Każdego popołudnia Mohammed idzie do latarni morskiej. To miejsce trudno nazwać schronieniem. Wzniesiona blisko sto lat temu przez Włochów budowla jest od dawna nieużywana. Jej spiralne schody częściowo się zawaliły. W pustych dziś pomieszczeniach czuć zgniliznę i mocz. Młodzi mężczyźni siedzą tam po turecku, żując liście czatu (czuwaliczki jadalnej, która ma działanie pobudzające) i godzinami grając w kości. Niektórzy kulą się w kącie, paląc haszysz. Wyglądają jak duchy w mieście pozostawionym umarłym. Ale latarnia morska jest cicha i bezpieczna – o ile jakiekolwiek miejsce w Mogadiszu można za takie uznać.

18-letni Mohammed przychodzi tu ze względu na widok. Z najwyższego piętra patrzy na ruiny swojej dzielnicy w eleganckim niegdyś dystrykcie Hamarweyne. Widzi pozostałości dawnej ambasady amerykańskiej, luksusowego hotelu al Uruba, dystrykt Shangaani, kiedyś pełen centrów handlu złotem i perfumami. Samotna koza stoi na środku głównej ulicy. Wielowiekowe domy powoli się zawalają, czasem grzebiąc żywcem swoich dzikich lokatorów. Tuż pod latarnią Mohammed może też dojrzeć mały półksiężyc piasku, na którym z kumplami urządzają sobie mecze piłki nożnej, i nagie dzieci, które podskakują na falach, trzymając się kawałków styropianu ze śmietnika. Jeśli chce, może obserwować to paradoksalne połączenie radości i zniszczenia. Ale woli patrzeć dalej, na spokojny bezkres Oceanu Indyjskiego.

Mohammed jest rybakiem. Każdego ranka o piątej wyrusza na wodę małą łódką ze swoimi sieciami. Wszystko, co złowi, wozi taczkami na targ. W te poranki, kiedy wiatr nie jest zbyt niebezpieczny, jego połów przynosi dwa lub nawet trzy dolary – co oznacza, że on sam, jego rodzice i dwójka młodszego rodzeństwa tego dnia będą mieli dość jedzenia. Przed laty pocisk z moździerza uczynił z jego ojca kalekę, więc odkąd Mohammed skończył 14 lat, rodzina jest zależna od jego dochodu. Mohammeda nie stać na wydawanie 10 dolarów miesięcznie, by chodzić do szkoły. Zresztą, wszyscy jego szkolni koledzy i tak gdzieś zniknęli. Większość przystąpiła do ekstremistycznej milicji islamskiej zwanej al Shabaab, która w ostatnim czasie zajadle walczy o władzę z Tymczasowym Rządem Federalnym (TRF) – chwiejnym sojuszem wspieranym przez ONZ. Dla młodych mężczyzn, takich jak Mohammed, al Shabaab stanowi atrakcyjną alternatywę wobec beznadziei życia w biedzie. Z drugiej strony wielu jego dawnych kolegów już nie ma na tym świecie.

Mohammed dorastał w kraju, który się zawalił. Zaledwie przyszedł na świat, ostatni prezydent Somalii, dyktator Mohamed Siad Barre, został obalony i państwo popadło w anarchię. Chłopak należy do pokolenia, które nie ma pojęcia, jak wygląda stabilny kraj. No, ale czegoś jednak to pokolenie się nauczyło. – M16, moździerze, granatniki, bazooki, wszystko rozpoznam po odgłosie – chwali się Mohammed.

Północne wybrzeże Somalii, wychodzące na drogi wodne łączące Zatokę Adeńską z Oceanem Indyjskim, jest wielką bazą piratów polujących na statki kursujące między Europą i Wschodem. Kiedy odwiedziłem ten kraj w zeszłym roku, bezkarni somalijscy piraci napadali na dziesiątki statków w rejonie wybrzeża. Ale wnętrze kraju, o ile to możliwe, jest jeszcze bardziej niestabilne. Ostre starcia między powstańcami a oddziałami rządowymi nasiliły się, odkąd siły etiopskie, które najechały Somalię pod koniec 2006 r., aby przegnać będących od niedawna u władzy islamistów (Unię Trybunałów Islamskich) i wesprzeć TRF, wycofały się w styczniu 2009 r. Chaos przyciągnął do Somalii nową falę cudzoziemskich awanturników. Kraj stał się rajem dla terrorystów, którzy uważają, że biorą  udział w globalnym dżihadzie. Fundusz na rzecz Pokoju umieszcza Somalię na pierwszym miejscu swego rankingu państw o najtrudniejszych warunkach do życia.

