Myśląc o podróży do Ameryki, nie planowaliśmy zobaczyć największego na świecie kłębka włóczki, nie marzyliśmy też, aby się przespać w motelu o wyglądzie psa bernardyna. Myśleliśmy o przestrzeniach bez ludzi, bezkresnym niebie oraz o Indianach, którzy przybyli piechotą z Azji, a także o „matce wszystkich dróg”, czyli Drodze 66. Myśleliśmy też o książce Kerouaca W drodze, którą spisał na kilkunastometrowym zwoju papieru, oddając w ten sposób hołd idei niekończącej się wędrówki…
Po blisko 12 godzinach lotu dotarliśmy do miasta świętego Franciszka. Kolorowy tłum przetaczał się po labiryncie lotniska. Ortodoksyjni Żydzi z pejsami mijali arabskie kobiety w czadorach i Murzynów o dredach we wszystkich kolorach tęczy. Biznesmeni ściskali swoje palmtopy niczym Święte Graale, matki uciszały dzieci, sezonowi robotnicy o zmęczonych oczach pili kawę z papierowych kubków, policjanci przegryzali pączki, turyści pchali przed sobą załadowane lotnisko-we wózki, a w nich maski z Papui-Nowej Gwinei, matrioszki z Moskwy i starannie zapakowane butelki polskiej wódki. Tereny dzisiejszego San Francisco były zamieszkane już 3 000 lat p.n.e. Gdy jednak w poszukiwaniu El Dorado przybyli tu Hiszpanie, natrafili jedynie na kilka wiosek Indian Yelamu. Siedem lat po przybyciu pierwszych białych, w 1776 r., powstała tu „Mission San Francisco de Asís” (Mission Dolores). Potem przyszły: gorączka złota, kryzys związany z jego brakiem, odkrycie srebra i wreszcie odkrycie zalet klimatu – Kalifornia stała się krajem wina. Kolejne fale najazdu na te tereny miały miejsce w czasie recesji w początkach XX w. oraz w latach 60., gdy do Kalifornii zaczęli zjeżdżać hipisi. Niektóre miejsca otwierają nam szufladki w głowach – Egipt to piramidy, Paryż to Luwr, a San Francisco to kwiaty we włosach (jak w piosence), rewolucja hipisów i poeci bitnicy – Ginsberg, Kerouac, Bukowski. Ginsberga spotkałem swego czasu w warszawskim Kino-Teatrze Tęcza, gdzie deklamował Skowyt. W przerwie staliśmy na korytarzu i podając sobie skręta, rozmawialiśmy o Jacku Kerouacu i jego książce W drodze oraz o San Francisco, gdzie w małej księgarni na zapleczu China Town z kilku poetyckich wieczorów urodziła się rewolucja hipisów. Parę godzin później wyjeżdżaliśmy z lotniska w stronę rozrzuconego na wzgórzach miasta. San Francisco przywitało nas upałem i dzwonkami tramwajów zjeżdżających z uliczek. Zaczęliśmy zwiedzanie. Najpierw Golden Gate i położony na pobliskim wzgórzu cmentarz dla zwierząt. Potem rzut oka na wyspę Alcatraz. Wille w stylu meksykańskim. Plaża z surferami. Centrum biznesowe. Podrabiane antyki China Town, gdzie na rogach ulic wirowały w powietrzu czerwone balonyz chińskimi znakami… Mieliśmy dość. Postanowiliśmy rozpocząć sentymentalną podróż śladami Ginsberga. W samolocie spisaliśmy kolejne punkty naszej pielgrzymki. Najpierw dom na 1010 Montgomery Street – tu powstał Skowyt i tu Ginsberg mieszał buddyzm z peyotlem. Później księgarnia City Lights Bookstore (261 Columbus Ave – koło uliczki Kerouaca) z murami pokrytymi graffiti i wmurowanymi w chodnik fragmentami wierszy. Weszliśmy do środka z nieśmiałością charakterystyczną dla ludzi wkraczających w sferę sacrum, by na pięterku, w Sali Poetów, usiąść na podłodze i czytać wzięty z półki Skowyt: (…) którzy studiowali Plotyna Św. Jana od Krzyża telepatię i bon kabałę, ponieważ kosmos instynktownie wibrował pod ich stopami w Kansas (…).

