Pokonywaliśmy z przyjaciółmi wyboiste drogi zielonej afrykańskiej wyżyny, dyskutując, co zrobimy, gdy zabraknie nam paliwa, bo większość stacji benzynowych była nieczynna. Byliśmy już jakieś 30 km od Fortu Wiktoria, gdy zza kęp drzew wyłoniło się wzgórze, a na nim i u jego stóp ruiny ogromnych, otoczonych owalnymi murami budowli. Przed nami otwierał się widok na 40-hektarowe Wielkie Zimbabwe.
O miejscu tym, położonym na skraju płaskowyżu Maszona, w dorzeczu rzeki Runde, dowiedziałam się w 1961 r., kiedy Państwowy Instytut Wydawniczy opublikował książkę Basila Davidsona Stara Afryka na nowo odkryta, i od razu zapragnęłam tam pojechać. Wtedy jeszcze leżało w Rodezji, kolonii angielskiej, która w 1980 r. stała się niepodległym Zimbabwe. Prezydentem kraju od 1987 r. jest Robert Mugabe, bohater narodowy z czasów walki z kolonializmem, dziś pogrążający swój kraj w ruinie gospodarczej i izolacji politycznej.
Moje marzenie w końcu się spełniło. Gdy z oddali zobaczyłam te niesamowite ruiny, pierzchły wszystkie obawy o brak paliwa i inne przeszkody. Nietrudno było zrozumieć, dlaczego niemiecki geolog Carl Mauch przybywając tu w 1871 r., stwierdził, że w tych tajemniczych murach odkrył mityczny Ofir. To stąd królowa Saba w X w. p.n.e. miała przywieźć królowi Salomonowi złoto, kość słoniową, drogie kamienie i korzenie. Jedynym Europejczykiem, który trafił tu przed Mauchem (w 1868 r.), był niemiecki myśliwy Adam Renders.
W legendzie o krainie Ofiru – jak to w wielu legendach – tkwi ziarno prawdy. Miasto leżało na skraju obszarów złotodajnych, przy dużym szlaku handlowym między interiorem a wybrzeżem. Wszystko wskazuje na to, że rozwinęło się dzięki intensywnemu handlowi, hodowli zwierząt oraz rolnictwu, któremu sprzyjał panujący tu dość łagodny klimat. Do osady przybywali kupcy z obrotnego ludu Swahili wymieniający chińską porcelanę, indyjskie paciorki i arabskie tkaniny na skarby Zimbabwe.
Wielkie Zimbabwe zbudowali przodkowie dzisiejszego ludu Szona, należącego do językowej grupy bantu. Zapewne pod koniec XII lub na początku XIII w. było ono stolicą ich władców.
– Zamieszkała w niej elita, która wyłoniła się ze społeczności wiejskiej i sprawowała kontrolę nad znacznym terytorium oraz odbywającym się na nim handlem – mówi dr Maciej Ząbek z Instytutu Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Warszawskiego. – To wtedy powstało gros okrągłych budowli, które dziś tak zachwycają. Należy jednak pamiętać, że konstrukcje na planie okręgu otaczającego mniejsze okręgi, lecz dużo skromniejszych rozmiarów, są we wschodniej Afryce powszechne. Dlatego najciekawsza jest skala murów – przyznaje dr Ząbek. – Są świadectwem istnienia struktur państwa zdolnych zmobilizować ludzi do takich przedsięwzięć. Prawdopodobnie wznosili je wyspecjalizowani rzemieślnicy. – Udoskonalali oni techniki budowlane z wcześniejszego okresu, opracowali metody stawiania wysokich murów z dopasowanych, niepołączonych zaprawą granitowych bloków. Stąd też prawdopodobnie pochodzi nazwa Zimbabwe: dzimba dza mabwe oznacza „domy z kamienia”, choć niektórzy sądzą, że zaadaptowano ją od dzimba woye – „czczone domy”. Ówczesna ludność budowała też masywne chaty z daga – gliniastej gleby wymieszanej z drobnym żwirem. Nie ma pewności, dlaczego architektura Wielkiego Zimbabwe była tak potężna. Badacze wątpią, aby osada służyła celom obronnym. Mury nie tworzą bowiem zamkniętych okręgów, a otoczona nimi przestrzeń była zbyt mała, żeby mogła w niej stacjonować armia. Co prawda znaleziono tam broń, ale raczej służącą do polowania. Bardziej prawdopodobne jest, że Wielkie Zimbabwe stanowiło ośrodek kultury i wysokie budowle pełniły funkcję reprezentacyjną.

