Siódemka młodych oberwańców pod okiem strażnika leśnego zajmuje się łataniem dziurawej drogi wiodącej do Parku Narodowego Wirunga. Nietrudno zauważyć, że ów strażnik ma coś wspólnego ze zbieraniną tworzącą podległą mu ekipę. I on, i oni urodzili się i wychowali na obszarach leżących wewnątrz parku narodowego lub na jego obrzeżach, na wschodnim pograniczu Demokratycznej Republiki Konga. I on, i oni są ubodzy. I on, i każdy z nich przeżył śmierć kogoś bliskiego od ciosu maczetą, co stało się chlebem powszednim w toczącej się tu wojnie, której genezy nikt już niemal nie pamięta i której końca nie widać.
 

Dziś ramię w ramię pracują na rzecz parku, zasypując wyboje i czyszcząc przydrożne rowy. Ale stawką jest coś więcej niż tylko wyrównanie 14 km szutrówki do strażnicy w Bukimie. O wiele więcej. Tą drogą pojadą zagraniczni turyści, a ich pieniądze wesprą najstarszy park narodowy Afryki. Goście przybywają tu głównie po to, aby stanąć oko w oko z najbardziej widowiskowym spośród tutejszych rezydentów – rzadkim gorylem górskim.
 

Mniej widoczna, ale nie mniej ważna rola drogi do Bukimy polega na ułatwieniu rolnikom mieszkającym na obrzeżu parku komunikacji z osadami targowymi, a dalej z miastem Goma. To jedyny szlak transportowy w tej okolicy. Przez lata był ledwie przejezdnym grzęzawiskiem o nawierzchni z rzadkiego błota usianego wielkimi kamieniami. W trudnym i bez tego życiu mieszkańców stanowił kolejny koszmar. Ale ostatnio park sypnął groszem na poprawę nawierzchni. Pracują przy tym miejscowi, tak jak tych siedmiu młodych ludzi. W ten sposób droga staje się czymś w rodzaju więzi łączącej park narodowy z ludnością wiejską, która często traktowała go z niechęcią, a nawet wrogością, uważając, że zabiera jej należną ziemię. I tym właśnie, stosunkiem do parku narodowego, strażnik leśny kapitan Theo Kambale różni się od pracujących na drodze młodych ludzi. Kamble ma 55 lat, z czego 31 spędził w służbie parku. Jego ojciec też był strażnikiem. Zginął stratowany przez bawołu w 1960, roku narodzin Kambale. Starszy brat Kambale, również parkowy strażnik, zginął na posterunku w 2006 r. Tym razem sprawcą śmierci był bojownik jednego z wielu ugrupowań, które najeżdżają
i dewastują Wirungę od dwóch dekad.
 

Prawna ochrona Wirungi tylko po to, żeby to wszystko oglądali dla przyjemności zamożni cudzoziemcy, wydaje się tym młodym ludziom rażącą niesprawiedliwością. Zostali wcieleni do partyzantki zwanej Ruchem 23 Marca, w skrócie M23, rebelianckiego ugrupowania, które pod pretekstem walki ze skorumpowanymi władzami oddawało się rozbojom i gwałtom we wschodnim zakątku Konga, w pobliżu południowej części parku narodowego. Pod koniec 2013 r., po półtorarocznych walkach, wojsko kongijskie przy wsparciu sił pokojowych ONZ zmusiło M23 do złożenia broni. Wśród objętych amnestią szeregowych żołnierzy partyzantki, których błękitne hełmy oraz władze parku narodowego uznały za dających nadzieję na poprawę, znalazła się ta siódemka.
 

Praca przy naprawie drogi do Bukimy jest cięższa niż rabunek, a i dochody z tego mniejsze. Ale dawni rebelianci trzymają się tego zajęcia. Kambale jest pod wrażeniem. Od czasu do czasu
z nimi rozmawia.
 

– Przedtem wszyscy sialiście zamęt – powiada. – Dziś budujecie tę drogę. To dopiero początek. Potem będziecie mogli robić inne rzeczy. Ale nie ma mowy o postępie, jeśli panują strach i niepewność. Powiedzcie to kolegom. Powiedzcie, żeby złożyli broń. Bo to nie jest życie. To – wskazuje gestem drogę – to jest powrót życia.
 