Nic dziwnego, że Somalijczycy tłumnie uciekają z ogarniętej chaosem ojczyzny. Ci, którzy mają szczęście, przenoszą się poza strefę konfliktu – do obozów uchodźców w Kenii lub Jemenie, albo do Somalilandu, separatystycznej republiki, kiedyś stanowiącej północną część Somalii. Ci, którym szczęścia zabrakło – a jest to ponad milion ludzi – skończyli w obozach wewnątrz kraju. Jednak wielu woli pozostać w Mogadiszu, na pierwszy rzut oka wyglądającym jak typowe afrykańskie miasto. Na dziurawych ulicach tłoczą się tam bez ładu poobijane samochody, wozy ciągnięte przez muły i kozy nie pilnowane przez nikogo. Targowiska pełne są lśniących owoców mango, bananów i rozmaitej tandety z Zachodu. Obok straganów przechodzą kobiety w muzułmańskich chustach, chłopcy kopiący piłkę i mężczyźni z policzkami wypchanymi czatem.

Jednak spoza ruin banków, katedr i luksusowych hoteli stojących nad wybrzeżem wyłania się okrutna prawda. Mogadiszu nigdy nie było takie jak inne afrykańskie miasta. Nawet teraz, mimo zniszczeń, jego malownicze piękno wciąż trwa – nade wszystko w upiornym dystrykcie Hamarweyne, gdzie z fotografem Pascalem Maitre stałem na pustym bulwarze i spoglądałem na morze. Podziwialiśmy je, dopóki wezwanie do modlitwy z pobliskiego meczetu nie przypomniało nam, że jest już prawie piąta po południu – godzina, po której całe życie w mieście ustaje. Każdy, kto wieczorem przebywa na ulicach Mogadiszu, prosi się o nieszczęście.



Tuż przed wyjazdem idziemy do latarni morskiej, gdzie spotykamy Mohammeda. Widzi nas, dwóch gaalo, czyli obcych, którzy nie są wyznawcami islamu, oraz naszych ochroniarzy, i najpierw słyszymy jego kroki, kiedy wycofuje się gdzieś w cień. Później pojawia się i staje się rozmowny. – Nie chcemy uciekać z naszego kraju. Nie chcę być uchodźcą. Jesteśmy gotowi tu umrzeć – mówi.

Ten kraj jest skazany na kłopoty. Jego blisko 650 tys. km2 to w większości wyschnięta ziemia. Somalijczycy od czasów starożytnych nieustannie rywalizują o jej skąpe zasoby – wodę i pastwiska. Według znakomitego etnografa I.M. Lewisa mieszkańcy tego kraju „tworzą jedną z największych jednolitych grup etnicznych w Afryce”. Zgodnie z tradycją są oni pasterzami kóz, wielbłądów i bydła. Łączy ich islam i język somali. Do początków epoki kolonialnej, w końcu XIX w., zamieszkiwali bez przerwy znaczną część Rogu Afryki – łącznie z dzisiejszym Dżibuti, północno-wschodnią Kenią i wschodnią częścią Etiopii. W somalijskiej psychice zaciekły nacjonalizm łączy się z równie zawziętym pasterskim indywidualizmem. Ci ludzie nie mają zwyczaju oczekiwać rozwiązań od rządu.

Tym, co spajało Somalię – a czasem ją rozbijało – był skomplikowany system klanowy. Pięć głównych klanów – Darod, Dir, Isaaq (czasami uważany za odgałęzienie Dir), Hawiye i Rahanweyn – od dawna dominowało nad poszczególnymi terenami. W obrębie tych klanów istnieją różne podklany i pod-podklany, z których jedne współżyją pokojowo, a nawet zawierają między sobą małżeństwa, a inne są wobec siebie wrogie.

– Somalię zawsze zamieszkiwało skłonne do konfliktów społeczeństwo koczownicze, jeszcze w czasach prekolonialnych – mówi Andre LeSage z National Defense University w Waszyngtonie. – Między plemionami zdarzały się porwania bydła, ale dopuszczały się tego zorganizowane grupy młodych, podlegające starszyźnie klanu. Starsi mówili: „Teraz można to zrobić” i ludzie ginęli w bitwach. Ale na ogół nie zabijano kobiet i dzieci, a wioski nie były równane z ziemią. Nie powinniśmy jednak nadmiernie idealizować tego okresu. Okaleczanie kobiecych genitaliów zdarzało się nagminnie, choć bynajmniej nie była to anarchia.