Czując, jak kosmos wiruje nam pod stopami, odstawiliśmy Ginsberga na półkę i wyszliśmy na zewnątrz. Naprzeciw zapraszał nas legendarny Vesuvio’s Bar. I wtedy zrozumieliśmy, jak wielkie znaczenie dla literatury i dzisiejszego świata miały te 3–4 metry dzielące drzwi księgarni od drzwi baru. Wszystko zaczęło się w październiku 1955 r., gdy Neal Cassidy przed wejściem na poetycki wieczór swoich przyjaciół w pobliskiej księgarni zaszedł tu na piwo. Odtąd bar stał się nieoficjalnym „domem kultury” bitników. Tu tworzyli i dyskutowali do rana w oparach marihuany i tytoniu. A potem to, co powstawało przy barze, czytane było na piętrze księgarni. Usiedliśmy. Zamówiliśmy Jacka Kerouaca (rum, tequila, sok pomarańczowy, limonetka, serwowane w dużej szklance lodu). Pijąc Jacka Kerouaca, na rogu ulicy Jacka Kerouaca, patrząc na zdjęcie Jacka Kerouaca, czytając fragmenty Jacka Kerouaca – zrozumieliśmy, że dobra literatura dociera do człowieka na różne sposoby. Wskoczyliśmy na Międzystanową 5, omijając w ten sposób Big Sur, piękną zatokę Monterrey i jedną z najładniejszych dróg w USA – 17-Mile Drive. Pragnęliśmy wreszcie zapoznać się z amerykańską przestrzenią i znanymi ze starych filmów amerykańskimi drogami. Z radia leciała Janis Joplin.
W 1894 r. rodzina farmera Horacego Wilcoxa dotarła do Los Angeles i założyła farmę „Hollywood”. Kilka lat później filmowcy odkryli zalety Los Angeles. Świetna pogoda, dużo światła i bliskość granicy z Meksykiem, do którego było łatwo uciec w przypadku problemów finansowych lub prawnych, sprawiły, że  w „świętym lesie” wyrosła „fabryka snów”, w której powstaje najlepszy towar eksportowy USA – rozrywka. Do Los Angeles wjechaliśmy Mulholland Drive. Kręta droga wyrzuciła nas na wprost oceanu. Po plaży biegały dziewczyny jakby żywcem wyjęte ze Słonecznego patrolu. Mewy atakowały plażowe kosze na śmieci. Od pierwszej chwili w Los Angeles wszystko kojarzyło się nam z filmem. Mulholland Drive, dziewczyny ze Słonecznego patrolu, mewy z Hitchcocka, autostrada z Thelmy i Louise… Jechaliśmy dalej wijącą się wzdłuż oceanu drogą. Malibu z domami gwiazd i ich fryzjerów. Getty Museum z Irysami Van Gogha. Venice Beach z punktami „Zielonego Krzyża”, sprzedającymi na receptę zawiniątka z marihuaną, i wreszcie Hollywood Boulevard. Najsłynniejsza ulica Ameryki. Najpierw weszliśmy na umieszczone w chodniku gwiazdy z podpisami Wielkich Bohaterów Świata Zbiorowej Wyobraźni – Myszki Miki i Shirley Temple, Antony’ego Quinna i Królika Bugsa. Kiedy tak skakaliśmy z gwiazdy na gwiazdę, nasunęło się nam pytanie natury filozoficznej – jeśli Myszka Miki ma swoją gwiazdę obok gwiazdy Shirley, to czy oznacza to, że Myszka Miki też miała gdzieś dom, rodzinę jak Shirley? W tym miejscu oboje byli realni i żywi. Zresztą na Hollywood Boulevard wszystko jest możliwe – przez jezdnię przechodzi Batman, a żołnierze Imperium za dolara pozują do zdjęć z dziećmi. Zrozumieliśmy, że mimo wszechobecnego kiczu i komercji Hollywood ma nieodpartą magię. Przecież to tu powstają nowe idee, mity, archetypy. Tu współcześni Homerowie, Andersenowie i bracia Grimm tworzą cudowne światy, w które za parę lat wszyscy uwierzymy. Lub już teraz wierzymy. Zrobiło się późno. Ulica rozbłysła nagle światłami i wypełniła się tłumem turystów. Wróciliśmy do samochodu.I wtedy, jak to bywa w Hollywood, okazało się, że nasz parkingowy był scenarzystą i bezrobotnym aktorem. Podpisał się nam na kwicie.