Żeby to sprawdzić, wybraliśmy się na wzgórze, obejrzeć znajdujące się na nim ruiny nazwane przez odkrywców Akropolem, i z tej perspektywy spojrzeć na leżące w dole Wielkie Zimbabwe. Droga w górę była stroma i kręta. Mnie musiały wystarczyć własne nogi, ale władcy byli tu zapewne wnoszeni w lektykach. Na górze przywitał nas labirynt wąskich korytarzy prowadzących przez małe okręgi. Od wschodniej i zachodniej strony przylegały do nich duże okręgi otoczone wysokimi murami. Budowla ta robi wyjątkowe wrażenie, zapewne także dlatego, że płynnie przechodzi w naturalne skały. – Sporo przemawia za tym, że były to pomieszczenia mieszkalne i sakralne. A nieopodal okręgów, w pieczarze, mogła znajdować się wyrocznia – twierdzi dr Ząbek. – Skąd to przypuszczenie? Jaskinia ma doskonałą akustykę i dźwięki odbijające się od jej ścian słychać aż w dolinie.
Z góry świetnie było widać leżący u jej stóp Wielki Okrąg. Tworzył on pałac władcy, a zarazem – jak twierdzą niektórzy – rodzaj klasztoru, odosobnienie dla królewskiej matki i wdów. Mogło tu mieszkać nawet 300 kobiet; dla ludu Szona liczba żon była bowiem jednym z wyznaczników statusu społecznego. Ta owalna budowla miała 225 m obwodu i prawie 100 m długości. Grubość otaczających ją 11-metrowej wysokości murów, ułożonych z prawie miliona kostek granitu, sięga 5 m! Otwory wejściowe mają nieco ponad metr szerokości i są u góry ozdobione szlakiem szewronów, co przypisuje się wpływom arabskim, ale mogły też być przejawem twórczości miejscowych artystów.
Największe zainteresowanie archeologów budzi znajdująca się w obrębie muru stożkowata wieża wysoka na 10 m. Do dziś nie wiadomo, do czego służyła. Czyżby to był skarbiec? A może spichlerz? Jest też hipoteza o przeznaczeniu rytualnym budowli, a sugeruje ją wyraźny kształt falliczny – część badaczy przyjmuje, że w jej pobliżu odbywały się inicjacje chłopców.
Wszystkie budowle, łącznie z 70-metrowej długości przejściem przy pałacu, zostały postawione bez planu architektonicznego, a kolejne elementy dodawano do nich stopniowo. Zapewne dlatego np. linia pałacu nie jest idealnie równa, co jakby humanizuje i ociepla łączone bez zaprawy granitowe kostki.

Wielkie Zimbabwe kryje mnóstwo tajemnic. Znaleziono tu np. steatytowe ptaki o sokolich dziobach i ludzkich dłoniach zamiast nóg. Totem ten do dziś widnieje w godle Zimbabwe, ale jeszcze nie rozszyfrowano jego znaczenia. Nie wiadomo też, dlaczego archeolodzy nie odkryli na tym terenie ludzkich kości – przecież kiedyś żyło tu 10–20 tys. ludzi. Sądzę, że zwłoki, zwyczajem wielu dawnych społeczeństw, wyrzucano na pożarcie ptakom. Podzieliłam się tym spostrzeżeniem z miejscowym przewodnikiem, ale moja interpretacja go nie przekonała. Twierdził, że jest to tajemnicze miejsce – psy boją się wejść na teren ruin i podwijając ogony, uciekają ze skowytem. Pewnie to konfabulacja na użytek turystów, ale kto wie? Nie znamy też przyczyn upadku Wielkiego Zimbabwe. Prawdopodobnie nastąpił on, gdy ośrodek władzy przeniesiono w pobliże doliny Zambezi. Powstało tam królestwo Guruhuswa.  
Jedno jest pewne – budowle te wznieśli przodkowie Szona. Europejscy odkrywcy założyli, że mogły one być dziełem Fenicjan, Żydów, Egipcjan, Persów lub Arabów. Biali osadnicy w Rodezji podtrzymywali tę interpretację, bo usprawiedliwiała kolonialną władzę Brytyjczyków. Dopiero w 1932 r. brytyjska archeolog Gertruda Colon-Thompson przedstawiła tezę, że wspaniałe konstrukcje Wielkiego Zimbabwe są dziełem tubylców. Ale nie trafiło to do powszechnej świadomości. Proces zmiany sposobu patrzenia na Afrykę zaczął się dopiero w latach 60. XX w.  

Elżbieta Dzikowska