Klanowe mechanizmy, zapewniające zachowanie równowagi, zaczęły się kruszyć wraz z przybyciem Europejczyków. Brytyjczycy w Somalilandzie rządzili łagodniej niż Włosi na południu. Choć Mogadiszu pod włoskimi rządami stało się kosmopolitycznym, pełnym uroku miastem, kolonizatorzy zaangażowali w politykę somalijską hierarchię klanową, nagradzając lojalnych członków starszyzny, karząc mniej lojalnych i kontrolując handel. Lokalne metody rozstrzygania konfliktów zostały zniszczone.

W latach 60. XX w. mocarstwa kolonialne wycofały się i Somalijczyków ogarnął nacjonalistyczny idealizm. Snując wizje zjednoczonego kraju, Somaliland i Somalia stworzyły federację. Jednak nacjonalizm został szybko wyparty przez podziały klanowe, nasilone za czasów kolonialnych. Rywalizacja spowodowała pustkę w sferze władzy, w którą w 1969 r. wkroczył generał Mohamed Siad Barre, członek klanu Darod. Rządził w sposób okrutny, ale sprytny i wielu Somalijczyków wspomina dziś ówczesną stabilność z nostalgią. Oficjalnie Barre przedkładał socjalizm nad ustrój plemienny, w związku z czym pozbawił starszyznę władzy sądowniczej. Lecz za kulisami prowadził politykę na zasadzie „dziel i rządź”, która tylko zaostrzyła napięcia między klanami. W polityce zagranicznej umizgiwał się na przemian do ZSRR i USA, co przyniosło Somalii głównie ogromne zapasy broni. Nierozważna wojna z Etiopią osłabiła jego pozycję. W 1991 r. milicje z klanu Hawiye przepędziły Barre z Mogadiszu. Naród, zmęczony znoszeniem okupantów i dyktatora, czekał na kolejną wersję rządów. 18 lat później czeka nadal.

Mohammed był niemowlęciem, kiedy w 1991 r. wojna domowa między rywalizującymi milicjami pochłonęła Hamarweyne. – Cztery miesiące walk. Tutaj, w naszej dzielnicy. Nie mogliśmy zdobyć żadnej żywności. Wszyscy bardzo się bali – wspomina opowiadania rodziców.

Pewnego dnia moździerz zrównał z ziemią dom jego sąsiadów, zabijając mieszkańców. Kilka odłamków wleciało do domu rodziny Mohammeda, trafiając w szyję i pierś jego ojca, który za czasów Barre był policjantem. Rodzina zabrała się z sąsiadami na północ, do Hargejsy w Somalilandzie, gdzie pozostali przez trzy miesiące. Po powrocie do Mogadiszu zastali Hamarweyne w gruzach, a w ich dachu ziały dziury. – Musieliśmy zaczynać od zera – mówi Mohammed.

Na skutek ran po odłamkach jego ojciec nie mógł dłużej pracować. Mohammed wyszedł więc na ulice czyścić buty obcym ludziom, lecz matka nalegała, żeby nie brał się do pracy, tylko poszedł do szkoły. Dzięki pieniądzom od ciotki mieszkającej w Arabii Saudyjskiej zdołali jakoś przetrwać, choć w porze deszczowej woda przez dziurawy dach lała się do ich domu.


Kilka lat temu najlepszy przyjaciel Mohammeda idąc ulicą, zginął od pocisku z moździerza. Mohammed nie potrafił siedzieć w klasie, nie myśląc o tym chłopaku. Rzucił więc szkołę i został rybakiem. Czasami wiezie swój dzienny połów na rozległe targowisko Bakaara, choć ta dzielnica pozostaje w rękach milicji Shabaab. Mohammed pamięta, jak któregoś dnia zobaczył na targu dziesięć ciał leżących na ziemi. Tej nocy nie zasnął – wciąż widział twarze zabitych.

Kiedy proszę go, żeby przypomniał sobie dobre momenty w życiu, odwraca twarz ku morzu. Jego uśmiech nie jest młodzieńczy. – Nie pamiętam żadnych – mówi.

dwa tygodnie przed moim przyjazdem ojciec Mohammeda jak zwykle obudził się z bólem głowy, który pozostał mu po wypadku. Zgłosił się na ochotnika do grupy złożonej głównie z kobiet, która w zamian za żywność miała oczyścić ze śmieci główną arterię prowadzącą z portu lotniczego Mogadiszu. Przybył tam spóźniony o godzinę, akurat by usłyszeć eksplozję. Wzdłuż drogi leżeli inni ochotnicy – poszatkowani przez podłożoną na poboczu bombę, z osmalonymi twarzami, nie do poznania. Nad zwłokami stało jakieś dziecko ze szklistymi oczyma. 44 kobiety odwieziono do szpitala. Połowa nie żyła. Przemoc wywiera wpływ na psychikę miasta, ale jest dziwnie niezauważalna dla przyjezdnych.