Wędrujący przez pustynię Mojave mormoni skojarzyli wyciągnięte w górę gałęzie juki krótkolistnej z rękami biblijnego proroka Jozuego. Drzewo stało się więc jego symbolem. Joshua Tree National Park znajduje się w południowo-wschodniej części Kalifornii. Jego atrakcją są nie tylko drzewa Jozuego, ale i pustynia, niesamowite konstrukcje skalne, kaktusy, setki gatunków ptaków oraz kilka gatunków… grzechotników. Samochód zaparkowaliśmy przodem do zatoczki otoczonej głazami. Rozłożyliśmy na ziemi karimaty. I wtedy zatrzymał się czas. Otaczała nas doskonała cisza. Rozgrzanego powietrza nie poruszał najmniejszy powiew wiatru. Drzewa Jozuego wyglądały, jakby były tu od początku świata. Spomiędzy kamieni wyszedł pustynny zając. Czas znowu zaczął płynąć. Rzuciliśmy zwierzęciu sałatę i plastry gumowatego chleba z Walmartu. Zając zjadł. Słońce zachodziło. Drzewa Jozuego stawały się rozrzuconą po pustyni gromadą dziwnych stworów. Pochylone, poskręcane. Zając pokicał w pustynię. I znów przez chwilę nie było Czasu.

Podczas jazdy przez pustynię Mojave zepsuła nam się klimatyzacja w aucie. Rozgrzana blacha karoserii parzyła. W sklepie Armii Zbawienia kupiliśmy starą lodówkę samochodową. Wrzuciliśmy do niej kilka worków z lodem. Moczyliśmy w lodzie bandany i przywiązywaliśmy je sobie do karków. Zaczęliśmy zastanawiać się nad tymi, którzy pierwsi przemierzali te tereny w poszukiwaniu szczęścia w Kalifornii. Jedna z grup wyruszyła ze Wschodniego Wybrzeża w 1848 r. Z 200 osób, które rozpoczęły podróż, dotarło do Kalifornii tylko 30. Ci, którzy przeżyli, jedli po drodze ciała zmarłych przyjaciół. Spojrzałem na Asię prowadzącą samochód. Dziwnie się uśmiechała. Na wszelki wypadek odblokowałem drzwi samochodu. Gdy w 1946 r. Bobby Troup z żoną Cynthią wyruszał w podróż z Chicago do Los Angeles, nie przypuszczał, że właśnie tworzy historię R & R. W drodze pisał dziennik podróży, który wkrótce stał się hymnem R & R – jego piosenkę Get Your Kicks On Route 66 w tydzień po tym, jak Troup dotarł do Los Angeles, nagrał Nat King Cole. Droga 66 powstała 20 lat wcześniej. Przebiegała przez kilka stanów: Illinois, Missouri, Kansas, Oklahomę, Teksas, Nowy Meksyk, Arizonę i Kalifornię, i kończyła się w Los Angeles. W kilka lat stała się główną magistralą łączącą Chicago z Kalifornią, którą setki tysięcy ludzi wędrowały podczas kryzysu lat 30. XX wieku. W latach 60. wyruszyli nią na zachód bitnicy i hipisi. W 1985 r. uznano, że stara Matka Dróg powinna ustąpić miejsca nowej Międzystanowej czterdziestce. W Kalifornii nie da się zapomnieć o Drodze 66. Na stacja benzynowych na stojakach z pamiątkami zalegają naklejki na samochody, przewodniki, plakaty z czarno-białym znakiem Drogi 66, której… nie ma na większości map samochodowych. Dawna magistrala stała się skansenem prowincjonalnej Ameryki. Stacyjki benzynowe, miasteczka widma, sklepiki, w których sprzedawczynie w perkalowych sukienkach handlują zawiniętymi w kraciaste chusty sokami i dżemami własnej produkcji. Obtłuczone krążowniki szos niewierzące w dziurę ozonową i konieczność oszczędzania benzyny. Czasem drogę przetnie skulony na koniu Marlboro Man albo kawalkada harleowców.