Strażnik ma nadzieję, że jego nauki zapadną im w pamięć. Zna dramatyczne życiorysy tych młodych ludzi. Wie, że większość z nich została wcielona do partyzantki siłą. Na rękach i plecach mają siatkę blizn, świadectwo ich na wpół niewolniczego statusu w oddziałach. Widząc tych dwudziestoparolatków ze śladami brutalnego znęcania się, Kambale przypomina sobie o własnych bliznach. Jak ta na prawej nodze, ślad po włóczni rebelianta. Takie „dokumenty stałego pobytu” mają tu wszyscy. Jeśli te blizny ich nie zaślepią, być może park uda się uratować.
 

Nie ma na świecie obszaru chronionej przyrody, który mógłby się równać z Wirungą – zarówno pod względem wartości przyrodniczej, jak i zagrożeń. 800 tys. ha obfituje w niezliczone bogactwa: gęstą sieć rzeczną, jedno z największych Wielkich Jezior Afrykańskich, wypalone słońcem sawanny, nieprzebyte nizinne wilgotne lasy równikowe, jeden z najwyższych szczytów i dwa spośród najaktywniejszych wulkanów na kontynencie. W Wirundze występuje ponad 700 gatunków ptaków oraz ponad 200 gatunków ssaków (w tym 480 sztuk goryli górskich, czyli ponad połowa światowej populacji gatunku). Gdy stanie się tam, gdzie rzeka Semliki wypływa z Jeziora Edwarda, popatrzy na masyw Ruwenzori daleko w tle, usłyszy chór hipopotamów, ujrzy pływające w dole słonie i podświetlone wschodzącym słońcem podobne do bocianów żabiru afrykańskie, wtedy ma się świadomość bycia drobiną wobec potęgi natury, a równocześnie czuje się dreszcz na myśl, że ta na pozór niezwyciężona przyroda w każdej chwili może ulec zagładzie.
 

Bo Wirunga od 20 lat ogarnięta jest walkami. Przerażająca wojna domowa w sąsiedniej Rwandzie, która wybuchła w 1994 r. i przerodziła się w ludobójstwo Tutsi przez Hutu, wlała się przez granicę do Konga. Z Rwandy uciekli zarówno pokonani bojówkarze Hutu, jak i ludność cywilna, ponad milion uchodźców. Wokół parku powstały koszmarnie przeludnione obozy. Część Hutu zorganizowała później Demokratyczne Siły Wyzwolenia Rwandy, zwane w skrócie FDLR (od nazwy francuskiej). To właśnie ci rebelianci zabili starszego brata Kambali. Kongijscy Tutsi zareagowali niebawem utworzeniem Narodowego Kongresu na rzecz Obrony Ludu, czyli CNDP. Z CNDP zrodził się Ruch 23 Marca. Krwawe niepokoje wzniecane przez te ugrupowania przetaczały się przez tereny parku jeden po drugim.
 

Za każdym razem po zawieszeniu broni wielu bojówkarzy, a także żołnierze regularnej armii kongijskiej, pozostawało w parku pod pretekstem obrony terytorium i tłukło zwierzynę, zarówno na własne potrzeby, jak i na handel. Tysiące zbrojnych do dziś pozostało w lesie, a dołączyły do nich nowe tysiące członków tworzących się w okolicy rozmaitych grup rebelianckich zwanych Mai-Mai. Próby ich wyparcia z obszarów chronionych przez straż parku narodowego spotkały się z krwawym odwetem. W marcu tego roku w centralnym sektorze parku zastrzelono dwóch strażników; w sumie od 1996 r. śmierć poniosło 152.
 

Nad Wirungą zawisła też groźba innego rodzaju. Oto londyńska firma Soco International uzyskała w 2010 r. koncesję na poszukiwania ropy obejmującą mniej więcej połowę obszaru parku narodowego, w tym terenów w pobliżu Jeziora Edwarda. Cztery lata żywiołowych protestów ze strony organizacji ochrony przyrody zmusiły Soco do wycofania się; obecnie firma utrzymuje, że z koncesji nie zamierza korzystać. Tymczasem władze Ugandy zaczęły przejawiać zainteresowanie wydobyciem ropy po ugandyjskiej stronie jeziora.
 