Jej efekty, choć wszędzie widoczne, wydają się odległe do chwili, gdy nagle stają się rzeczywiste i namacalne. Można zostać obudzonym o szóstej rano przez wybuchy, tak jak ja czwartego poranka w Mogadiszu, a potem zejść na ocieniony dziedziniec umocnionego hotelu i zobaczyć, że właściciel spokojnie kołysze się na huśtawce, sącząc jemeńską kawę. Kiedy siadam obok, pyta, czy smakowała mi ryba podana poprzedniego wieczoru. Rozmawiamy o jego dzieciach, które wyemigrowały do USA. O sile i inteligencji Siada Barre („Nie ma drugiego takiego i nigdy nie będzie!”). O Baracku Obamie, o znakomitym makaronie, który mój gospodarz jadł kiedyś we włoskim mieście Bergamo, o jego drugiej firmie w Dubajju – oraz, owszem, trochę o tych porannych eksplozjach, które, jak się okazuje, wywołały pociski z moździerzy wystrzelone przez powstańców na żołnierzy TRF (zginęło od nich kilku niewinnych cywilów), po czym nastąpiła długa wymiana ognia w centrum miasta. Przemoc pojawia się w rozmowie przelotnie, jako coś nie całkiem realnego, surrealistycznego.

Tyle tylko, że jest aż za bardzo realna. Nieco później tego ranka odwiedzamy szpital Medina, jak codziennie od przyjazdu tutaj. To nasz makabryczny rytuał. Dwa dni temu byliśmy u kobiet dochodzących do siebie po wybuchu bomby przy ulicy Maka al Mukarama – były ciężko poparzone, kilka straciło kończyny, wiele było w widocznej ciąży. Ta nowa eksplozja, w pobliżu naszego hotelu, przyniosła kolejnych 18 ofiar, przez co szpital znalazł się w sytuacji krytycznej. Na posadzkach i ścianach widać smugi krwi. Ciężko ranni, oszpeceni pacjenci leżą na noszach w korytarzach i na ganku. Nieopodal stoją grupkami rodziny – wszyscy są zmartwieni, ale nikt nie roni choćby jednej łzy.

Podczas gdy świszczą kule i ludzie giną, rządowi urzędnicy zapewniają nas bez cienia zażenowania, że wszystko jest pod kontrolą. – Tak, nastroje się zmieniają. Ludzie nienawidzą al Shabaab za to, co zrobiła – mówi Abdifitah Ibrahim Shaaweey, wicegubernator ds. bezpieczeństwa w regionie wokół Mogadiszu, facet o twarzy dziecka, jeżdżący po mieście w potężnym konwoju. Dwa lata temu w tym konflikcie zginął jego ojciec, a zarazem poprzednik. – Oczywiście jest wiele miejsc, w których rząd ma opozycję – przyznaje taktownie komendant somalijskiej armii narodowej Yusuf Dhumal. – Ale w wielu częściach kraju rząd znajduje poparcie – dodaje. Potem wymienia nazwy kilku obszarów, w tym na wpół autonomicznego regionu Puntland, na północnym wschodzie, gdzie kwitnie piractwo. Jednak ta kontrola wymyka się z rąk. Tego popołudnia przejeżdżamy przez „kontrolowany” dystrykt i widzimy, że właśnie zablokowano tam główną ulicę, gdyż został na niej zastrzelony policjant.

Inicjatywy pokojowe w Somalii wydają się skazane na porażkę. Na początku 2009 r. wycofanie się Etiopczyków dawało nadzieję, że zbrojne powstanie wygaśnie. Porozumienie dotyczące podziału władzy doprowadziło do utworzenia nowej wersji TRF, który stał się rządem o szerokich podstawach, kierowanym przez umiarkowanych islamistów, z silnym poparciem międzynarodowym. Lecz ten nowy gabinet miał trudności z zachowaniem kontroli, gdyż zarówno al Shabaab, jak i inna bezkompromisowa organizacja islamistyczna, Hizbul Islam, zajęły znaczną część środkowej i południowej Somalii. W czerwcu siły wierne wątłemu rządowi kontrolowały zaledwie siedem z 18 dystryktów Mogadiszu. W ostatnich walkach zginęło ponad 200 ludzi, a dziesiątki tysięcy utraciły domy.