Jadąc, słuchaliśmy Stonesów śpiewających Kick the Route 66, a kostki lodu rozpuszczały się na naszych głowach. Canyon de Chelly został uznany za pomnik narodowy w 1931 r. Składa się z trzech kanionów – de Chelly, del Muerto i Monument. Znajdują się w rezerwacie Indian Navajo i można je zwiedzać tylko z indiańskim przewodnikiem (oprócz ruin Białego Domu). Na terenie kanionów do dziś żyją członkowie plemienia Navajo. Można tam też trafić na ruiny dawnych siedzib Indian Anasazi. Słowo „Anasazi” pochodzi z języka Navajo i oznacza „wrogich przodków” lub „dawnych ludzi, którzy nie są nami”. Według archeologów Anasazi byli jednym z największych plemion w północnej Ameryce. Przez ponad 2 000 lat zamieszkiwali tereny dzisiejszej Arizony i Nowego Meksyku. Zbudowali rozwinięte miasta, potężne miejsca religijnych ceremonii i ponad 700 km dróg. Zniknęli około 1300 r. Niektórzy twierdzą, że wypędziła ich stąd susza, inni, że zginęli w walkach plemiennych, ale jeszcze inni dowodzą, że Anasazi odlecieli do innego świata. Zostawili po sobie trochę ceramiki, petroglify i niesamowite, zbudowane pod ścianami klifów domy. Równina drogi skończyła się nagle. Podjechaliśmy do krawędzi kanionu. Na parkingu nie było nikogo prócz nas i siedzącego na ziemi starego indiańskiego sprzedawcy pamiątek. Mężczyzna poprosił o papierosa. Zapaliliśmy. Usiadłem przy nim. Mężczyzna zaczął mówić, patrząc przed siebie. Było więc trochę tak, jakby mówił do siebie: wszystko żyje. Skały, ziemia, rośliny. Wszystko jest święte. I wszystko tak jak człowiek, jak natura istnieje w cyklach – lato, jesień, zima, wiosna. Życie, śmierć, odrodzenie… – Mam ładną porcelanę – zaczął grzebać w starej torbie – chcesz? Historia Wielkiego Kanionu Kolorado sięga 2 miliardów lat – tyle mają najstarsze kamienie. Od około 4 tys. Lat w jego okolicy żyli Indianie. W 1540 r. dotarli tu biali – hiszpańscy konkwistadorzy pod wodzą Francisca Vasqueza de Coronado. Szukając mitycznych Miast Cibolato, trafili na Wielki Kanion – niestety, nie było w nim miast pełnych złota. Kolejni biali dotarli tam ponad 200 lat później i odtąd wciąż wracają. Co roku Wielki Kanion odwiedza ponad 5 mln ludzi.