Park staje się też często areną rozgrywek sił wewnątrzkongijskich. Tereny Wirungi to najżyźniejsze ziemie Afryki. Wyłączenie ich z rolnictwa od 1925 r., gdy ustanowiono ochronę, oznacza pozbawienie najbiedniejszych tego, czego rozpaczliwie potrzebują: ziemi uprawnej. To podsyca niezadowolenie czteromilionowej miejscowej ludności. Na porządku dziennym jest wycinanie drzew na opał, zajmowanie kawałków ziemi pod uprawę, polowanie na zwierzęta – wynikające z nieznajomości lub lekceważenia prawa. Najbardziej rozżaleni przystępują do rebeliantów Mai-Mai i po prostu okupują fragmenty parku, a od czasu do czasu wdają się w krwawe porachunki. Inni włączają się w działalność ruchów politycznych mających w programie likwidację parku jako odwrócenia krzywdy wyrządzonej przez belgijskich kolonizatorów, którzy wyzuli rdzenną ludność z ojcowizny.
 

Atmosfery przesiąkniętej żalem i pretensjami nie można lekceważyć. To wielka groźba stawiająca pod znakiem zapytania przyszłość Wirungi.
 

– Nic nam się nie uda, jeśli nie uzyskamy pewnego minimum środków finansowych – tłumaczy Emmanuel de Merode, dyrektor parku. Zwraca uwagę, że ta ziemia, gdyby ją oddać do wykorzystania gospodarczego, przynosiłaby ludności około miliarda dolarów rocznie. – Jeśli nie zapewnimy jej podobnych dochodów, nie przetrwamy.
 

W wyniku trwającej od dziesiątków lat niestabilności zaledwie jedna dziesiąta obszaru Wirungi jest dostępna dla gości. A tylko połowę tego da się uznać za tereny zapewniające turystom jakie takie wygody. Najważniejsze persony parku – 250–300 goryli górskich przyzwyczajonych do obecności ludzi – znajdują się pod stałą obserwacją 80-osobowej ekipy ochroniarzy, jak jacyś prezydenci czy papież. Tereny parku narodowego są własnością państwową, ale w jego rocznym budżecie sięgającym 8 mln dolarów udział środków od rządu w Kinszasie wynosi zaledwie 5 proc. Większość pieniędzy dają Unia Europejska, rząd USA oraz zagraniczne organizacje pomocowe. Wprawdzie niedaleko miejsc występowania goryli w 2012 r. otworzył podwoje luksusowy hotel Mikeno Lodge, a na wyspie Tchegera na jeziorze Kiwu od ub. roku działa elegancka baza namiotowa, ale liczby odwiedzających nie da się porównać z tą z czasów przedwojennej prosperity. Prawdę mówiąc, przez większość czasu w latach 2012–2013 kwatery dla turystów ziały pustką, bo na obszarze Wirungi trwała krwawa rebelia.
 

Oczkiem w głowie dyrektora de Merode jest ambitny plan rozwoju hydroenergetyki na tutejszych rzekach. Jego skutkiem ma być elektryfikacja do 2020 r. jednej czwartej gospodarstw domowych regionu i stworzenie przy tym 60–100 tys. miejsc pracy. De Merode ma nadzieję, że przyniesie to pokój. A jak będzie pokój, przyjadą turyści; miejscowi na nich zarobią, a to przestawi los wschodniej części kraju na nowe, lepsze tory.
 

Tymczasem, choć z wolna, przyroda się odradza. Po ciosie, jakim było uśmiercenie przez handlarzy węglem drzewnym siedmiu goryli górskich w 2007 r., populacja tych zwierząt odbudowuje się. W centralnym sektorze rezerwatu, zwanym Lulimbi, rośnie liczebność hipopotamów. Przez rzekę Ishasha wracają z bezpiecznej Ugandy słonie. Stanowcze działania przeciwko kłusownictwu podjęte przez straż parkową uzmysłowiły handlarzom kością słoniową i mięsem dzikich zwierząt, że Wirunga przestała być ziemią niczyją.
 

– Jaki to był piękny obiekt – wzdycha Kambale pewnego popołudnia, brodząc wśród chwastów, którymi porosły ruiny Hotelu Rwindi w centralnym sektorze. – Hotel był zawsze pełny. Każdy chciał przyjechać, oglądać zwierzęta i robić zdjęcia. A zwierząt nie brakowało. Antylopy, guźce i najróżniejsze małpy można było fotografować, nie ruszając się z parkingu.
 

