby egzekwowała od niego podstawowe dokumenty, takie jak CV czy zaświadczenie o niekaralności. Warto jednak podkreślić, że prawie żaden z komercyjnych pośredników nie stawia takich wymagań. Sam ten fakt może nam dużo o tej branży powiedzieć. Twórcy Tourism Concern zaznaczają z kolei, że zanim zdecydujemy się służyć za granicą, warto odrobić pracę domową i dokładnie poznać podłoże lokalnych problemów. W przeciwnym razie może się okazać, że zrobimy coś, co może być gorsze niż nic. Tak jak wykazał to raport UNICEF-u dotyczący wpływu wolonturystyki na sierocińce w Kambodży. Znajduję jeszcze jedną podpowiedź, która do mnie trafia. Siedem tysięcy złotych, które zapłaciłbym za wolontariat, wystarczy, aby w Kambodży opłacić działalność przedszkola dla 50–100 dzieci przez osiem miesięcy. Przelewając te pieniądze sprawdzonej organizacji charytatywnej, nie pomogę własnymi rękami. Ale za to zrobię to z głową.