Listonosz uciekający przed psem, lewa noga olbrzyma, pirat z fajką, stado szalonych krów, koło roweru, anioł grający na bandżo, słoń, płonący dom… – siedząc z nogami wyciągniętymi w stronę słońca zachodzącego nad kanionem, wyliczaliśmy skojarzenia, które budziły w nas jego ściany. Kamienne figury zmieniały się w zależności od kąta padania światła. Ono tworzyło kanion, którego ciemna czerwień przechodziła w brąz, potem zabrudzoną czerwień, biel, żółć, a najniżej w kolor kremowy. Im dłużej tu siedzieliśmy, tym lepiej rozumieliśmy, że w życiu wszystko jest zmienne. I wtedy zrozumiałem sens relatywizmu. Odwróciłem się do najlepszej z żon: – Kochanie, ta kanapka to jednak mi nie smakowała… Dobrze? Z tańcami pow-wow związanych jest kilka legend – jedni twierdzą, że zapoczątkowały je tańce wojenne tajemnych stowarzyszeń indiańskich, inni wywodzą je z czasów, gdy Indianie byli zmuszani przez białych do tańczenia dla tych, którzy ciekawi byli „dzikich ludzi”. Dziś są atrakcją dla turystów, sposobem na podtrzymanie tradycji, a także okazją do spotkań rodzin, przyjaciół i całych plemion.

Na nocleg zatrzymaliśmy się przy stacji benzynowej. Rankiem obudziły nas śmiechy. Obok starego, rdzewiejącego pick-upa zaparkowała indiańska rodzina. Mężczyzna nazywał się Trzy Konie i jeździł po Ameryce w poszukiwaniu tradycyjnych indiańskich pieśni. Wierzył, tak jak australijscy aborygeni, że życie ziemi jest nierozerwalnie związane z pieśniami. Gdy pieśń ginie, jakiś kawałek geograficznej i duchowej przestrzeni Ameryki odchodzi. Pieśni muszą być śpiewane, tańczone – inaczej umierają. Trzy Konie okazał się więc wędrownym bardem, Homerem dzisiejszej Ameryki, który jechał na pow-wow, gdzie spodziewał się poznać jedną z pieśni związanych z przywoływaniem deszczu. Współczesne pow-wow to zjazdy, podczas których najłatwiej znaleźć takie pieśni, bo dla części Indian są one, tak jak tańce, przedmiotem wymiany.
Ruszyliśmy za pick-upem. Po kilku godzinach dotarliśmy do placu ogrodzonego kijami z flagami modlitewnymi. Tańce rozpoczęły się od Grand Entry. Starszyzna, weterani, tancerze wnieśli na plac amerykańską flagę, flagi szczepów, flagę POW oraz totem orła i kojota. Potem bębny ucichły, a wódz z pióropuszem spływającym na kowbojską koszulę zaczął modlitwę. Po niej tancerze rozpoczęli pierwszą rundę. Trzy Konie siedział obok mnie i zwijał papierosa. Słuchał. Nagle odłożył skręta. Tytoń rozsypał się na ziemię. Indianin przymknął oczy. – To ta – powiedział. Tancerze poruszali się powoli. Zaczął padać deszcz.

Ojczyzną Indian Pueblo jest południowy zachód Ameryki Północnej. Tereny, na których mieszali, wyznaczają rzeki Rio Grande oraz Gila i Salt w Arizonie. Pueblo dzielą się na kilka grup – Hopi, Zuni, Keres, Towa, Tiwa i Tewa. Indianie Zuni podobnie jak inne plemiona Pueblo, wierzą w Kaczina – ducha natury lub jak twierdzą inni – ducha Przodka. Kilka razy w roku na terenie rezerwatu Zuni w Nowym Meksyku odbywają się ceremonie z udziałem Kaczina. Na stacji benzynowej znaleźliśmy plakat przyczepiony pinezkami koło wejścia. W miasteczku Zuni następnego dnia miały się odbyć ceremonialne tańce plemion Pueblo. Obok ktoś ogłaszał, że ma do sprzedania kosiarkę do trawy. Ruszyliśmy w drogę. Niewielkie Zuni znajduje się w środku rezerwatu Indian Zuni. Prawdopodobnie to miejsce z daleka zobaczył w 1539 r. franciszkanin Marcos z Nicei. Po powrocie do Meksyku opowiedział o siedmiu wielkich miastach należących do mitycznej krainy Cibola. Miały być pełne złota i srebra. Wkrótce hiszpański konkwistador Coronado wyruszył na północ w poszukiwaniu kolejnego El Dorado. Złota nie znalazł, ale trafił na puebla – wioski składające się z tarasowych domów ado-be, których ściany z wypolerowanej gliny złocą się w wieczornym słońcu.
