Wbrew utartym schematom omijam czas karnawału, kiedy Brazylię zalewa tłum żądnych zabawy turystów z nabitymi portfelami. Im nie przeszkadza, że ceny biletów lotniczych i hoteli wzrastają wówczas kilkakrotnie, a liczba rozbojów rośnie proporcjonalnie do liczby potencjalnych ofiar. Sami Brazylijczycy biorą wtedy urlopy i wyjeżdżają na wakacje.
Jaki sens ma wizyta w kraju wyludnionym z tubylców? Cóż, to wesoły naród, który uwielbia bawić się i tańczyć przez cały rok. Wolę przyłączyć się do nich  podczas przygotowań do karnawału w jednej z lokalnych szkół samby, niż oklaskiwać paradę z betonowej loży Sambodromu.
W Rio de Janeiro należy spędzić minimum 4 dni i z takim zamiarem rozpoczynam swoją podróż. Uff! Naprawdę tu jestem! Wilgotny upał oblepia mnie, oczy kleją się po długiej podróży, ale oto już z oddali mamią znane ze zdjęć symbole. Zza chmur wyłania się Głowa Cukru i posąg Chrystusa na wzgórzu Corcovado. W uszach wciąż jeszcze przytłumiony szum samolotu, ale nogi same kierują się do taksówki. Păo de Acucar – sylabizuję wolno. Taksówkarz uśmiecha się dobrotliwie, bo przecież wie, gdzie każdy turysta kieruje pierwsze kroki. Głowa Cukru to wystające bezpośrednio z morza wzgórze wysokości 396 metrów. Pomysł doprowadzenia nań kolejki powstał podczas narodowej wystawy w 1908 roku. Zbudowano dwie linie. Pierwsza łączy plażę Vermelha ze wzgórzem Urca i ma 575 m. Druga, na szczyt, jest dłuższa – ma aż 750 m (koszt ok. 40 zł).
Napawam się przepięknym widokiem na miasto i zatokę Guanabara. Wyobrażam sobie, jak na szerokie wody zatoki dostojnie wpływa statek pod portugalską banderą. Jego dowódca – Gaspar de Lemos – myśląc, że odkrył ujście dużej rzeki, nadał jej nazwę Rio de Janeiro, czyli Rzeka Styczniowa. Powoli na wzgórze przybywają tłumy, tak jak ja spragnione nieziemskich widoków. Oznacza to, niestety, ponad pół godziny czekania w kolejce do następnego wagonika, którym opuszczam piękną górę.
W uszach ciągle szumi. Żeby odpocząć, kieruję się na najsłynniejszą plażę świata – Copacabanę – ale trudno tu znaleźć spokój. Zostaję otoczona przez naganiaczy, którzy próbują wcisnąć mi leżak, klapki, wycieczkę po mieście albo swoje czarujące towarzystwo. Moja czujność rośnie jeszcze bardziej, gdy kątem oka widzę podejrzane zainteresowanie zawartością mojego plecaka. Czym prędzej uciekam z turystycznego piekła. Żal mi jednak, bo plaża jest piękna, żółciutki piasek ciągnie się przez 4 kilometry. Decyduję się więc na leniwy spacer wzdłuż promenady wyłożonej biało-czarną kostką, która ma symbolizować fale oceanu. Przysiadam pod parasolem jednego z nadmorskich kiosków i wlewam prosto do gardła chłodny płyn ze świeżo rozłupanego kokosa. Od ulicznego sprzedawcy kupuję patyk z nadzianymi olbrzymimi krewetkami. Mhm! Pychota!
Przede mną ściana betonowych drogich apartamentów i hoteli. Stąd codziennie wylewają się tłumy bladych turystów, teraz szczelnie zapełniających plażę. Szum w uszach powoli zaczyna zlewać się z szumem fal. Czas na popołudniową drzemkę. Muszę przestawić się na inny rytm życia. Szybko nauczę się późno wstawać, jeść mało w dzień, a obficie w nocy, żeby energii starczyło na całonocne szaleństwa. Wdrapuję się na skały wyrastające na końcu plaży, zapobiegliwie wkładam pod głowę plecak i... niemal natychmiast zasypiam.



Kiedy otwieram oczy, dokładnie przede mną wielkie czerwone słońce zachodzi powoli za bliźniacze szczyty wzgórza Dwóch Braci, oświetlając plażę Ipanema migocącym złotym blaskiem. To zdecydowanie najpiękniejsza plaża Rio i nie tak natrętnie turystyczna jak jej sławna sąsiadka. Poza tym wysokie fale odstraszają amatorów kąpieli, więc tylko surfingowcy tłumnie zaludniają tu brzeg oceanu.
