Skończyć studia i  wyruszyć dookoła świata.  Na taki pomysł wpadają dziś rzesze studentów, a linie lotnicze walczą o zawartość ich kieszeni specjalnymi taryfami. W 1926 r. Tadeusz Perkitny i Leon Mroczkiewicz wyruszyli w podróż z pozoru taką samą, a jednak zupełnie inną. W czasach, gdy młodzież z wyższych sfer udawała się najwyżej do Francji albo do Włoch, by nabyć światowej ogłady, oni zapragnęli egzotyki. Mieli młodzieńczy zapał, dyplomy inżynierów leśnictwa i technologii drewna, aparat fotograficzny i  słoik kiszonych ogórków na drogę. Akurat tyle, żeby zrealizować marzenia. Widzieli Paryż, w  którym tańczyła wówczas słodka Mulatka Josephine Baker, i Aconcaguę, najwyższy szczyt Ameryki Południowej. Błądzili po ogromnym Szanghaju, gdzie patrzyli na  jakieś bezbrzeżne mrowisko lub gniazdo robaków ulepione ze skorupy błota i z zapcha- nych kałem krużganków. Jakieś cuchnące bajora i dymem przeżarte kominy. Ludziom nie starcza pojemność ruder, nie mogą ich pomieścić przepastne podwórza, więc rozsadziwszy ściany   swą potworną ciżbą, tryskają przez wszystkie szczeliny, leją się przez bramy, wypływają ze śmietników i jak struga pieniącej się mazi chlustają na ulicę.

W  świecie, który chłonęli dwaj poznaniacy, rodziła się nasza współczesność. Bladzi, wyniszczeni Chińczycy pracowali jak mrówki w wilgotnych piwnicach, Afrykańczycy z nadzieją opuszczali domy, upchnięci w ładowni statku o  symbolicznej nazwie „Europa”, a w Hameryce najubożsi europejscy emigranci zapuszczali właśnie korzenie. Pat i  Pataszon, jak o  sobie mówili, jeden zbyt krępy, drugi przydługi, obaj bez środków do życia, ruszyli w ten świat. Nie podróżowali z naukową misją, nie szukali, jak artyści, inspiracji haremami czy egzotyką. Nie zwiedzali wspaniałych budowli, by zachwycać się ludzkim geniuszem. Dzielili los tysięcy niepiśmiennych biedaków, których nędza wyrzucała za ocean i dalej. Jako drwale, pucybuty, pomocnicy ogrodników i pokojówek zarobili na bilet, więc wsiedli na statek do Brazylii, żeby przekroczyć równik – razem z innymi Maćkami i Staśkami, którzy zabrawszy cały majątek, czyli przepoconą pierzynę, opuszczali drewniane chałupy. Na zawsze. Tak się zaczęła ich trwająca cztery lata wolność, nędza, młodość, droga.

BRAZYLIJSKA GORĄCZKA

– Czy to wnet będzie panoczku, ta lenia na morzu, gdzie się woda podobnoć jak w garnku gotuje? Czy nam nie spali parowca? Czy nas ten żar nie poparzy? A  od tej lenii, czy to jeszcze panoczku daleko od tego Sanpałla? A  ludziska w owej Brezelii czy czarne jak smoła? Czy chodzą zawżdy ino całkiem nago? Były to czasy tzw. brazylijskiej gorączki, która ogarnęła tysiące Polaków. rząd brazylijski fundował darmowy bilet w  jedną stronę, obiecywał nadania ziemi, a plantacje porzucone przez czarnych niewolników czekały na nowe tanie siły. Płowi wieśniacy z Mazowsza i Galicji zastąpili Murzynów, których oswobodził rządowy dekret. i wkrótce to ich zaczęło pożerać zielone piekło. Nie wytrzymywali ani klimatu, ani chorób tropikalnych, ani niewolniczej pracy. Na uciekinierów czekała kula w plecy, a na tych, którym udało się zbiec i trafić do boskiego Rio – żółta febra. Nie wiadomo, ilu niepiśmiennych chłopów z  całymi rodzinami zmarło na tę brazylijską gorączkę. Kilku sfotografował Tadeusz Perkitny, który przez chwilę wśród nich przebywał. Tak jak nieszczęśni towarzysze podróży dostał tabliczkę z numerem na szyję i darmowy bilet do miejsca przeznaczenia. Do pracy, która pozwoliłaby przeżyć w Brazylii i posunąć się kilka kroków dalej w wędrówce dookoła świata.