Dlaczego tak trudno skończyć z tą przemocą? Wyjaśnienie można znaleźć kawałek drogi na północ, w Somalilandzie. Z pozoru nic nie odróżnia Somalilandczyka od Somalijczyka, lecz różnice pomiędzy oboma regionami widać gołym okiem. Hargejsa, stolica Somalilandu, to dla uchodźców zrujnowane, zasypane śmieciami ulice, po których każdy jeździ, jak chce. Jednak są tu dwie rzeczy, których nie zobaczysz w Mogadiszu. Pierwsza to boom budowlany – wznosi się hotele, restauracje, centra biznesowe. Drugą są kantory wymiany walut, działające wszędzie budki, w których kobiety bez żadnej ochrony siedzą obok wysokich na metr stosów somalilandzkich szylingów.

W Hargejsie prawie nie widuje się przemocy. Ostatni raz broń została użyta w Somalilandzie w 1996 r., w kilka lat po słynnej konferencji pokojowej w mieście Boorama. Barre został zdymisjonowany i zwaśnieni lokalni przywódcy rozpoczęli na południu wojnę domową, zagrażającą stabilności północy. W Booramie spotkała się grupa członków starszyzny, aby załagodzić konflikty klanowe w ramach czegoś, co jeden z uczestników nazwał „konferencją godną Księgi Guinnessa – to były wielomiesięczne rozmowy zakończone uchwaleniem statutu, pozwalającego utworzyć rząd. A kiedy my prowadziliśmy tę konferencję, na wsi wszyscy przychodzili i składali swoją broń pod drzewem”.


Ponieważ młoda demokracja przekazała znaczną część władzy starszyźnie i szejkom, pokój przetrwał długo. Stabilności Somalilandu sprzyjała silniejsza wspólnota klanowa oraz port w Berberze, w którym nie ma piractwa nękającego somalijskie wybrzeże.

Jednak dobrobytu nie należy tam oczekiwać, Somaliland raczej nie zostanie następnym Dubajjem. Na handlowej arterii, łączącej sąsiednią Etiopię z Hargejsą i portem w Berberze, prawie nie ma ruchu, więcej tam kóz i wielbłądów niż samochodów. Somalilandzkie miasto Burco jest zbiorowiskiem niskich straganów o typowo islamskim charakterze. Szosa, która łączy Hargejsę i Burco z Erigabo, stolicą administracyjną ogromnego regionu Sanaag, kończy się znienacka kilkaset kilometrów przed celem i dalszy etap podróży to ośmiogodzinny przejazd przez pustynne bezdroże, gdzie o drogę można zapytać tylko w nielicznych oazach lub u pasterzy wielbłądów. A imponujący niegdyś baldachim koron akacji za północnymi szczytami regionu Sanaag został poważnie przetrzebiony (podobnie jak lasy w całej Somalii). Z drewna wypala się węgiel drzewny, który po zapakowaniu w worki z grubego płótna jest wywożony do krajów Zatoki Perskiej. – To po prostu biedni ludzie, którzy zarabiają, żeby wykarmić swoje rodziny – mówi burmistrz Erigabo. – Ale to poważny błąd. Chciałbym, żeby organizacje międzynarodowe mogły nam pomóc, stwarzając inne możliwości zarobienia na utrzymanie.

Takie odczucia są powszechne w Somalilandzie, którego żaden rząd nie uznaje za suwerenne państwo. W Somalii można odnieść wrażenie, że świat opuścił ten kraj, lecz z perspektywy Somalilandu to właśnie sąsiad z południa skradł uwagę świata. – Dlaczego Somaliland, odnoszący takie sukcesy, nie otrzymuje wsparcia społeczności międzynarodowej, podczas gdy Somalia dostaje całą tę pomoc, choć nic się jej nie udaje? To pytanie, które zadaję, kiedy wyjeżdżam do Europy i Stanów Zjednoczonych – mówi prezydent Somalilandu, Daahir Rayaale Kaahin. – Nikt mi nie odpowiada.

Prezydent Rayaale w niektórych krajach zaczął zyskiwać zrozumienie, ale wygląda na to, że ogólne pragnienie jest takie, żeby Somaliland pozostał zjednoczony z Somalią, a przez to pomógł w jej ratowaniu. Prezydent Rayaale uważa, że to błędne podejście. – Porzućmy sen o Wielkiej Somalii. Pozwólcie nam po prostu być dobrym sąsiadem, sprawnym państwem istniejącym obok nich. A oni niech usiądą pod drzewami, tak jak my usiedliśmy – mówi. Jeśli jednak poprosimy Somalijczyków, by usiedli pod drzewami – czy zostawią tam swą broń?

