Jak przyjął Pan Szwedzką Nagrodę Bałtyku (Swedish Baltic Sea Water Award) zwaną też Bałtyckim Noblem? Byłem kompletnie zaskoczony. To nie kokieteria. Uważałem, że moja praca nie ma związku z tym, za co tę nagrodę przyznawano, czyli z walką o czystość wód. Ale okazało się, że i na to jest sposób. W uzasadnieniu napisano, że moje działania utrzymują czystość przyrody Bałtyku, chroniąc go przed... obcymi gatunkami. Czy to rzeczywiście poważny problem? Niestety tak, chociaż nie to najbardziej zagraża bałtyckiej bioróżnorodności. Nasze morze jest akwenem specyficznym, o niewielkim mieszaniu się wód i małym zasoleniu. Można powiedzieć, że to najsłodsze morze świata. To sprawia, że nie stanowi dobrego miejsca do życia ani dla tych gatunków, które przyzwyczaiły się do wody słodkiej, ani dla tych, które wolą pływać w słonej. Wszystkie muszą się w pewnym sensie sporo namęczyć, żeby przystosować się do tych warunków. Dlatego jeśli do normalnych życiowych stresów dochodzi im dodatkowa, obca konkurencja o pożywienie czy siedlisko – możliwości przetrwania „autochtonów” maleją. A jeśli do tego element napływowy okazuje się odporniejszy na choroby i pasożyty, jest pozbawiony presji swoich tradycyjnych drapieżników i np. podjada z bazy pokarmowej „zasiedziałych” gatunków, to uzyskując ekologiczną przewagę, stopniowo je eliminuje. Skoro nie obce gatunki, co najbardziej zagraża bałtyckiej faunie? Z badań wynika, że bioróżnorodność morza najbardziej cierpi przez niszczenie i fragmentację naturalnych siedlisk gatunków. Na przykład duże fragmenty zatokowego brzegu Półwyspu Helskiego porastały kiedyś trzcinowiska. Właściciele kempingów, by zrobić miejsce na kąpieliska, zaczęli je trzebić, zasypywać, betonować brzeg. Zniszczono miejsca rozrodu ryb i schronienia oraz żerowania narybku. Nie ma tarlisk, nie ma więc i wylęgu. A jak nie ma ryb, to i nie ma rybaków. Czy można jakoś sprawić, żeby ludzie zaczęli postrzegać morze nie jako worek bez dna, ale jako skarbiec, który warto chronić? Morze musi nas żywić i bogacić w sposób trwały. Rola naukowców polega m.in. na tym, by ludzi do tego przekonać. Wyjaśniamy więc, edukujemy, tyle że to niełatwe, bo zakorzenione błędne wyobrażenia bardzo trudno zmienić. Któryś z moich kolegów powiedział kiedyś, że do pracy edukatora potrzeba grochu i ściany. Większość naszych działań polega na korzystaniu z obu tych „pomocy naukowych”. Rzucamy danymi, wynikami i wnioskami z badań o ścianę ludzkich uprzedzeń, nieżyciowych przepisów i urzędniczej bierności. Zabiegamy teraz np. o utworzenie na Helu ośrodka badań morświnów – najbardziej zagrożonego wyginięciem bałtyckiego gatunku – co z pewnością przyczyniłoby się do lepszego poznania tych krewniaków delfinów i zwiększyłoby szanse na ich ocalenie. Stacja przyciągnęłaby także turystów, co nie jest bez znaczenia dla budżetów okolicznych gmin, zwłaszcza jesienią, zimą i wiosną. A jednak napotykamy problemy z akceptacją dla tego pomysłu... w sąsiedniej gminie. Choć odnotowano 90 proc. poparcia wśród ogółu ankietowanych.