Nie ma się co łudzić! Sami nie wiedząc jak  i  kiedy, spadliśmy na samo dno człowieczej społeczności. Jesteśmy wśród ludzi najniżej zepchniętych, najbardziej maluczkich, najskąpiej obdarowanych przez los, którzy każdy grosz i każde ziarenko czarnej fasoli muszą zdobywać twardymi ciosami kilofa. Dziesięciogodzinny dzień pracy w  parnej puszczy, ciągły głód i wieczory spędzane w  towarzystwie kolegów wydłubujących sobie pasożyty spod paznokci. To nie była radosna Brazylia znana z  opisów przygód obieżyświatów. A brazylijski las deszczowy nie stał się dla nich otchłanią zieleni zamieszkaną przez niezwykłe zwierzęta, ale miejscem morderczego wysiłku. Do takiej Brazylii i takiej puszczy, w której rąbie się i dźwiga podkłady kolejowe, nie dotarło wielu. Ci zaś, którzy tam się znaleźli, nie znali liter, by ją opisać. Zresztą nie znali też innego świata, więc nie dziwili się tamtemu, zredukowanemu do pracy i jedzenia.

Tadeusz z Leonem, nieśmierdzący groszem,  poznawali inne przestrzenie niż podróżnicy, odkrywcy i zdobywcy, dlatego ich doświadczenia nie są związane jedynie z samym przemierzaniem Ziemi. Są zapisem życia, a raczej kilku żyć, których skosztowali po drodze. „Ten kto podróżuje, żyje dwa razy” – to stare przysłowie w dzisiejszych czasach masowej turystyki straciło sens. Ale Tadeusz i Leon nie byli turystami. Dlatego kiedy dostawali zajęcie na bezdrożach Argentyny, przyjmowali je w ciemno. Pracowali przy wytyczaniu linii kolejowej przecinającej bezludne, po horyzont takie same krajobrazy. Po kilku miesiącach spędzonych w zimnej pustce pokochali jej surowość, przestrzeń, bezwzględną prawdę, którą ofiaruje, i zadumę, do której skłania. kiedy wędrówka prowadziła   ich na skraj głodu, z kilku desek sklecali grande Atelier Fotografico d’Arte. Tam wykonywali portrety zamówione przez kabokli (potomków czarnych niewolników, europejskich emigrantów i miejscowych Indian). Część z nich sprzedali, część zjadły mrówki, ale te, które pozostały, są niezwykłym dokumentem tamtego miejsca i czasu.

W SŁUŻBIE KOLONII

kolonializm Tadeusz i Leon budowali własnymi rękoma, wytyczając granice nowej plantacji kawy, herbaty i  juty dla Compagnie Agricole d’Annam. Wszystko, co istniało w  tym świecie przed naszym przybyciem, ma jakieś harmonijne, łagodne, pozaokrąglane kontury i  kształty. Wystarczy zaś tylko, że w  ten świat dziewiczy zaczynam nanosić zaledwie pierwsze skromne jeszcze ślady działania białego intruza, a na tę harmonię krągłości padają pierwsze linie przeraźliwie proste i  pierwsze do złych błyskawic podobne… zygzaki. Tak pisze Perkitny o  kreśleniu pierwszych map przestrzeni dotychczas mierzonych  jedynie ludzkimi krokami i  odwiecznymi zwyczajami. Tę dobrze płatną, ale niełatwą (chociażby z powodu braku doświadczenia i wiedzy) pracę dostali we francuskich Indochinach. Dziś już sama nazwa tej kolonii kojarzy się raczej z krainą mityczną.  Indochiny nie istniały przed Francuzami ani po nich. zostały przez nich wymyślone.  uznane za miejsce dzikie, puste, zagubione gdzieś między Indiami a Chinami. krainę gotową, by przyjąć misję kolonizacyjną wraz z całym bogactwem i splendorem francuskiej kultury, z  jej manierami, biurokratycznym porządkiem, moralnością i  kuchnią. Heroiczne wysiłki białych mężczyzn, którzy przemierzają ostępy dżungli, chorują na egzotyczne choroby, ale znoszą je bohatersko i  nadludzkim wysiłkiem w  chaos wprowadzają porządek, dziś wydają się archaiczne. A  co ciekawsze, wyraźniej zapisały się we francuskich fantazmatach niż w kulturze dzisiejszego Wietnamu. Po prawie stu latach francuskiej obecności na tych ziemiach dziś zostały właściwie jedynie bagietki i  niewielki ślad w  architekturze. To mało w porównaniu np. z krajami Maghrebu. Wynikło to m.in. z faktu, że geniusz kultury francuskiej w  Indochinach szczepili drobni urzędnicy państwowi i szemrani biznesmeni, którzy w Azji znienacka zatopili się w niespotykanym w słodkiej Francji luksusie. Tam poczuli się arystokratami. W samozachwycie oddawali się przyjemnościom, jakie płyną z posiadania licznej służby i dużych pieniędzy. Budowali sobie luksusowe wille, nadmorskie hotele i górskie pensjonaty, gdzie chłodniejszy klimat ponoć sprzyjał zdrowiu. Tam podawano schłodzone francuskie wina. z  wysoką kulturą francuską styczność miała jedynie służba domowa i prostytutki.