Postanawiam uczcić tę chwilę caipirinhą – najbardziej znanym drinkiem Brazylii. Chwytam szklankę i już za chwilę czuję na języku orzeźwiający smak limonki i rozpuszczające się drobinki brązowego cukru. Ach! Boska chwilo trwaj. Właśnie w taki wieczór jak ten dwaj przyjaciele – Tom Jobim i Vinicius de Moraes – napisali muzykę i słowa znanego dziś na całym świecie standardu Dziewczyna z Ipanemy. Ţegnam się z piękną plażą i ulicą imienia drugiego z nich wracam do miasta. Następnego dnia w Rio decyduję się skorzystać z usług lokalnego biura podróży. To najlepszy sposób, by zobaczyć od wewnątrz budzące powszechną grozę favele na wzgórzach okalających centrum miasta. Na tych terenach pozwolono niegdyś za darmo osiedlać się najuboższym, którzy stworzyli tu swoje domy z gliny, skrzyń, blach i kartonów. Wyciągam więc z kieszeni równowartość 100 zł i już za chwilę oglądam Rio z okien klimatyzowanego jeepa, który unosi mnie w zakamarki najsłynniejszej faveli Rocinha.
Rocinha ma ponad 150 tys. mieszkańców, głównie emigrantów z najbiedniejszych, północno-wschodnich regionów Brazylii. Ma nawet swoje centrum handlowe, gdzie mieszczą się sklepy, banki, a nawet McDonald’s! Ponoć ponad 90 proc. mieszkańców ma telewizor, a 23 proc. korzysta z karty kredytowej. Jednocześnie favele wciąż są głównym punktem przemytu narkotyków, a życiem miejscowej społeczności rządzą tzw. narkotykowi lordowie. Z drżeniem serca obserwuję coraz większą plątaninę uliczek i domów – sceneria żywcem wyjęta z filmu Miasto Boga. Na szczęście grupy roześmianych dzieciaków nie witają nas strzałami z broni palnej. Zamiast tego widzę skromne, czyste domostwa. Odwiedzam targ rzemiosła z pamiątkami, na koniec zaglądam do lokalnej szkoły samby.
Mieszkańcy przez cały rok przygotowują się do występu na Sambodromie. Dla tych pięciu minut chwały wydają majątek na wyszukane kostiumy i w pocie czoła ćwiczą skomplikowane układy choreograficzne. Przede mną, jak na zawołanie, kilka pięknych Mulatek wprawia swoje zgrabne pupy w szybki ruch wirowy. Uff! Robi się coraz bardziej gorąco. Zastanawiam się, ile czasu zajęłaby mi nauka „kręcenia bączka” i podejmuję kilka nieporadnych prób. Niestety, nasz czas już się kończy. Zostaję jednak zaproszona na nocną zabawę do faveli i wieczorem klimatyzowany busik znowu zawozi mnie do slumsów. Samochód staje przed wielką budą z blachy falistej, która aż pulsuje od wibrującego rytmu. W dusznym wnętrzu kłębi się tłum wyzywająco ubranej młodzieży, prawie żaden z chłopaków nie nosi koszuli. Czy to wpływ upału, czy też może ogólnej swobody obyczajów? Na scenę wchodzi kilku czarnoskórych raperów, a ich obscenicznym piosenkom towarzyszy wyzywający taniec, naśladujący akt seksualny. Jako egzotyczna blondynka wkrótce znajduję lokalnego adoratora. Niestety, po serii tanecznych ruchów imitujących kopulację z zażenowaniem odkrywam zgrubienie w spodniach mojego partnera. Moje początkowe zawstydzenie szybko ustępuje miejsca panice, gdy okazuje się, że mój tancerz nosi wetkniętą w portki... maczetę. No tak, w końcu jesteśmy w faveli...

Po ekscytujących wydarzeniach tej nocy budzi mnie podwyższony poziom adrenaliny. Decyduję się na przelot lotnią nad miastem. Na wzgórzu wysokości 520 metrów mam chwilę zwątpienia, ale pod okiem przystojnego instruktora czuję się zdecydowanie pewniej. Wystarczy wziąć rozbieg. I raz, dwa, trzy... i lecimy nad parkiem Tijuca. Podobno to największy park miejski na świecie, o powierzchni przekraczającej 100 km2. W oddali widzę posąg Chrystusa. Przypominam sobie, że wciąż jeszcze tam nie byłam, więc postanawiam obejrzeć dzisiejszy zachód słońca na Corcovado.
Do posągu Chrystusa decyduję się podjechać taksówką, bo z kolejki turystycznej wszelkie widoki zasłania gęstwina drzew. Wzgórze Corcovado, czyli Garbus, ma aż 710 metrów. Stojący na nim posąg Chrystusa Zbawiciela jest wizytówką miasta. Statua została podarowana Brazylii przez Francję z okazji setnej rocznicy uzyskania niepodległości i stanęła na szczycie 12 października 1931 roku, ale to mieszkańcy Rio wybrali projekt posągu Chrystusa obejmującego świat.
Ze szczytu rozpościera się bajeczny widok na miasto. Widać zatokę Guanabara usianą wysepkami, plaże i wzgórza zabudowane domkami z blachy. Obchodzę posąg dookoła. W jego podstawie mieści się kaplica, w której odprawiał mszę Jan Paweł II podczas pielgrzymki do Brazylii. Zmierzcha, pora więc wracać. Z drogi wciąż widzę majestatyczny posąg na tle ciemniejącego nieba, jak błogosławi miastu i jego mieszkańcom. Smutno mi opuszczać Rio, bo wciąż tyle jest do obejrzenia. Obiecuję sobie jeszcze tu wrócić. Najpierw jednak muszę obłaskawić kapryśną boginię mórz i oceanów. Ale na to przyjdzie czas dopiero w Salvadorze, stolicy czarnej Brazylii i centrum kultury afrobrazylijskiej, który stanowi kolejny etap mojej podróży.