Ceremonie rozpoczęły się rano. Tancerze, indiańskie królowe piękności, muzycy, szamani i twórcy pamiątek, popcornu i chleba navajo mieszali się z tłumem Indian przybyłych z całego rezerwatu. Tancerze Kaczina wyszli na ulice. Maski, kolorowe pasy pokrywające ciała, w rękach gałązki topoli, pióra. Dla większości Zuni Kaczina są duchami związanymi z deszczem i kukurydzą. Podczas corocznych ceremonii mają sprawić, że spadnie deszcz, kukurydza zakwitnie, a ludzie będą żyli w spokoju. Na naszych oczach tancerze stawali się duchami – Kaczina. Obok był drugi świat: popcornu, baloników i chińskich gadżetów. Kupiliśmy kilka baloników i za miastem wypuściliśmy je w niebo niczym balonowe Kaczina. Założone przez mormonów w 1905 r., Las Vegas w kilkadziesiąt lat z bogobojnej osady pośrodku pustyni zmieniło się w oazę hazardu i wyrafinowanego seksu. W ciągu kolejnych kilkudziesięciu lat dorobiło się poligonu atomowego (NTS – Nevada Test Site), bazy lotnictwa strategicznego Nellis AFB ze składem broni nuklearnej i słynnej Strefy 51, czyli supertajnego ośrodka badawczego lotnictwa wojskowego, w którym podobno przechowywane są szczątki ufoludków. „Co się stało w Las Vegas, zostaje w Las Vegas”. To nieoficjalne motto miasta jest specyficznym usprawiedliwieniem wszystkich zachowań. Tutaj dozwolone są trzyminutowe śluby w tysiącach kapliczek, w kasynach wygrywa się i przegrywa fortuny, prostytutki reklamują się na billboardach. Najdziwaczniejsze wyobrażenia o luksusie, zabawie i pięknie stają się rzeczywistością. Miasto budzi się dopiero nocą. Wtedy wulkan przy głównej ulicy ożywa i zaczyna wypluwać sztuczną lawę. Obok szaleją Syreny z Wyspy Skarbów, a muzyczna fontanna wyrzuca w niebo kolorowe smugi wody. W kasynie hostessy włożyły nam na szyje koraliki z plastiku i tak poszliśmy na spotkanie ze swoją przyszłością finansową. Niestety, Jednoręcy Bandyci nie chcieli pokazać mi trzech truskawek. Ubożsi o kilkadziesiąt dolarów wróciliśmy do samochodu. Zanim na terenie dzisiejszego Sequoia National Park pojawiły się przenośne toalety i turyści, ziemie te zamieszkiwali Indianie Monachee. Potem zawędrowali tu pierwsi biali osadnicy, a z nimi ospa, od której Indianie wymierali, robiąc miejsce dla kolejnych białych osadników. Najciekawszą ich grupę stanowili twórcy socjalistycznej utopii – komuny Kaweah Colony, którzy pod koniec XIX w. zamieszkali w pobliżu parku i próbowali zmienić imię największego na świecie drzewa – Generała Shermana – na imię Karola Marksa. William Sherman podczas wojny domowej zastosował technikę „spalonej ziemi”. Za jego armią ciągnął się pas zniszczeń i gnijące na poboczach dróg ciała. Leżąc teraz pod sekwoją, nazwaną jego imieniem, zastanawialiśmy się nad związkiem między największym na świecie drzewem a techniką „spalonej ziemi”. Wojska Unii potrzebowały ognia, żeby wygrać wojnę. Sekwoje potrzebują go, żeby się rozmnażać. Drugie skojarzenie mieliśmy z ospą, która działając podobnie jak metoda zastosowana przez generała, zdziesiątkowała populację tych terenów. Nie udało nam się połączyć Marksa z generałem Shermanem, ale wiedzieliśmy, że to tylko kwestia czasu.