Na straganie w południowym Mogadiszu pewien młodzieniec sprzedaje napoje bezalkoholowe i lód. Jest wysoki i kościsty, ma 22 lata, piękne oczy i uroczy uśmiech. Pomachał do nas ukradkiem, kiedy przejeżdżaliśmy obok. Spotkaliśmy się następnego dnia, kiedy już spędził wieczór ze swoimi dowódcami na wspólnych modłach i przygotowywaniu materiałów wybuchowych.

Ten młody człowiek jest dowódcą w al Shabaab, będącej pierwotnie młodzieżową milicją Unii Trybunałów Islamskich (UTI), sojuszu sądów szarijackich, które zjednoczyły się latem i jesienią 2006 roku, aby przejąć kontrolę nad południową Somalią. Postępująca radykalizacja UTI i działania zmierzające do ustanowienia w kraju kalifatu skłoniły Etiopię (przy wsparciu Stanów Zjednoczonych) do najazdu na Somalię, pokonania UTI i zainstalowania u władzy Tymczasowego Rządu Federalnego pod koniec tego roku. Krótkie rządy Unii Trybunałów Islamskich były na ogół pokojowe, lecz utworzona przez nie milicja al Shabaab wykazała znacznie większą skłonność do przemocy i rzekomo ma powiązania z al Kaidą.

W którymś momencie ów młody komendant wydawał rozkazy 120 mudżahedinom. – Teraz mam jakichś 60 lub 70. Pozostali opuścili kraj. Albo są w raju – powiedział, kiedy rozmawialiśmy w ubiegłym roku. Cichym głosem wyjaśnił mi, że celem al Shabaab jest: – …odzyskanie kraju i ustanowienie państwa islamskiego. Dopóki nie straci życia ostatnia z naszych córek, będziemy kontynuować walkę. Nie chcemy demokracji. Jeśli pozostawią nam naszą godność, możemy rządzić Somalią.

Opowiedział mi o swoim surowym szkoleniu i o tym, jak główny przywódca al Shabaab, Aden Hashi Ayro, zabity później w amerykańskim ataku lotniczym z powodu swoich związków z al Kaidą, osobiście uczył go konstruowania min lądowych. Kiedy zapytałem, gdzie al Shabaab uzupełnia swoje zasoby broni, odpowiedział, że znaczna jej część jest kupowana po drugiej stronie granicy, w Kenii. – W przeszłości – dodał – otrzymywaliśmy pewne wsparcie od Erytrei. I oni chętnie wspieraliby nas dalej, ale teraz nie da się dostarczać nam broni lądem.

Wyjaśnił, że rozwiązaniem byłoby dla nich zdobycie portowego miasta Kismaju na południu kraju, w rejonie ciężkich walk między rządem i ekstremistami. – Jeśli je zajmiemy, będziemy dysponować własnym portem. A on pozwoli nam sprowadzać wszystko to, czego potrzebujemy – stwierdził. W niespełna godzinę po jego wyjściu nasz przewodnik odebrał telefon. Kismaju wpadło w ręce al Shabaab. Niebawem ekstremiści będą otrzymywać dostawy broni.


Zapłacimy ci 150 dolarów. Członkowie al Shabaab zwrócili się do Mohammeda, proponując zapłatę z góry, w amerykańskiej walucie, jeśli przystąpi do ich organizacji. Obiecali, że co miesiąc będzie dostawał za swoje usługi tę samą kwotę. Mohammed nie powiedział: tak. Ale nie powiedział też: nie.

Chłopak przedyskutował sprawę z rodziną. Od lat utrzymywali się przy życiu dzięki rybom i kukurydzy. Takie pieniądze mogły wiele zmienić. W miejscu, które stało się piekłem, al Shabaab jest najlepszym pracodawcą i daje ludziom poczucie celu, którego bark im w codziennym życiu. Przez wiele tygodni rodzina Mohammeda rozważała za i przeciw. On sam był w rozterce. Większość z jego przyjaciół, którzy wstąpili do al Shabaab, została deportowana, aresztowana lub zabita. I ten fakt, w większym stopniu niż etyczne dywagacje, zaważył w końcu na jego decyzji. Ojciec chłopaka wyjaśnił mi później: – Jeśli tam wstąpisz, nie możesz już odejść. Ci z jego kolegów, którzy się zaciągnęli, nigdy nie powrócili do swoich rodzin. Lepiej więc, żeby pracował na morzu i łowił ryby. W oczach mężczyzny pojawiają się łzy: – Mohammed opiekuje się nami. Tracę rozum, kiedy pomyślę, że nasze dziecko musi podejmować tę odpowiedzialność – mówi cicho.