Starówka pierwszej stolicy Brazylii położona jest strategicznie w górnej części miasta i skupiona na niewielkiej przestrzeni. Wszystko można zwiedzić pieszo, choć – potykając się na kocich łbach – czasem cicho przeklinam. Interesuje mnie specyficzna atmosfera północnej Brazylii. To do tego portu wieki temu przypływały statki wyładowane czarnymi niewolnikami. Wraz z nimi przybyły wierzenia, muzyka i kultura Czarnego Lądu, wszechobecne teraz na ulicach Salvadoru. Wszystko tu przypomina Afrykę. Ludzie, muzyka, stroje, a nawet zabójczy upał.
Zmęczona, przysiadam na uroczym Praca da Sé. Wkrótce jednak na nogi stawia mnie cafezinho, czyli diabelnie mocna i przesłodzona kawa, ruszam więc uliczkami uroczej starówki. Docieram do pochylonego stromo placu Pelourinho, którego nazwa oznacza pręgierz. To tutaj niewolnicy byli wystawiani na aukcje, a nieposłuszni chłostani. Obok stoi przepiękny kościół Igreja NS Rosario dos Pretos, który zbudowali dla siebie niewolnicy. Powstawał prawie 100 lat. W elementach dekoracji odnajdujemy akcenty afrobrazylijskiej religii znanej jako candomblé (macumba).
Miły człowiek przy wejściu namawia mnie na macumbę. Nie mogę odmówić. Wieczorem zapuszczam się więc w dość podejrzaną dzielnicę. Jest ciemno i nieprzyjemnie. Z daleka słyszę dziwny metaliczny łomot. Kieruję się w stronę narastającego dźwięku i skąpego światła. Po chwili jestem w terreiro, czyli domu kapłana. O popularności kultu candomblé świadczy fakt, że w samym tylko Salvadorze jest prawie 2300 takich świątyń.
W lepkim powietrzu kłębią się opary kadzideł i dymu tytoniowego. W środku do jednostajnego rytmu wybijanego na bębnach w transie przemieszcza się monotonny korowód odzianych na biało tubylców. Nagle twarz tańczącej obok mnie kobiety wykrzywia potworny grymas, jej ciałem zaczynają wstrząsać konwulsje, a z ust dobywa się przerażający krzyk. To „okrzyk obecności” – znak, że została opętana przez orixa. Wychodzę zaczerpnąć świeżego powietrza. Na podwórku uczestnicy ceremonii najzwyczajniej w świecie plotkują, posilają się, flirtują. Widząc moje przerażenie, uspokajają mnie. W ich religii bóstwa są „oswojone”. Nie przychodzą straszyć ani się mądrzyć, nie nauczają, nie udzielają rad. Chcą po prostu współuczestniczyć w wielkiej wspólnocie. Uspokojona wracam do dusznej sali i dołączam do tłumu tańczących.
Następnego ranka staję nad oceanem bogatsza o doświadczenie poprzedniej nocy. Zanurzam zmęczone ciało w ciepłych falach Atlantyku i dziękuję, że uwielbiana w Salvadorze bogini mórz i oceanów – Iemanjá – doprowadziła mnie do tego niezwykłego miejsca. Podobnie czynią każdego 2 lutego ubrane na biało tłumy wiernych, które wylegają na plażę z okazji święta patronki, wrzucając do morza dary – kwiaty, ciastka i perfumy.
Nad cyplem góruje dostojna bryła kościoła Igreja NS do Bonfim. Przy wejściu jakiś chłopiec wiąże na moim przegubie kolorową wstążeczkę z nazwą kościoła. Trzy mocne supełki mają zapewnić realizację moich marzeń. Najwięcej wiernych przybywa tutaj w piątki, które są dniem bóstwa Oxalá, utożsamianego przez wyznawców candomblé z Jezusem. Synkretyzm religijny wiąże się z burzliwymi dziejami Brazylii, gdzie wierzenia rdzennych indiańskich mieszkańców wymieszały się z wierzeniami kolonizatorów i kultami przywiezionymi z Afryki przez niewolników. Wieczorem spaceruję po tętniących rytmem i muzyką uliczkach. To miasto chyba nigdy nie zasypia. Z każdego zaułka dochodzą głośne dźwięki ulicznej fiesty. Trzeba chyba urodzić się głuchym, żeby z tego rozśpiewanego miasta nie wynieść muzycznej wrażliwości. Sama wywożę stąd bagaż przedziwnych instrumentów wyrabianych według oryginalnych afrykańskich wzorów.
Wracając do hotelu, na placu przed katedrą natykam się na krąg capoeiry. To sztuka walki stworzona w Salvadorze przez brazylijskich niewolników, którzy uprawiali ją w tajemnicy, więc musieli kamuflować ją pod postacią tańca. Dlatego spośród innych sztuk walki wyróżnia ją taneczna płynność. Siadam wraz z uczestnikami w tajemnym kręgu na spowitym w ciemnościach placu. Przy jęku szarpanego instrumentu zwanego berimbau pary walczących wychodzą kolejno na środek i celebrują swoje taneczne zmagania. Łączy nas magiczna pieśń śpiewana przez Mestre, która – według wierzeń – przenosi pozytywną energię.