Dzisiaj tylko pawiany przedzierają się przez krzaki. Okrągłe domki, restauracja, świetlica, baseny pływackie, nad którymi w takie gorące dni jak dzisiaj opalały się europejskie damy – wszystko stoi puste, pokryte dwudziestoletnim kurzem. Strażnik uśmiecha się smętnie, przed oczami stoi mu dawna świetność. Urodził się i wychował niedaleko posterunku patrolowego Rwindi. W roku urodzenia Kambale, 1960, Kongo Belgijskie uzyskało niepodległość. Liczba ludności wynosiła 15 mln, jedną piątą tego co dziś. Było pod dostatkiem ziemi i dla rolników, i dla dzikiej zwierzyny. W latach 80. XX w. Kambale jako młody wówczas strażnik nie raz musiał uciekać na drzewo, żeby uniknąć stratowania przez bawołu. Gdy przyjeżdżał z wizytą dyktator Mobutu Sese Seko – by zabawić gości albo planować przyszłość kraju, który nazwał Zairem, a najczęściej by po prostu łowić ryby w rzece Rwindi – do zadań Kambale należało nabijanie żywego robaka na haczyk wędki Mobutu. – Mobutu miał dla parku wielki szacunek – mówi mi Matthieu Cingoro, prawnik kongijskich parków narodowych. – Nikt nie ważył się uprawiać tu ziemi czy rąbać drzew. Nikt nie śmiał nawet zejść z wyznaczonej ścieżki.
 

Potem pojawili się uciekinierzy z Rwandy. Hotel Rwindi opustoszał. Strażnicy tutejszego posterunku ujrzeli zupełnie nowych gości.
 

– Było ich mnóstwo, niektórzy mieli broń palną – wspomina Kambale. – Ludzi przybywało, zabrakło jedzenia; szli do parku po węgiel drzewny, opał, nawet po mięso. Bo dokąd mieli pójść? Mnożyły się zbrojne ugrupowania. Różnice między nimi były trudne do uchwycenia. Żołnierze wojska kongijskiego dezerterowali i zaszywali się w buszu. Część przystępowała do bojówek Mai-Mai, które czasami sprzymierzały się z bojówkami FDLR. Były one tworzone przez Hutu przeciw wszystkim pozostałym, w tym straży parkowej próbującej powstrzymać grabież parku.
 

Wraz z upadkiem Mobutu w 1997 r. skończyły się nawet pozory władzy państwowej w terenie. Pensje strażników drastycznie spadły. Musieli radzić sobie sami. Wielu zaczęło brać łapówki od kłusowników, którzy tak się rozzuchwalili, że potrafili traktować skorumpowanego strażnika jak chłopca do noszenia upolowanej zwierzyny. Inni strażnicy zaczęli wydawać „bilety” do parku dla ludności miejscowej, upoważniające do zbioru drewna na węgiel drzewny, licząc słusznie na to, że część zysków trafi do ich kieszeni. Pieniądze z łapówek wędrowały wzdłuż „łańcucha pokarmowego” aż na najwyższe stołki.
 

Posterunek Rwindi, niegdyś główny punkt na turystycznej mapie parku, pozostaje niedostępny dla gości. Ściany kwatery komendanta są usiane dziurami po kulach. W pobliżu jest baza błękitnych hełmów. Tablice w różnych miejscach Rwindi zachęcają ludność do zgłaszania władzom parku podejrzanych działań strażników.
 

Pewnego przedpołudnia Kambale i dwaj inni strażnicy wiozą mnie do Vitshumbi, wioski na południowym brzegu Jeziora Edwarda, na terenie parku narodowego. Vitshumbi to brudne, nędzne miasto z tysiącami łodzi i około 40 tys. mieszkańców, bez elektryczności i wody bieżącej.
 

Nie brak za to bojowców Mai-Mai, którzy rybakom i rolnikom oferują „ochronę”. Kambale i inni strażnicy twierdzą, że bojówkarze cieszą się poparciem niektórych polityków. – Kiedyś byli uzbrojeni w dzidy i maczety – opowiada mi strażnik z Vitshumbi. – Dziś mają broń palną, a dostali ją od polityków. – Strażnik pokazuje mi bliznę po ranie postrzałowej na bicepsie, pamiątkę z potyczki na Jeziorze Edwarda. Polegli wtedy jeden strażnik i siedmiu żołnierzy kongijskich.
 

