Nowozelandzka wyspa Tiritiri Matangi jest osobliwym przyrodniczym rezerwatem, można powiedzieć – w budowie. Najpierw 120 lat rolnictwa odarło ją z pierwotnego buszu w 94 proc. A potem, w latach 1984–1994, wolontariusze posadzili na niej ok. 300 tys. drzew, wyhodowanych w większości z nasion znalezionych na wyspie.
 

Usunięto też wszystkie drobne ssaki, które pojawiły się tu wraz z człowiekiem – najpierw Maorysami, a potem Europejczykami. Myszy, szczury i koty, które trafiły tu na statkach białych kolonizatorów, spowodowały ogromne spustoszenie wśród miejscowych ptaków. Te bowiem, z powodu braku naturalnych drapieżników, ewolucyjnie przystosowały się do szukania pokarmu na ziemi i straciły częściowo lub całkowicie zdolności latania.
 

Obecnie wyspa ma certyfikat „pest free”, co oznacza, że nie ma na niej drapieżników zagrażających odbudowywanej awifaunie. Wspomniany certyfikat muszą też mieć statki dowożące na wyspę wycieczki edukacyjne. Na Tiritiri reintrodukowano m.in. endemicznego takahē, największego przedstawiciela rodziny chruścieli. Światowa populacja tego ptaka szacowana jest ledwie na 250 osobników, z czego 10 żyje na wyspie Tiritiri.
 

Ptaki wciąż są dokarmiane przez człowieka, bo młody jeszcze busz nie zapewnia wystarczająco bogatej diety. Rzadkie są np. kilkusetletnie drzewa pohutukawa. Przyroda Tiritiri jest zachwycająca. Gdy tam przybyłem, na niebie wciąż pojawiały się tęcze.
 

Nigdy nie widziałem tylu tęcz jednego dnia. Pozostaje tylko czekać, aż ptaków będzie tam tak dużo, jak w czasach Cooka.
 

Tekst: Mikołaj Nowacki