Cały następny dzień spędzam w samolocie, by dostać się do jednego z najbardziej niedostępnych miast na ziemi – Manaus, maleńkiej kropki na mapie zieleni. Na zwiedzenie samego miasta wystarczy jeden dzień.
Kolejne warto przeznaczyć na wyprawę do dżungli. Spacerując po zaniedbanym Manaus, aż trudno uwierzyć, że kiedyś było prawdziwym królestwem. Pierwszym miejscem w Ameryce Południowej, gdzie jeździły samochody!
Drugim miastem w Brazylii, gdzie wprowadzono światło elektryczne i telefon.
A wszystko za sprawą skromnego drzewa. Gdy w 1839 roku Amerykanin Charles Goodyear opracował proces wulkanizacji kauczuku, Manaus, maleńka indiańska osada, niespodziewanie stała się centrum boomu tego „czarnego złota”. Na mulistym brzegu Amazonki zaczęły rosnąć bajeczne rezydencje. Manaus jako siedziba kauczukowych baronów potrzebowało też odpowiedniej oprawy. Tak zrodził się pomysł wybudowania opery w środku amazońskiej dżungli.
Do dziś jej majestatyczny budynek jest jednym z najjaśniejszych punktów wśród slumsów miasta, gdzie rynsztoki niosą gnijące odpady. Chodząc po wyłożonym tradycyjną brazylijską mozaiką placu, wyobrażam sobie dni świetności, gdy po pokrytym kauczukiem podjeździe, który wygłuszał turkot powozów, przybywali kolejni goście. W murach opery, ozdobionej sprowadzonymi specjalnie z Europy marmurami, okuciami i kryształowymi żyrandolami, występowały takie sławy jak Enrico Caruso i Sarah Bernhardt.
Koniec przyszedł równie niespodziewanie. W 1896 roku botanik Henry Wickman przemycił nasiona kauczukowca do Anglii. Wkrótce w brytyjskich koloniach na Dalekim Wschodzie mleczko lateksowe zaczęto wytwarzać taniej niż w Amazonii i Manaus upadło. Zamknięto hotele, banki, w końcu i operę. Wyłączono oświetlenie ulic. Miasto zaczęło się stopniowo zapadać w bagnistym podłożu.
Niedawno jednak odżyło. Przyczynił się do tego rozwój turystyki i budowa autostrady transamazońskiej na wybrzeże. W 1965 roku przekształcono Manaus w strefę wolnocłową, dzięki czemu stało się prężnym centrum przemysłu i ważnym punktem komunikacyjnym. To pozwoliło wyremontować i ponownie otworzyć operę.

Większość turystów przybywa tu, by zrealizować marzenia z lat młodzieńczych i wcielać się w rolę nieustraszonych podróżników ze swoich ulubionych książek. Teraz i ja stoję w miejscu, gdzie słodkie wody zlewają się w największą rzekę świata i postanawiam jak najszybciej wyruszyć na spotkanie przygody – w zieloną gęstwinę tropikalnego lasu. Wszystkich idących tym tropem ostrzegam jednak, że tutaj dżungla jest już oswojona – istnieje pełna oferta wycieczek, jedno- lub kilkudniowych, pod okiem doświadczonego lokalnego przewodnika.
Wracam jednak bardzo zadowolona, choć niemiłosiernie ubłocona. Deszcz, który zaskoczył naszą łódź, był tak gwałtowny, że miałam wrażenie, iż pada jednocześnie z góry, z boku i z dołu. Po drodze kilkakrotnie obserwowałam piękne rzeczne delfiny o różowej barwie. Poza nimi i piraniami w wodach Amazonki żyje największa słodkowodna ryba – pirarucú. Najlepiej smakuje przyrządzona według starej indiańskiej receptury. Świeżo złowioną i oprawioną rybę zawija się w palmowe liście i wkłada do gorącego żaru. Jeden z najpiękniejszych momentów nad Amazonką to właśnie ten, gdy parząc sobie palce gorącą rybą prosto z ogniska, słuchałam indiańskich opowieści o duchach lasu, tajemniczych zniknięciach i dziwnych gatunkach zwierząt. A teraz stoję w porcie w Manaus i macham na pożegnanie Wilsonowi, który był moim przewodnikiem i opiekunem przez ostatnie dni. To on nauczył mnie strzelać z dmuchawki, za pomocą której Indianie polują na dzikie zwierzęta. Pokazał mi, jak w środku lasu uzyskać pitną wodę z magicznego indiańskiego drzewa palo da agua. Troskliwie opatrywał moje rany, gdy pokłułam się trującymi kolcami palmy. Z nim i jego rodziną nauczyłam się jeść farinhę, wszechobecną kaszkę z manioku.
Łódka dawno już zniknęła za horyzontem, a ja wciąż stoję, patrząc w dal. Rozglądam się po porcie. To tutaj zaczynają się i – niestety – kończą wszystkie wycieczki. Stąd można wybrać się w ponadtygodniowy rejs statkiem do Iquitos w Peru lub do Belém przy ujściu Amazonki do Atlantyku. Manaus zwane jest pływającym portem, bo może zmieniać swoje położenie zgodnie z poziomem wód rzeki, która potrafi przybrać nawet do 15 metrów w ciągu roku.