Podczas mojego trzytygodniowego pobytu w Wirundze wciąż to tu, to tam majaczyła groźba jakiegoś incydentu. Z Vitshumbi łódź straży parkowej miała mnie zabrać do Lulimbi, gdzie występują hipopotamy. Na parę minut przed wyruszeniem na wyprawę odwołano ją. Zadzwonił dyrektor parku ds. bezpieczeństwa z informacją, że istnieje groźba ataku na jeziorze. Trzy dni wcześniej, w sektorze południowym, gdzie występują goryle górskie, licząca co najmniej 300 osób gromada rozzłoszczonych mieszkańców wsi zablokowała drogę do Mikeno Lodge. Tydzień później widziałem kompanię strażników parkowych i wojska kongijskiego wyruszającą do Mayangose, na północny wschód od miasta Beni, zlikwidować obozowisko 800 dzikich osadników.
 

Parę godzin po tym, jak jechaliśmy z Kambale terenówką z Rwindi do Vitshumbi, tą samą drogą z Rwindi jechał na motocyklu księgowy centralnego sektora parku. Napadło go trzech mężczyzn. Związali go i zaciągnęli do lasu. Potem zadzwonili do rodziny z żądaniem 5 tys. dol. okupu.
 

Wiadomość dotarła do dyrekcji parku. Na poszukiwania wysłano ponad setkę strażników i żołnierzy, samolot i psy, które trafiły na trop porwanego. Porywacze uciekli, zostawiając księgowego. Dla niego było to wstrząsające przejście, dla dyrektora de Merode okazja do wykazania się zdecydowaniem i sprawnością działania.
 

Jak to bywa z bohaterami, 46-letni Emmanuel de Merode wydaje się nie pasować do swojej roli. Biały, szczupły, łagodny w obejściu. Dyrektor parku i dowódca jego straży nie wygląda na twardego faceta, nawet mundur kiepsko na nim leży. Pochodzi z belgijskiej rodziny książęcej; jego przodkowie arystokratyczny tytuł otrzymali za zasługi dla niepodległości Belgii. Można by więc pomyśleć, że de Merode najbardziej pasuje do wygodnej, eleganckiej egzystencji przy kominku i z kieliszkiem burgunda w ręce, a nie do życia na ziemi rozdzieranej gwałtownymi konfliktami zbrojnymi. Ale de Merode urodził się w Afryce, młodość spędził w Kenii, z wykształcenia jest antropologiem, przez lata pracował w ochronie przyrody, z tego większość czasu w Kongu.
 

Pod mundurową koszulą Merode ma dwa komplety blizn po ranach postrzałowych: jedna kula przebiła mu lewe płuco, druga żołądek. Trafiony został w kwietniu 2014 r., gdy wracał z Gomy do parku, na bezludnym i dziurawym odcinku błotnistej drogi, około 5 km na południe od wioski Rugari. Zamachowców nigdy nie schwytano.
 

Dyrektorem Wirungi został w 2008 r., w najczarniejszym dla parku okresie. Jego poprzednika aresztowano kilka miesięcy wcześniej i oskarżono o udział w siatce handlarzy węglem drzewnym oraz planowanie odstrzału goryli (nie został skazany z braku dowodów). Mniej więcej pół roku przedtem tereny parku dostały się pod okupację CNDP, ugrupowania wspieranego przez Rwandę w walce z FDLR. Pierwszy krok de Merode’a był śmiały: udał się sam, bez broni, do kwatery głównej CNDP, aby wynegocjować dla strażników parkowych prawo do powrotu na teren parku. Komendant ugrupowania, Laurent Nkunda, zgody udzielił. De Merode zabrał się z kolei do oczyszczania szeregów straży parkowej. Zredukował liczbę strażników z tysiąca do 230 (później zaczął rekrutować nowych, obecnie stan straży wynosi 480 osób, w tym 14 kobiet), podniósł miesięczne uposażenie z żałosnych 5 do 200 dol. Ta kwota pozwala na godne życie i, jak to ujął de Merode, „wystarcza, by uzasadnić zero tolerancji dla korupcji”.
 