Park Narodowy Yosemite zajmuje powierzchnię ponad 3 tys. km kwadratowych, leży w górach Sierra Nevada. Przez tysiąclecia żyły tu wędrujące indiańskie plemiona i dopiero kalifornijska gorączka złota wpłynęła na zwiększenie liczby białych ludzi w tych okolicach. Tereny parku zamieszkiwało szczególnie waleczne plemię Ahwahneechee, które biali i Indianie z sąsiedniego plemienia Miwok nazywali yohhe’meti, czyli „oni są zabójcami”. Ta nazwa przyjęła się jako określenie tych ziem. Wjazd do jednego z najpiękniejszych parków narodowych Ameryki zaczął się w korku. Potem był zapchany wozami campingowymi, autobusami i samochodami parking. Ludzie, samochody, hałas. Przenieśliśmy się do geologicznego muzeum Ameryki. Siedmiomilową dolinę wcinająca się w góry wyżłobiły lodowce, które przesuwając się, pozostawiły po sobie jeziora, wodospady, strumienie
i wbijające się w niebo ostre szczyty. Jechaliśmy wąską drogą wzdłuż skał. W dole widać było łąki i lasy pełne dębów, cedrów i jodeł. O zachodzie słońca wjechaliśmy na punkt widokowy. Słońce zaszło. Widać było tylko rzadkie punkty gwiazd i odcinające się na tle ciemnego nieba kontury gór – było tak sentymentalnie i kiczowato, że zamilkła nawet kłócąca się obok nas rosyjska rodzina. Noc przed wylotem spędziliśmy na parkingu przy stacji benzynowej. Potem w niekończącym się korku wjechaliśmy do San Francisco. Zerwane na łące pod miastem kwiaty wpięliśmy w kapelusze.

No to w drogę – zachodnia część USA
■ Zimą w San Francisco jest ciepło, ale często pada deszcz i pojawia się mgła, najwięcej słońca jest od kwietnia do września.
■ Na południu Kalifornii (Los Angeles) zimy są łagodne, a lata suche i gorące, ale nie upalne – średnia temperatura w lipcu, sierpniu oraz wrześniu wynosi 24°C. ■ Samolotem z Europy – najtańsze bilety w promocji oscylują wokół 2 000 zł, np. bilet na przelot Air France z Warszawy z przesiadką w Paryżu do San Francisco z miesięcznym pobytem w Stanach Zjednoczonych kosztuje ok. 2 100 zł (cena z września 2008). www.airfrance.com
■ Lądem ze Wschodniego Wyb-rzeża – pociągiem z Nowego Jorku przez Chicago (3,5 doby), najtańszy bilet kosztuje 300 USD. www.amtrak.com ■ Dojazd z lotniska międzynarodowego San Francisco Int. Airport (www.flysflo.com) do centrum miasta (14 mil): taksówka kosztuje ok. 35 USD (jedzie się ok. 20–40 min), taksówka zbiorowa Super-Shutle 15 USD, kolejka BART kosztuje 5 USD, autobusy SamTrans – nr 292 jedzie 60 min, bilet kosztuje 1,50 USD; nr KX jedzie 35 min – bilet 4 USD; www.samtrans.com.
■ Transport w mieście obsługuje Muni (San Francisco Minicipal Railway, www.sfmuni.com), bilet na autobus i tramwaj kosztuje 1,50 USD, za bilet na kolejkę linowo-szynową zapłacimy 5 USD.