w Somalii Żywność to władza. Milicyjne grupy bezustannie najeżdżały w porze żniw ziemie uprawne w środku kraju, rekwirując zbiory. Piraci na Oceanie Indyjskim porywali statki z pomocą żywnościową. Ceny żywności były wysokie nawet przed ich zeszłorocznym wzrostem na całym świecie – ze względu na suszę, milicyjne blokady dróg oraz spadek wartości waluty. Skutek jest taki, że miliony ludzi są dziś uzależnione od zagranicznej pomocy żywnościowej. Nasilenie przemocy spycha kraj w stronę bezprecedensowej katastrofy humanitarnej.

Przemoc zmusza ludzi do opuszczania domów, więc coraz większe tłumy gromadzą się przed ośrodkami dożywiania w Mogadiszu. Kolejki ustawiają się jeszcze przed otwarciem bram w południe. Głodni ludzie stoją z miseczkami i gawędzą, pełni godności, która zdaje się cechować Somalijczyków. Za bramami pracownicy finansowani przez zachodnich i ONZ-owskich ofiarodawców mieszają proso i warzywa w kadziach. Nie ma wśród nich cudzoziemców, ale ponieważ opłacają ich zachodnie agencje, w mieście nie noszą swoich oficjalnych bluz, z obawy przed porwaniem lub zamordowaniem. Kiedy brama zostaje otwarta, wchodzi przez nią jakaś kobieta. Dostrzega mnie i mówi coś szeptem do jednego z pracowników, który tłumaczy jej słowa: – Powiedz mu, że modlimy się za gaalo, bo oni nas żywią. Dżihadyści już nie dają nam jeść. Oni nas zabijają.

Śmierć otacza nas zewsząd. Jednak bezpośrednie zagrożenie omija nas aż do ósmego dnia pobytu w Somalii. Wyjeżdżamy w niedzielny poranek dwoma samochodami terenowymi pełnymi uzbrojonych strażników. Zmierzamy w stronę Merki – portowego miasta o włoskim charakterze. Mierzący 100 km odcinek drogi, który mamy przebyć, jest niemal w całości kontrolowany przez al Shabaab. (W kolejnych miesiącach organizacja ta przejmie kontrolę nad Merką i większością miast w południowo-środkowej Somalii). Z tego względu ta jednodniowa wyprawa jest owocem długich negocjacji pomiędzy naszym somalijskim przewodnikiem a powstańcami. Gdy tylko miniemy granice Mogadiszu, nasi strażnicy z ramienia TRF opuszczą pojazd i zostaną zastąpieni przez ludzi z milicji. Takie zabezpieczenia kosztują sporo pieniędzy, ale możemy za nie zapłacić. W przeciwieństwie do dwojga dziennikarzy jadących kilka kilometrów za nami.

To młodzi wolni strzelcy – z Australii i Kanady – którzy dopiero co przyjechali, pełni determinacji, lecz nie mający wielkiego doświadczenia ani gotówki. Przekonali swojego przewodnika, żeby zabrał ich do obozu dla wysiedleńców 16 km za Mogadiszu, przy tej samej szosie, którą jechaliśmy. Zapłacili za strażników TRF, ale za ochronę milicji na kilku ostatnich kilometrach drogi do obozu już nie. Ten bardzo ryzykowny krok okazuje się brzemienny w skutki. Na szosie roi się od uchodźców i konwojów wiozących sterty węgla drzewnego z lasów na południu. Po 30 minutach jazdy nasz przewodnik mówi: – Dzwoniłem do pozostałych. Nie odbierają.

Telefonuje do ochrony dziennikarzy z TRF. Tak, ich samochód dotarł do punktu kontrolnego na granicy miasta. Dzwoni do obozu dla wysiedleńców. Dziennikarze tam nie dotarli. Kiedy dojeżdżamy do Merki, jakiś członek al Shabaab przekazuje nam telefonicznie nowiny. Ci dwaj zostali porwani. Okup wyniesie prawdopodobnie milion dolarów za każdego z nich. Obecność dwóch innych gaalo na tym samym odcinku drogi została, ma się rozumieć, odnotowana. Teraz może się nam przydarzyć już wszystko.