NASI RADEJCY JAK DZIECI

Tadeusz i  Leon byli w  tej dobrej sytuacji, że  w  Indochinach jako biali nie mieli wyboru i  jeśli już chcieli pracować, musieli piastować kierownicze stanowiska. A  jako Słowianie, ze swoją ułomną kulturą, jakby lepiej czuli świat, który okrążali. Teraz akurat trasa dookoła ziemi wiodła ich przez zielone królestwo górskiego ludu  Rhades. Pozostawało im tylko jako kierownikom projektu zwerbować do pracy naszych Radejców – jak pisze o nich Tadeusz Perkitny. Trzeba było nauczyć ich prostych zadań, a samemu przyswoić kilka zwrotów w ich języku. Wszystko szło sprawnie do dnia wypłaty, po której „nasi Radejcy” odeszli do swoich domów ukrytych w dżungli i  stracili chęć, by wspinać się po szczeblach kariery. Miejscowe obyczaje wytłumaczył Polakom dopiero doświadczony w pracy na tych terenach Szwajcar: Toć do pracy wygnała tych ludzi nie żadna istotna potrzeba życiowa, lecz po prostu zwykła, głupia, dziecięca zachcianka. Większość tych dzikusów to eleganci, którzy pracowali u  was jedynie po to, by u grasującego gdzieś tutaj chińskiego handlarza kupić dwa metry mosiężnego drutu i zrobić z niego błyszczące bransoletki na szyję, ręce i  nogi. Byli wśród waszych kulisów także smakosze, którzy pracowali przez miesiąc, marząc tylko o tym, aby za cały swój zarobek kupić u Chińczyka pęczek suszonych śledzi. Jeśli mieliście w waszej ekipie i takich maniaków, którym śnią się po nocach aż tak luksusowe zachcianki jak zapalniczka, scyzoryk lub zgoła parasol i buty, wtedy możecie mówić o  szczęściu.

Tym bowiem nie starczy jednomiesięczny zarobek i ci do was wrócą. Chociaż na takich, co marzą o butach, to lepiej nie liczcie, bo doszły mnie słuchy, że w  całym szczepie Mojów tylko jeden jedyny elegant kupił sobie buty, ale jak dotąd nadal łazi boso i buty nosi za sobą w ręce.

Okres zakładania plantacji, pierwsze spotkania z  innymi, każą białym Europejczykom  myśleć o  tubylcach jak o dzieciach. i nie dotyczy to jedynie Azji. Dzicy są beztroscy, nieustannie się bawią, przebierają, wygłupiają, nie myślą o przyszłości, a ich życie to niewinne igraszki. Tadeusz Perkitny też dochodzi do wniosku, że nie da się wykrzesać ofiarnej pracy tam, gdzie nie ma jeszcze niezaspokojonych potrzeb, gdzie nie ma chęci zarobku, bogactwa, awansu, zaszczytów. Jakże tu żądać roboty tam, gdzie są tylko dzieci i  ich niewinne, kolorowe, dziecięce zachcianki. To typowe kolonialne podejście. My, Europejczycy, jesteśmy dorośli. inny to jeszcze głupiutkie, niedorozwinięte i niewinne dziecko. i podobnie jak ono wzrusza, bawi, a nawet rozczula. Można je zganić, ale nie można się nań długo gniewać. Tadeusz i Leon tak samo podchodzą do ludzi, z którymi przyszło im pracować. Wyławiają najbystrzejszego chłopaka z wioski i nazywają go czule, ale jakże wymownie Piętaszkiem. To, czego nie rozumieją, nie znają – pomniejszają. gdyby wiedzieli, że bransolety, o które starali się mężczyźni, były być może tym samym, co w Europie rodowe herby albo rodzinne włości i pałace, może spojrzeliby na swoich Radejców innym okiem. Może zobaczyliby w nich mężczyzn starających się zapewnić swoim żonom pozycję społeczną. Może odkryliby, że w  tej społeczności to żony są głowami rodzin, a mężczyźni rękoma do pracy. Może wtedy wydaliby im się trochę bardziej dorośli. Bo o  pozycję społeczną rodziny warto się starać, a  o  bransoletki pewnie mniej.