Przecież miejscowym najbardziej powinno zależeć na dodatkowych zyskach, zwłaszcza poza sezonem? Na zyskach zapewne zależy, ale jakoś nie chcą pomóc w ratowaniu ginącego gatunku i nie znamy logicznej odpowiedzi dlaczego, choć nielogicznych argumentów usłyszeliśmy wiele: a to, że jak się morświny namnożą, to wyjedzą ryby, a to, że z uwagi na taką hodowlę zamkniemy zatokę dla ruchu statków i rybołówstwa... Innych opinii przez wyrozumiałość nie przytoczę. No właśnie, jak to jest z tym wyjadaniem ryb z sieci przez foki, morświny i kormorany? Morskie ssaki ani ptaki nie są istotną konkurencją dla rybaków. To higieniści morza. Ich pożywienie często stanowią te ryby, których rybacy nie chcą. O kormoranach można by z przymrużeniem oka powiedzieć, że to one powinny dostać nagrodę za ochronę Bałtyku przed obcymi gatunkami, bo bardzo im smakuje np. babka bycza, zawleczona tu najprawdopodobniej z Morza Czarnego w zbiornikach balastowych statków. Dziś skutecznie wypiera ona niektóre tutejsze gatunki ryb. Skoro już Pan wspomniał o babce byczej, to słyszałam, że jest Pan nie tylko badaczem tych ryb, ale także twórcą ich polskiej nazwy? Trochę przez przypadek. Kiedy na początku lat 90. odkryliśmy babkę w Bałtyku, trzeba było nadać jej nazwę – media nie lubią taksonomicznej łaciny. Potem, przeglądając stare źródła, zorientowałem się, że w pierwotnym środowisku była ona kiedyś nazywana babką śniadogłową. Teraz nowa nazwa tak do niej przylgnęła, że nie udaje się już wypromować tej pierwotnej. Podobny kłopot mamy z określeniem „fokarium”, kiedyś zamiennie używanym z „foczarnią”. Przyćmiło ono formalną nazwę placówki – Stacji Morskiej Uniwersytetu Gdańskiego. Może dlatego, że foczarnia kojarzy się z tuczarnią, a fokarium ma w sobie coś z delfinarium, jest takie… bardziej światowe? Niezależnie od nazwy zespół naszych doświadczalnych basenów hodowlanych z sześcioma fokami stał się regionalną atrakcją. Przyciąga rocznie prawie pół miliona zwiedzających. Zwierzęta dobrze się tu czują, czego dowodem jest coroczny przychówek. Wiosną urodzą się kolejne foki, które po odchowaniu wypuścimy w świat, mając nadzieję, że przetrwają trudny okres młodości i na przykład nie zaplączą się w sieci. To ciągle duży problem, choć już mniejszy niż kiedyś. Mimo ciągle wysokiej śmiertelności młodych populacja szarych fok rośnie. W końcu lat 80. mieliśmy ich zaledwie ok. 4,5 tys., a dziś pięć razy więcej. Mniej zanieczyszczony pokarm, stworzone na północy Bałtyku ostoje i rezerwaty spełniają swoje zadanie. Drapieżnik wraca i może spełniać swoją pozytywną funkcję w ekosystemie.
Często się zaplątują? Najwięcej strat wśród zwierząt nurkujących powodują kotwiczone na dnie tzw. sieci skrzelowe. Ale problem jest dopiero wówczas, gdy śmiertelność przeważa nad samoodtwarzaniem gatunku. Główną siłą sprawczą nie musi być przyłów (wyławianie zagrożonych gatunków razem z rybami). Foki, podobnie jak morświny czy morskie ptaki, oddychają powietrzem. Muszą się co jakiś czas wynurzać, w przeciwnym razie po prostu się duszą. Jeśli zaplączą się w sieć dryfującą u powierzchni wody, to uwolnione przez rybaków mają jakieś szanse przeżyć. W sieciach dennych giną zawsze. W wielu krajach naukowcy pracują nad sieciami bezpiecznymi dla morskich ssaków. Ale to trudne zadanie, bo na przykład morświny są niesłychanie bojaźliwe, nadwrażliwe na stres. Nie tylko usidlenie bywa przyczyną ich śmierci. Opowiadano mi o morświnie, który zginął, gdy tylko dotknął pyskiem sieci. Jego serce zatrzymało się, zanim się zaplątał. To zwierzę swobodnej wodnej toni.
Całe życie pływa do przodu, ufając swemu biosonarowi, który informuje go o podwodnych przeszkodach, ławicach ryb, obecności pobratymców. Matka natura nie wyposażyła go nawet w „bieg wsteczny”. A współczesne sieci są już tak cienkie, że przy narastającym w wodzie hałasie przestają odbijać echo morświnowych bioradarów. Są dla nich akustycznie niedostrzegalne.