Wracając z portu, wpadam jeszcze na lokalny targ, gdzie między stertą pamiątek, dmuchawek, wysuszonych piranii i magicznych ziół leczących wszystkie dolegliwości piętrzą się sterty owoców o dziwnych kształtach i kolorach. Wybór oszałamia każdego. Siadam w lokalnej pijalni soków. Przez dobrych kilka minut studiuję ogromną tablicę z egzotycznymi nazwami. Wśród propozycji znajduję SuperC, czyli witaminową bombę w naturalnej postaci owoców cytrusowych. Można też spróbować soku z chlorofilu, zawierającego masę minerałów. Wybieram napój o energetyzującej nazwie Bomba Tropical. Delektując się wyborną, słodką i gęstą mieszanką pobudzających nasion guarany i acai, czytam ulotkę o ich niesamowitych właściwościach odżywczych.
I znowu cały dzień spędzam w samolocie, by dotrzeć do wodospadów Iguacu. Po drodze czeka mnie jednak niespodzianka. Samolot kołuje i powoli obniża swój lot. W oddali dostrzegam zarysy jakiegoś miasta. To Brasilia, futurystyczna stolica Brazylii. Na krótką wizytę najlepiej wykorzystać międzylądowanie samolotu, a trzeba wiedzieć, że wszystkie zatrzymują się w tym mieście.
Brasilia, stolica kraju od 1960 roku, powstała w samym środku wielkiej pustki w zaledwie 3 lata. Tony materiałów budowlanych transportowano tu samolotami. Powstało prawdziwe metropolis, nowoczesne miasto pozbawione ludzkiego ciepła i zieleni. W zderzeniu z monumentalnymi budynkami czuję się jak okruszek w przestrzeni międzyplanetarnej. Nade mną piętrzą się olbrzymie bryły dziwnych, wygiętych budynków. Wszystkie kpią sobie z prawa grawitacji. Niektóre jakby unosiły się na wodzie, inne wyglądają, jakby odwrócił je jakiś olbrzym. Autorem większości projektów jest Oscar Niemeyer, najsłynniejszy architekt Brazylii, nazywany architektem żelbetonu, kamienia i szkła. Jego budowle charakteryzuje linia krzywa i „wygięta jak u pięknej kobiety”.
Z ulgą uciekam z tego dusznego, a zarazem bezdusznego miasta. Za chwilę brazylijska Stolica Nadziei zostaje daleko z tyłu, a ja ruszam na samo południe, gdzie tuż przy granicy z Argentyną znajdują się wodospady Iguaću. Tak naprawdę większość tego cudu natury leży po stronie sąsiada, ale z Brazylii roztacza się najpiękniejsza panorama. Złośliwi mówią nawet, że to Argentyna organizuje show, a Brazylia tylko pobiera opłaty.
Gdy jadę lokalnym autobusem w stronę osławionych cataratas, już z daleka słyszę huk wody – niosący się nawet ponad 20 km – i widzę unoszącą się w powietrzu mgiełkę. Nie dziwi mnie, że pierwsi kolonizatorzy byli przekonani, że znajdują się na kraju świata. Dalej wszystko ginęło w przerażającej olbrzymiej kipieli, rozbryzgującej się tysiącem migoczących w słońcu kropelek. Gdy po raz pierwszy odsłania się przede mną widok na prawie 300 mniejszych lub większych kaskad, nie mogę uwierzyć, że  do roku 1916 były one częścią ogromnej prywatnej posiadłości.

Wodospady mają 2700 metrów szerokości i średnią wysokość 60 metrów. Największy z nich to 90-metrowa Gardziel Diabła. Najwięcej wody przetacza się w szczycie pory deszczowej, w styczniu i lutym. Dla zamieszkujących te tereny Indian Guarani Iguacu, czyli Wielka Woda, była przejawem potęgi bogów. Legenda opowiada historię wielkiej miłości syna indiańskiego wodza do niewidomej ukochanej. Gdy – stojąc nad brzegiem rzeki – błagał bogów o przywrócenie jej wzroku, ziemia nagle rozstąpiła się, a fale porwały młodego Indianina. Księżniczka zaś cudownie odzyskała wzrok i jako pierwsza zobaczyła wodospad.
Schodzę w dół po wytyczonej dla turystów ścieżce widokowej. Po drodze zaczepiają mnie wszędobylskie, wścibskie ostronosy. Dochodzę do potężnej Gardzieli Diabła, rozbijającej strumienie wody w pył. Eleonora Roosevelt westchnęła w tym miejscu: „Nasza Niagara przypomina tylko strumień wody lecący z kranu”. Tutaj nakręcono też pamiętną scenę z filmu Misja, gdy przywiązany do krzyża misjonarz męczennik zrzucony zostaje w dół wodospadu. Po wizycie nad Iguacu wybredny turysta ma jeszcze do wyboru cały wachlarz innych kuszących atrakcji. Waham się między przelotem helikopterem nad wodospadami (180 zł), wizytą na zaporze Itaipu i „Ptasim Parkiem”, gdzie mienią się kolorami ptaki z całego regionu.