■ Wynajęcie samochodu – na lot-nisku i w centrum miasta są biura firm międzynarodowych (najniższe ceny oferuje zwykle Thrifty) i lokalnych. Najmniejsze auta kosztują 150–250 USD/tydzień. Najtaniej jest na lotnisku, nieco drożej (o 10–20 USD) w centrum. Za oddanie samochodu w innym miejscu niż wynajęcie płaci się do 25 proc. wartości wynajmu.
www.sanfrancisco.com/rental-cars; www.thrifty.com
■ Driveaway – w każdym dużym mieście jest agencja poszukująca kierowców do przewożenia samochodów. Najlepiej skontaktować się z biurem ogólnokrajowym: www.autodriveaway.com. Trzeba mieć 23 lata, międzynarodowe prawo jazdy i zostawić depozyt
w wysokości 300–400 USD. ■ Joie de Vivre – sieć hoteli w Kalifornii, ceny od 150 USD za 2-os. pokój. www.jdvhotels.com
San Francisco:
■ Rezerwacja w 150 hotelach San Francisco, często po obniżonych cenach, od 75 USD za dwójkę: www.hotelres.com.  
■ Travelodge Airport Hotel, 326
S. Airport BLVD., San Francisco Intl, – od 33 USD za osobę.
Los Angeles:
■ Travelodge Hotel, 4229 West Century Boulevard, Los Angeles Intl Apt – od 35 USD za osobę.
■ Orbit Hotel & Hostel, 7950 Melrose Avenue, West Hollywood, 90046, Los Angeles – łóżko w pokoju 6-osobowym od 75 USD.
Las Vegas:
■ Las Vegas – najtańsze noclegi od 26 USD w sali zbiorowej hos-telu. www.usahostels.com
■ Caesars Palace (3570 Las Vegas Blv. ST; słynny hotel będący mieszanką typowego dla Ameryki luksusu i kiczu) – dwójka kosztuje od 130 USD, dzieci do 18 lat bezpłatnie. www.caesars.com ■ Śniadania serwuje się zwykle do 11.00, typowy zestaw (5–10 USD) to jajka z bekonem, tosty, świeże soki i kawa. Lunch (11.30–14.30) kosztuje 8–25 USD. Najtańsze są restauracje meksykańskie (5––15 USD za trzy dania) i pizzerie (7–12 USD dla dwóch osób).
■ Kelnerom pozostawia się napiwek w wysokości 15–20 proc. wartości rachunku.
■ Ame, 689 Mission ST przy 3 rd St, San Francisco – wykwintna mieszanka kuchni świata.
www.amerestaurant.com
■ Aqua, 252 California St, San Francisco – owoce morza.
www.aqua-sf.com
■ Greens Reastaurant, Fort Mason Center, San Francisco – dania wegetariańskie, lunch 8–14 USD. www.greensrestaurant.com ■ Udział w indiańskim pow-wow kosztuje ok. 5–10 USD. Kalendarz imprez na: www.snowwowl.com; http://indiancenter2.org
■ Park NarodowyJoshua Tree
– bilet 15 USD na 7 dni, 3-godzinna wycieczka samochodami terenowymi 110–140 USD. www.nps.gov/jotr ; www.red-jeep.com
■ Canyon de Chelly – wstęp z indiańskim przewodnikiem, koszt 20 USD/godz. (min. 3 godz.).  
www.nps.gov/cach
■ Wielki Kanion Kolorado – wstęp 25 USD od samochodu, bilet ważny tydzień. www.nps.gov/grca
■ Sequoia National Park – bilet na 7 dni kosztuje 20 USD za samochód lub 10 USD od osoby. www.nps.gov/seki
■ Yosemite National Park – ceny jak wyżej. www.nps.gov/yose ■ Konsulat Honorowy RP w San Francisco, Humboldt Bank Building, 785 Market Street, 15th Floor, CA 94103, tel. (001-415) 777 44 45. www.youradwokat.com
■ Konsulat Generalny RP w Los Angeles, 12 400 Wilshire Blvd., Suite 555, CA 90 025, tel. (00-
-1310) 442 8500. www.losangeleskg.polemb.net www.sfvisitor.org; www.ca.gov;
www.visitcalifornia.com ■ San Francisco Encounter Guide – Lonely Planet, 2007.
■ Los Angeles & Southern Cali-fornia Travel Guide
– Lonely Planet, 2008.