Z powodu skrytego trybu życia niewiele o tych morskich ssakach wiemy. Ich kuzyni – delfiny – zachowują się odmiennie. Adorują nas, co nam pochlebia.  Dzięki temu, jak to się dzisiaj mówi, mają „dobry PR”. Morświny, choć nie mniej inteligentne, stronią od człowieka. Kto przetrwa, pokaże czas. Na razie – medialnie – wygrywa delfin. Polakowi bardziej niż morświn znana jest egzotyczna morska świnka. Tym trudniej je chronić. Giną w zastraszającym tempie. Zostało ich zaledwie kilkaset. A co się robi dla ochrony bałtyckich morświnów? Od strony prawa zrobiono sporo. Z praktyką są kłopoty. Póki bałtyckie rybołówstwo nie będzie naszym sprzymierzeńcem – morświny przegrają swój los. Nawet jeśli pojawia się jakiś dobry pomysł, to nawala jego wykonanie. Na przykład na Zatoce Pomorskiej w ramach unijnego rozporządzenia rybacy powinni stosować na sieciach skrzelowych odstraszające morświny urządzenia akustyczne, tzw. pingery. Ale dlaczego tylko ci z kutrów powyżej 12 m długości? Jednostek mniejszych jest w tym rejonie dwa razy więcej i dysponują większą liczbą niebezpiecznych sieci. W ten sposób morświn wypłoszony z rejonu sieci dużego kutra wpada w sieć łowiącej w sąsiedztwie mniejszej jednostki. To jest ochrona na niby.
Postanowiliśmy w sposób racjonalny zrobić coś sami – chronić morświny i dać możliwość swobodnych, tradycyjnych połowów w Zatoce Puckiej. Ustawiliśmy tzw. rejestratory i za rok, po ustaleniu cykli wędrówek morświnów, chcieliśmy usadowić przy dnie linie pingerów ostrzegających ssaki przed wpływaniem na ten akwen, gdy trwają połowy. Niestety, już dowiedzieliśmy się, że nasze urządzenia rejestrujące są psute, a po przystaniach krąży plotka, że wystawiliśmy pingery, które płoszą ryby! To podwójna bzdura! Pingery nigdzie na świecie nie płoszą ryb, a te nasze leżą zdeponowane w szafie i do wody pójdą najwcześniej za kilka miesięcy. Jak widać, na niewiedzę nie ma lekarstwa. A ile prawdy jest w twierdzeniu, że łowimy za dużo? Owszem, i przełowienie niektórych gatunków stanowi poważny problem dla Bałtyku. Większy niż spływające rzekami zanieczyszczenia. Kłopot polega też na tym, że nie wszystko, co wpadnie w sieć, można sprzedać. Są ryby, których mamy w morzu ponad miarę, ale przekonany przez marketing konsument woli te z Azji czy Norwegii. Najlepsze na świecie bałtyckie śledzie czekają na klienta, szprotki także. Na babkę byczą też zbytu nie ma, choć kiedyś wielu ze smakiem pałaszowało radzieckie konserwy byczki w tomatnom sousie. Dziś na półkach stoją „Byczki” – konserwy-falsyfikaty, choć świeże oryginały pływają w Zatoce Gdańskiej, wyjadając ikrę innych ryb. To ogromne marnotrawstwo i kłopot dla ekosystemu. Są sposoby, by je zmniejszyć? Marnotrawstwo można ograniczyć w różny sposób – wielkością oczka w sieci umożliwiającą części ryb ucieczkę, zmniejszeniem liczby kutrów, liczby dozwolonych sieci, limitami wyładunku ryb, okresami i rozmiarami ochronnymi itd. Sektor rybołówstwa stara się sam to robić, ale nie bardzo mu wychodzi. Niszcząc bazę swojego bytu (przypominam: bez ryb nie ma rybaków), może zaszkodzić cennym biotopom i rzadkim gatunkom. Ale nasi morscy rybacy, prócz problemów ekologicznych mają i ekonomiczne. Muszą dopiero nauczyć się uzyskiwać ryby najwyższej jakości, zjednać sobie opinię publiczną, pomoc rządową i klientów. To niełatwe, ale można (i trzeba) próbować. Sam na przykład propaguję jedzenie ryb obcych rodzimej ichtiofaunie. To dobry sposób na pozbycie się wroga: zjeść go, a przy okazji dać zarobić tym, którzy go złowią i usmażą. Taka rozrywkowa prewencja przed inwazją, czyszczenie środowiska. Na razie smaczna babka rozkwita w bałtyckim ekosystemie. Dopisała ona zresztą swoją puentę do mojej bałtyckiej nagrody. Gdy Szwedzi ją przyznawali, ich wybrzeże uznawano za wolne od tego „morskiego chwastu”. Miesiąc później natrafiono na pierwsze osobniki u brzegów Karlskrony. Czyż nie powinienem się bać siły sprawczej takiego faktu? A może była to nagroda prorocza?