Czy byli to dzicy? Nie, dziki jest ten, kto widzi  w nich dzikich! – pisze Perkitny. To, co żyło tu razem wkoło nas, witało nas o świcie i żegnało o  zmroku radosnym uśmiechem, to były dobre, bezgrzeszne, drogie sercu… dzieci, których ni brud, ni fałsz tego świata dotąd nie potrafi ł skazić. Żyli ze sobą jak siostry i bracia, dzielili każdy kęsek strawy. Nie kłamali, nie kradli, nie znali ni zwad, ni kłótni, ni bójek. Jeno wieczorem brali do ręki swe święte tam-tamy i jako te grzeczne dzieci przed spaniem mówili pacierze.

Ciekawe, że kolejna fala białych w Wietnamie potraktowała tubylców już zupełnie serio, jak prawdziwych mężczyzn. Amerykańscy marines przeszkolili „naszych Radejców” w  zakładaniu zasadzek, patrolowaniu górskich terenów, w zwiadzie, atakach na małe jednostki i w obronie wiosek. górale okazali się bardzo utalentowanymi szpiegami. Mówiono o  nich ludzie tygrysy, bo jak one potrafi li wytrwale śledzić ofiarę. Radejcy za swoją góralską niezależność od społeczności z nizin, za współpracę z Amerykanami, zapłacili wysoką cenę. Więzieni, torturowani, eksterminowani, zostali wygnani ze swoich wiosek i tradycyjnych długich chat, które stawiali w dżungli. W miastach, w  blokach, do których przeniosły ich komunistyczne władze, łatwiej było ich kontrolować, zabronić kultów. łatwiej upodobnić ich do napływowych Wietnamczyków. A „nasi radejcy” tak jak  indianie bezpowrotnie stracili   dziecinną niewinność i przestali bić w bębny.


DOŚWIADCZENIA DROGI

 

Co w podróży dookoła świata wydaje się ponadczasowe? Chyba fakt, że wiedza i doświadczenie to dwie różne rzeczy. Wiedzę o świecie gromadzi wielu, ale tylko niektórzy umieją go doświadczać. Ludźmi tego drugiego gatunku byli właśnie Tadeusz i Leon, dwaj przyjaciele,   którzy zaufali światu, a przede wszystkim samym sobie.  ich podróż to również, a może przede wszystkim, historia prawdziwej męskiej przyjaźni. Takiej, która przetrwała trudy wieloletniej włóczęgi, choroby i ropiejące rany, nędzę, głód, morderczą pracę, poczucie zwątpienia i znużenie.

Doświadczenia człowieka w drodze okazują się niezależne od czasów. Bezdomność wyzwala, a wolność pozwala korzystać ze świata, zapomnieć o własnych ułomnościach. Nurzam się w obcości nowego otoczenia jak w pachnącej pianie. (…) Mogę skręcać w  lewo, albo skręcać w prawo. Mogę też wcale nie skręcać, tylko wlec się przed siebie. Mogę z głową wspartą na łokciach siadać na poręczach mostów. Mogę spluwać przed siebie, w bok i za siebie. Mogę wszystko, co zechcę! Mogę być… włóczęgą. Jestem sam i  wolny! Wszystko jest cudze, ale jakby moje! Wszystko jest obce, ale jakby bliskie. Beztroska młodość złączyła mnie jak gdyby z każdym zakamarkiem globu! W błogiej bezdomności cały świat jest domem.

***

Po czteroletniej okołoziemskiej włóczędze Tadeusz Perkitny i  Leon Mroczkiewicz szczęśliwie wrócili samochodem z Maroka do Poznania.  obaj zostali szanowanymi naukowcami, dorabiając się tytułów profesorskich. Tadeusz Perkitny spisał wspomnienia z podróży i wydał   pt. Okrążmy świat raz jeszcze.

Zuzanna Pol