Spędzamy wieczór w pensjonacie w Merce. Powrót do Mogadiszu trasą, którą przybyliśmy, nie jest bezpieczny, a to jedyna droga do stolicy. Samolot ONZ ma przylecieć za dwa dni, moglibyśmy się nim zabrać do Nairobi, ale nasze bagaże i paszporty zostały w hotelu w Mogadiszu. W końcu postanawiamy wybrać inne rozwiązanie. Pewien ważny człowiek z Merki oferuje nam wypożyczenie swojej milicji złożonej z kilkunastu młodych ludzi, uzbrojonych po zęby i mających związki z al Shabaab. Będą nas eskortować do granic miasta, skąd jednostka TRF zabierze nas do hotelu, a potem na lotnisko. Koszt wynosi 500 dolarów w gotówce. Pojedziemy plażą wzdłuż Oceanu Indyjskiego.


Następnego ranka czekamy na odpływ. Potem, tuż przed jedenastą, opuszczamy pensjonat i prujemy przez miasteczko – nasze dwa wozy terenowe plus ciężarówka z płaską platformą, którą zajęła grupa młodych mężczyzn z automatami M16, kałasznikowami, pasami z amunicją i wielkim, obrotowym karabinem maszynowym. Miejscowi przyglądają się cudzoziemcom, bo wieści o porwaniu zdążyły się już rozejść. Przejeżdżamy przez targowiska, mijamy małe wzgórze usypane ze skorup żółwi i w końcu nie widzimy przed sobą już nic oprócz plaży. Fale rozbijają się na oponach. Członkowie milicji trajkoczą ze sobą z ożywieniem, a ilekroć ciężarówka utknie w piasku – czyli co kilka kilometrów – zeskakują, aby ją wypchnąć. Nie mogę oprzeć się myśli, że naprawdę niewiele powstrzymuje tych ludzi przed zatrzymaniem 500 dolarów wypłaconych za usługę i uczynieniem zakładników także z nas.

Po przebyciu jednej czwartej drogi plaża nagle się kończy. Pojawia się gruntowa droga, która prowadzi nas do miasteczka Gendershe, niegdyś popularnego kurortu. Dziś jest ono w rękach islamskich bojowników. Droga zwęża się, gdy wjeżdżamy do ładnej wioski, z domami zbudowanymi z kamienia. Pojawia się kilku mężczyzn. Każą eskorcie wyłączyć muzykę w naszym samochodzie. Ich oczy rozszerzają się ze zdziwienia, kiedy zauważają dwóch gaalo. Lecz kilku z mężczyzn na ciężarówce zna członków islamskiej starszyzny, więc w parę minut później zostajemy skierowani na drugi koniec wioski, gdzie szlaban w punkcie kontrolnym unosi się i możemy przejechać.

Wkrótce plaża pojawia się znowu. Widać kilka łódek rybackich, kilku pasterzy kóz i to wszystko. Mniej więcej w połowie drogi, podczas jednej z licznych awarii milicyjnej ciężarówki, wysiadamy z pojazdów i idziemy w stronę oceanu. Otwieram pudełko batoników muesli. Żujemy je, gapimy się w horyzont, robimy zdjęcia i w tym momencie uświadamiam sobie, że nic nam się nie stanie. Po powrocie do hotelu zostajemy wyściskani przez pracowników. Rybak Mohammed i jego ojciec przychodzą zobaczyć się ze mną po raz ostatni. Wręczam chłopakowi 20 dolarów. 15 oddaje ojcu, a resztę zachowuje dla siebie. – Czat i papierosy – mówi z uśmiechem.

Lotnisko w Mogadiszu jest pełne pasażerów. Wielu ma ciężkie torby, co oznacza, że oni także wyjeżdżają stąd na dobre. Wszyscy wpatrują się w gaalo, a ja zastanawiam się, czy nie czeka nas jeszcze jakaś niespodzianka. Czeka. Podchodzą do nas kolejno, jeden za drugim. Ściskają nam dłonie i mówią, co tłumaczy nam nasz przewodnik, jak im przykro z powodu tamtych dziennikarzy, jacy są wdzięczni, że przyjechaliśmy. Jakie to smutne, że sprawy mają się właśnie tak. Jak bardzo liczą na to, że opowiemy o wszystkim światu. Kiedy oddawaliśmy tekst do druku, w listopadzie, dwoje porwanych rok wcześniej dziennikarzy zostało uwolnionych. Ale mieszkańcy Somalii nadal czekają na pokój. Zobacz również: Przewodnik turystyczny - Somalia