Kolejne kroki mają na celu poprawę stosunków z ludnością miejscową. Dyrektor uważnie słucha skarg. Przez dekady park obiecywał, że połowa dochodów z turystyki będzie trafiała do ludności. Tymczasem drogi, szkoły i szpitale popadały w ruinę, a równocześnie słonie niszczyły uprawy.
 

– Zanim zaczął się u nas pojawiać de Merode, nawet nie wiedzieliśmy, że park ma jakiegoś dyrektora – mówi mi rybak z Vitshumbi. – Dziś widzimy strażników w czystych mundurach, z dobrą bronią. Ta poprawa jest jego zasługą. Dyrektor próbował nawet rozmawiać z ugrupowaniami zbrojnymi, choć wyniki nie są zbyt obiecujące.
 

Tak czy owak De Merode zdobył sobie uznanie nawet u przeciwników. W 2012 r. major straży parkowej Shadrack Bihamba wpadł w zasadzkę nad Jeziorem Edwarda i został uprowadzony przez bojówkarzy Mai-Mai. Opowiadał później, że dowódca bojówki przestraszył się i tłumaczył swoim ludziom: – To jest oficer. Jeśli go zabijemy, de Merode poruszy niebo i ziemię, żeby nas wykończyć. – I kazał Bihambę wypuścić.
 

– Chociaż są realną siłą w lesie – mówi Bihamba – to jednak boją się de Merode’a, bo wiedzą, że cała ludność miejscowa jest po jego stronie.
 

Ale de Merode ma świadomość, że samą dobrą opinią parku nie utrzyma. Potrzebuje pieniędzy, zarówno w celu egzekwowania prawa, jak i po to, by mieszkańców otoczenia parku przemienić w swoich sprzymierzeńców. Doszedł do wniosku, że aby osiągnąć ten drugi cel, musi uczynić z parku masowego pracodawcę, nie szkodząc przy tym przyrodzie. Uznał, że taką możliwość daje mu północny sektor, a zwłaszcza rzeka Butahu, która spływa kaskadami spod lodowcowych szczytów masywu Ruwenzori ku miejscowości Mutwanga, typowej nędznej osadzie bez elektryczności.
W 2010 r. park zaczął zatrudniać mieszkańców osady do kopania kanałów i kładzenia fundamentów pod pierwszą elektrownię wodną Wirungi. Za 110 dol. każde gospodarstwo Mutwangi będzie mogło podłączyć się do sieci elektrycznej, a potem płacić niewygórowane rachunki za zużycie. W 2013 r. elektrownia zaczęła wytwarzać prąd.
 

Brodząc w błocie, trudno mi dziś ujrzeć w osadzie oazę sukcesu. Niemniej jednak mieszkańcy twierdzą, że zmiana jest zasadnicza. Za kwotę odpowiadającą cenie paliwa na jednodniowe zasilanie agregatu prądotwórczego mogą teraz mieć w swoim sklepiku światło przez cały miesiąc. Uczniowie mogą wieczorem odrobić lekcje. Szpital działa całą dobę. Ludzie kupują żelaz-
ka, telewizory. Właściciel warsztatu naprawy komputerów wypożycza płyty DVD i szykuje się do uruchomienia pierwszej w mieście kafejki internetowej. I zmiany te zachodzą, chociaż tylko
500 gospodarstw domowych (na 2,5 tys.) mogło się podłączyć do sieci (moc elektrowni to skromne 400 kW). Ekipa de Merode’a zastanawia się, co zrobić, by zaspokoić potrzeby tych, którzy znaleźli się na liście oczekujących na podłączenie. Tymczasem w kwietniu ruszyła zasilana w prąd przez park wytwórnia mydła. Zatrudnia około stu miejscowych. – Mutwanga stała się naszym laboratorium doświadczalnym – mówi dyrektor.
 

W grudniu pracę zacznie druga elektrownia wodna, o większej mocy, a do końca 2018 r. do eksploatacji wejdą jeszcze dwie. Te cztery elektrownie to dla de Merode’a dopiero półmetek; jego celem jest uzyskanie mocy 100 MW. – Sprzedawanie energii pozwoli zapewnić samowystarczalność finansową parku na następne sto lat – przewiduje. Dochodów powinno wystarczyć także na to, żeby zainwestować miliony dolarów w programy rozwoju społecznego oraz ochrony przyrody w innych kongijskich parkach narodowych.
 