Tama Itaipu na rzece Parana zwana jest największą budowlą XX wieku – ma długość 8 km i wysokość 225 m, a powstawała 16 lat. Skrywa monstrualną elektrownię, wyposażoną w generatory największej mocy na świecie. Z mieszanymi uczuciami przyglądam się rosnącej nade mną masie betonu, która podobno zniszczyła oryginalny ekosystem i kilka pięknych wodospadów.
A wieczorem siedzę nad brzegami rzeki Parana, która płynie tutaj spokojnym, leniwym nurtem. W tym symbolicznym miejscu łączą się granice trzech państw – Brazylii, Argentyny i Paragwaju. W nadziei że bogini Iemanjá rozciąga swą władzę także na rzeki, robię zamach i wrzucam do wody brazylijską monetę. Z prośbą o szybki powrót do tego pięknego kraju. WYJAZD DO BRAZYLII:
TRASA - 6,7 tys. km
CZAS - 2 tygodnie
Brasilia Ideę wybudowania stolicy w samym środku kraju zapisano w konstytucji z 1898 roku, gdy Brazylia stała się republiką. Miało to służyć ożywieniu martwego wnętrza kraju. Pomysł wcielono w życie dopiero 70 lat później, za prezydentury Juscelina Kubitschka. Wizjonerski projekt urbanistyczny wykonał Lucio Costa.
Amazonka – najdłuższa rzeka świata (7 025 km), wpada do oceanu, niosąc 200 tys. m3 wody na sekundę, czyli tyle, ile osiem największych rzek świata razem wziętych! Zasilana jest przez 15 tys. dopływów, z których 12 ma ponad 1 500 km. Poziom wody w zależności od pory roku zmienia się nawet o 15 metrów, ale na długości 4 300 km rzeka jest żeglowna dla pełnomorskich statków.
Pantanal to brazylijska sawanna zamieszkana przez: bydło, ptaki, kajmany, piranie, anakondy, oceloty, kapibary (największe gryzonie świata, osiągające ponad metr długości i 50 kg wagi) i inne zwierzęta. Podczas pory deszczowej (od października do marca) po Pantanalu można się poruszać łodziami, w porze suchej (od kwietnia do września) safari organizuje się w jeepach lub konno.
Candomblé, nazywane też macumbą, to wierzenia przywiezione przez niewolników z Afryki. Prześladowani Murzyni godzili się na chrzest, ukrywając pod postacią katolickich świętych swoje afrykańskie bóstwa zwane orixas, to im tak naprawdę oddając cześć. Podczas ceremonii candomblé kapłani przyzywają swoje orixas i wchodząc w trans, nawiązują z nimi kontakt.
Maracană w Rio de Janeiro to najsłynniejszy i największy stadion piłkarski, zbudowany w latach 1949– 1951. Dziś, ze względów bezpieczeństwa, mieści 103 tys. widzów, ale finał MŚ 1950 oglądało 200 tys. ludzi, Brazylia przegrała wtedy z Urugwajem 1:2. Jest tam aleja sław z odciśniętymi stopami największych piłkarzy, w tym Pelego.
Pierwsza szkoła samby „Deixa Falar” powstała w 1928 r. Wkrótce zaczęły pojawiać się następne i stały się dla społeczności biedniejszych dzielnic ważnymi instytucjami kulturalnymi. Istotą karnawału (zaczyna się w piątek przed środą popielcową) jest rywalizacja między szkołami, którą od 1984 r. można oglądać na Sambodromie (60 tys. widzów).

NATURALNE BOGACTWO PUSZCZY
Brazylijska Amazonia zajmuje obszar 3,6 mln km2. Jest to najbogatszy pod względem różnorodności biologicznej ekosystem na Ziemi. Występuje tu aż 40 tys. gatunków roślin, z czego 12 tys. to brazylijskie endemity. Z amazońskich lasów deszczowych pochodzą owoce, które według najnowszych doniesień medycyny są prawdziwym cudem odżywczym, bowiem swoje bogactwo witamin i minerałów czerpią z jednej z najżyźniejszych gleb świata.
Jagoda acai uważana jest za najcenniejszy i najbardziej odżywczy owoc świata. Niedawno umieszczona została na liście 10 produktów spożywczych służących zachowaniu młodości i zdrowia. Zawiera jeden z najsilniejszych antyoksydantów, ma silne działanie odmładzające. Według doniesień organizacji Greenpeace owoce acai stały się najważniejszym źródłem dochodu w lasach Amazonii.

Guarana to roślina uważana przez Indian Guaraní za magiczną. Jej nasiona zawierają 5 proc. kofeiny (guaraniny), czyli trzykrotnie więcej niż kawa. Ponoć to najsilniejszy ze wszystkich naturalnych środków pobudzających. Jest mniej szkodliwy niż kawa i dłużej działa, bo aż do 6 godzin.
Acerola zawiera największą wśród roślin ilość witaminy C. Dla porównania – posiada jej 30 razy więcej niż cytryna. SMAKI BRAZYLII
Aby zjeść brazylijski obiad, należy nałożyć na talerz dwie łyżki ryżu, dwie makaronu, kawałek kurczaka i chochlę gęstej zupy z kawałkami mięsa. A potem posypać całość kilkoma łyżkami farinhi, czyli rodzajem drobnej kaszy z podłużnych bulw manioku. Ich miąższ, twardy i śnieżnobiały, niejadalny na surowo i w dodatku trujący w większości swoich odmian, jest ucierany na specjalnej tarce, następnie odciskany z soku i prażony przez wiele godzin na wielkiej glinianej patelni. Pulpa z manioku pęcznieje i zamienia się w złotą, drobną kaszę o charakterystycznym smaku. Najciekawszą jej cechą jest to, że pęcznieje pod wpływem wilgoci. Indianie w dżungli dodają ją do  wody albo gorącej zupy, co daje im poczucie sytości nawet po bardzo skromnym posiłku. W miastach dosypywana jest do zupy, do drugiego dania, do jajek na śniadanie i sałatki na kolację. Pojemnik z farinhą musi być na stole i już. Ja też szybko nauczyłam się jej używać.
Narodową potrawą Brazylii jest jednak feijoada, pożywne danie podobne do polskiego bigosu, nazwane od  głównego składnika – czarnej fasoli. Powstało dawno temu, gdy do pracy na plantacjach trzciny sprowadzano niewolników z Afryki, karmionych resztkami z pańskiego stołu, które wrzucano w kuchni do wielkiego garnka.
Moje pierwsze spotkanie z feijoadą nie było przyjemne. W ulicznym barze postawiono przede mną talerz z czymś, co wyglądało jak asfaltowa masa ze sterczącymi kawałkami świńskiej skóry, a smakowało jak szara papka z rozgotowanej tektury. Kilka miesięcy później miałam jednak szczęście trafić na prawdziwie królewską wersję aromatycznego, gęstego gulaszu z czarnej fasoli z dodatkiem wędzonego mięsa.
Natomiast w stanie Pará nad Atlantykiem przyrządza się bigos, który wygląda jak góra przetrawionego szpinaku z mięsnymi dodatkami. Jego podstawowym składnikiem są liście manioku – trujące – dlatego trzeba gotować je przez osiem dni. Po dodaniu kawałków schabu, świńskich nóg, uszu i pieprzu powstaje zielony bigos zwany manicoba. Ma lekko cierpki smak i szczypie w język.
W obu przypadkach nigdy nie wiadomo, czy trafimy na danie wyjątkowo udane, czy też zupełnie niejadalne, ponieważ ich smak zależy wyłącznie od talentu i wiedzy kucharza. Ale ten czynnik ważny jest zawsze – niezależnie od szerokości geograficznej, na jakiej się stołujemy.
NO TO W DROGĘ – BRAZYLIA
• Powierzchnia: ok. 8,5 mln km2. Ludność: 188 mln mieszkańców. Grupy etniczne: ludnoĘć biała (53,7 proc.), Mulaci, Caboclos, Cafusos (38,5 proc.), Murzyni (6,2 proc.), pozostali (1,6 proc.). Religia: dominuje chrześcijaństwo (89 proc.), jednak charakterystyczna jest różnorodność wierzeń i synkretyzm (stąd niezliczona liczba sekt i ugrupowań religijnych). Język: portugalski; poza wielkimi miastami i centrami turystycznymi rzadko można się porozumieć w innym języku. Waluta: 1 real = 1,40 zł. • Najcieplej jest od grudnia do lutego, gdy temperatura przekracza 30OC, wtedy też przypada szczyt przyjazdów (40 proc. turystów). Trzeba jednak pamiętać, że w okresie karnawału gwałtownie rosną ceny.
• Zima w Brazylii trwa od czerwca do sierpnia, ale tylko na południe od Rio temperatura spada poniżej 15OC. • Ambasada Brazylii, ul. Poselska 11, 03-931 Warszawa, tel. (022) 617 48 00.
• Wiza na pobyt turystyczny do trzech miesięcy nie jest potrzebna. Trzeba mieć paszport ważny jeszcze przez co najmniej sześć miesięcy.
• Wiele linii lotniczych oferuje bilety do Săo Paulo i Rio de Janeiro. Średnia cena biletu z Warszawy do Brazylii to ok. 4000 zł. Poza sezonem warto śledzić promocje – można znaleźć tańsze oferty. • Z krajów Ameryki Południowej Brazylia ma najlepiej rozwiniętą sieć linii lotniczych. Najważniejsze z nich to Tam, Varig i Gol, które – oprócz połączeń krajowych – obsługują również loty międzynarodowe. Z roku na rok powiększa się także oferta tanich linii lotniczych. Należą do nich Webjet, Bra oraz Ocean Air, dzięki którym łatwo dolecieć można do najczęściej odwiedzanych miejsc w kraju. www.-tam.com.br  www.varig.com.br, www.voegol.com.br , www.webjet.com.br, www.voeb-ra.com.br, www.oceanair.com.br
• Zdecydowanie najtaniej można podróżować autobusem, ale trzeba mieć bardzo dużo wolnego czasu. Między największymi miastami czas podróży liczy się nie w godzinach, ale dniach. Poza tym nie jest to zbyt bezpieczny środek transportu.