De Merode liczy na to, że elektryfikacja stanie się katalizatorem rozwoju gospodarczego. – Tu nie ma żadnego przemysłu właśnie dlatego, że brak taniej, łatwo dostępnej energii. I to jest coś, co park może zaoferować.
 

Czy prąd wystarczy, by pobudzić przedsiębiorczości, to rzecz niepewna. – Jeśli idzie o karierę w biznesie, tutaj nie ma żadnych przykładów do naśladowania – tłumaczy mi dyrektor wytwórni mydła, 29-letni Leonard Maliona. – Jedyne drogi życiowe, jakie tu widzą młodzi ludzie, to kariera polityczna albo przystąpienie do partyzantki.
 

Sam pomysł, że park narodowy stanie się „motorem gospodarki”, może się wydawać kontrowersyjny. Zastrzeżenia może wywoływać m.in. to, że przywódcy Konga uzależniają losy całego regionu od jednego parku narodowego i jego dyrektora, który pochodzi z byłej metropolii kolonialnej. Istnieje też ryzyko, że ludność miejscowa popadnie w całkowitą zależność od parku, co przy wciąż tlącej się do niego niechęci może się okazać mieszanką wybuchową.
 

Dwóch robotników, obaj w okolicach 25 lat, łata wyboje na cienistym odcinku drogi. Wyższy z nich nazywa się Bushe Shukuru; niższy to Gato Heritier. Przyjaźnią się od dziecka. Za każdym razem, gdy w okolicy wybuchały walki, zmuszając ludzi do opuszczenia domostw, obaj nastolatkowie starali się nie stracić siebie z oczu w obozach dla uchodźców. W 2013 r. najpierw Shukuru, a potem Heritier wpadli oddzielnie w ręce bojówkarzy M23, którzy ich związali i popędzili do odbitej wojsku bazy w Rumangabo. Tam chłopcy się odnaleźli. Dołączyli do około tysiąca innych młodych ludzi, których przymusowo wcielono do rebeliantów. Rozpoczęło się szkolenie wojskowe.
 

Dowódca tłumaczył im wszystkim, że władze państwowe zawiodły we wschodnim Kongu. Po przeszkoleniu, tłumaczył dalej, nowi bojownicy M23 opanują region, a potem ruszą podbić Kinszasę. Uczono ich posługiwania się bronią palną, musztry, przeszli szkolenie taktyczne. Jeśli coś im się nie udawało, bito ich kijami przed frontem pozostałych. Niektórych na śmierć. Inni umierali z niedożywienia, bo racje pokarmowe były głodowe: jeden kubek mąki kukurydzianej dziennie. Po trzech miesiącach szkolenia Shukuru i Heritiera wysłano w bój. W listopadzie uświadomili sobie, że M23 nie ma żadnych szans z regularnym wojskiem kongijskim i błękitnymi hełmami. Zdezerterowali i po miesiącu odnaleźli się znowu w ośrodku prowadzonym przez ONZ.
 

A teraz pracują tu w jednakowych kamizelkach. Przyznają jednak, że przy płacy 3 dol. za osiem godzin harówki to nie jest ich wymarzone zajęcie. Jako dziecko, zanim pojął, co życie we wschodnim Kongu może mu zaoferować, Heritier wyobrażał sobie, że zostanie „kimś wielkim”. Może lekarzem. Albo nawet prezydentem. Dlaczego nie? Jeśli zaoszczędzi trochę pieniędzy, może uda mu się zostać mechanikiem. A Shukuru może pewnego dnia otworzy jakiś sklep. Ta droga, przy której rodzi się niepozorna, skromna, ale uczciwa, a przede wszystkim pokojowa przyszłość, prowadzi ku górom, gdzie żyją goryle. Stamtąd pokój rozprzestrzeni się być może aż ku posterunkowi Rwindi, gdzie Theo Kambale też pozwala sobie na skromne marzenia. Usłyszał niedawno, że u wodopoju nad rzeką Rutshuru widziano lwicę z młodym. Słyszał też coś jeszcze – że wraz z powrotem dzikich zwierząt być może wróci do życia zaniedbany Hotel Rwindi.
 

Dla Kambale byłby to – jak powiedział mężczyznom pracującym przy drodze – powrót życia.
 

Tekst: Robert Draper

Zdjęcia Brent Stirton