• Posiadacz biletu na trasie z Europy do Brazylii może skorzystać z promocyjnej ceny karnetu Brasilian Airpass. Umożliwia on przelot na czterech odcinkach wewnętrznych za około 1 500 zł (plus podatki i opłaty lotniskowe).
Rio de Janeiro
• W Rio de Janeiro zdecydowanie najlepszym środkiem transportu jest metro. Jest czyste, szybkie, klimatyzowane i bezpieczne. Niestety, nie wszędzie dociera. Można nim dojechać na plażę Copacabana, stadion Maracană i do centrum miasta, bilet 3,50 zł.
• Świetnym rozwiązaniem są kombinacje metra z autobusem, na które jest jeden specjalny bilet.
• Autobus jest tani, ale nocami trochę niebezpieczny. Autobusem i taksówką można dotrzeć niemal wszędzie, choć w godzinach szczytu momentalnie utkną w kor-ku. Sporym minusem jest również brak klimatyzacji.
• Taksówka z lotniska 50 zł, taksówka na Corcovado 125 zł.
Podróż statkiem
• Z Belem do Manaus statek płynie 4–5 dni, a bilet kosztuje 225– –300 zł za miejsce do powieszenia hamaka lub 780–900 zł za koję w kabinie. • Hoteli nie brakuje i nie trzeba mieć rezerwacji. Dobrze jest poradzić się taksówkarza, do którego hotelu najczęściej jeżdżą turyści. W takim miejscu będzie można spotkać innych podróżników, wymienić się informacjami albo znaleźć towarzysza na dalszą drogę.
• Ceny za dwójkę z łazienką i śniadaniem: najtaniej w Manaus – 40 zł, w Rio – 125 zł.
• Bazą wypadową do zwiedzania wodospadów Iguacu może być miasteczko Foz do Iguacu, gdzie znajduje się mały hotel prowadzony przez Polkę – Pousada Evelina, 171 Rua Kalichewski, Iguacu Falls, telefon 0455743817.
• Przykładowe ceny: całodniowa wycieczka do dżungli 300 zł, wy-cieczka kilkudniowa 200 zł za dzień, wstęp do Teatro Amazonas 15 zł. Bardzo popularne są bary z jedzeniem na wagę, gdzie klient nakłada sobie dowolne gorące lub zimne dania z półmisków i tac, po czym stawia talerz na wadze. Za kilogram płaci się ok. 15–20 zł.
Obiad w barze samoobsługowym 4–8 zł, empanada (duży smażony pieróg z nadzieniem z mięsa lub kurczaka) 1,5 zł, butelka wody mineralnej 3 zł, maleńka filiżanka typowo brazylijskiej, piekielnie słodkiej i mocnej kawy na Ęniadanie 20 gr, piwo Antarctica 600 ml 3,50 zł, ananas cały, jedna sztuka 3 zł. • Rio de Janeiro, nazywane a cidade maravilhosa, czyli „cudowne miasto”, słynie też z nieprawdopodobnej przestępczości. Przed wyjściem na ulice trzeba zdjąć zegarek, pierścionki, obrączkę i wszystkie inne drobiazgi, które mogłyby zwrócić uwagę młodocianych gangów polujących na turystów.
• Absolutnie nie wolno zapuszczać się do faveli samemu, nawet taksówką. Jedyną bezpieczną formą zwiedzania brazylijskich slumsów jest zorganizowana wycieczka (koszt ok. 100 zł).
• Na wycieczkę do dżungli trzeba zabrać ochronę od słońca, deszczu i komarów, strój kąpielowy, ręcznik, dużo szybko schnących ubrań na zmianę, wysokie buty, zapałki, latarkę. Najlepiej spakować to wszystko w kilka oddzielnych reklamówek na wypadek niespodziewanego zalania wodą. • Od turystów chcących podróżować po Brazylii na granicy wymagana jest szczepionka przeciwko żółtej febrze. Wystarczy ją zrobić raz na 10 lat i w podróż zabierać tzw. żółtą książeczkę, gdzie odnotowane są wszystkie szczepienia.
Zalecane jest też zaszczepienie się przeciwko żółtaczce typu A i B, tężcowi i tyfusowi. • Ambasada RP znajduje się w Brasilii, SES – Avenida das Nacoes, Qd. 809 Lote 33, 70.423-900 Brasilia-D.F. Caixa Postal 07/0263, tel. (0-05561) 443 34 38; 242 92 73. embaixada@polonia.org.br www.polonia.org.br
• Konsulat Generalny RP w Săo Paulo: Rua Monte Alegre 1791 05014-002 Săo Paulo, SP – Brasil tel. (0-05511) 3672-3778; 3672-5778; 9932-1332.
• Konsulat Generalny RP w Rio de Janeiro: Praia de Botafogo 242, 9 andar Rio de Janeiro – RJ – Cep: 22250-040, tel. (0-05521) 2551-80-88, 2551-50-47, 2551-80-47 • Polecamy: Ameryka Południowa, Przewodnik dla łowców przygód, wyd. National Geographic.
• Warto obejrzeć Dworzec nadziei w reżyserii Waltera Sallesa i koniecznie Miasto Boga (książka Paola Linsa, film Fernanda Meirellesa).