Były drewniane. Z metalowymi krawędziami przykręcanymi na śrubki. I wiązaniami, które same odczepiały się w czasie jazdy. Wymuszały na narciarzu pełne skupienie i znajomość padów, bo nigdy nie wiedział, kiedy odmówią współpracy. Do nich doczepione były zwyczajne trzewiki. No i Jędrek, lat cztery i niewiele ponad metr dwadzieścia wzrostu.
 

Za to z niebywałą zaciętością na twarzy, która wyróżniała go wśród dziesiątki rodzeństwa. Znany był z zamiłowania do rywalizacji i wrodzonego motorka, który nie pozwalał mu usiedzieć na miejscu nawet przez sekundę. Wchodził Jędrek z tymi „drewniakami” na usypane hałdy, jeździł po miedzach.
 

Z czasem szukał górek coraz większych. Jednak szybko zorientował się, że z takim sprzętem daleko nie zajedzie, czy raczej – nie zjedzie. Na rodziców nie mógł w tym względzie liczyć. Nakarmienie i ubranie 14-osobowej rodziny Bargielów plus utrzymanie gospodarstwa to był dla nich wystarczająco duży wysiłek. Wziął więc Jędrek sprawy w swoje ręce. Za paletki do ping-ponga i scyzoryk drogą sąsiedzkiej wymiany barterowej nabył nowy model. Też drewniany, ale tym razem robiony przez profesjonalistów, a nie dziadka. Rozmiar 195 cm. Z butami nr 45 (o jakieś 17 za duże). Żeby nie spadały z nóg, konieczne było założenie kilkunastu par skarpetek. Długość nart wyregulował za pomocą piły. Udało się. Sunęły po zboczach, choć sztuki z ucinaniem już nigdy później nie próbował. Teraz zaczęła się prawdziwa jazda po okolicznych szczytach (szczególnie przyjemna po woskowaniu gromnicą z komunii, za co od mamy dostał burę). Wyciągów nie było, ale podchodzenie z nartami na plecach świetnie wpływało na kondycję. Wieś Łętownia, w której się urodził, leży na 470 m n.p.m. na granicy Beskidu Makowskiego i Wyspowego, ukryta między Zębolową (859 m) i Łysą Górą (716 m). Dla kilkuletniego Jędrka to były Himalaje. Wtedy o istnieniu tych prawdziwych jeszcze nie wiedział.
 

Łętownia oprócz położenia w górach ma jeszcze dwie wielkie zalety dla tych z motorkiem. Pierwsza jest taka, że młodzi za wszelką cenę chcą się z niej wyrwać, by zrobić coś ze swoim życiem. Druga to bliskość przelotówki na Zakopane, drogi do wolności dla gości tak jak Jędrek nienawidzących pracy w polu. Kilka lat wcześniej skorzystał z niej Grzegorz, przewodnik górski, drugi syn Bargielów. Z Jędrkiem dzieliła go szóstka rodzeństwa i 12 lat. Jednak nie była to przeszkoda, a młody, gdy tylko już sam zaczął jeździć autobusem, wpadał w odwiedziny, by posmakować prawdziwych gór. Jędrek robił to tak często, jak się dało. Bo w domu trzeba było pomagać przy żniwach, wykopkach, rąbaniu drewna. Tata chował młodemu narty, bo według niego był to tylko ból głowy, głupota, która zawodu nie da. Mama powtarzała, że to całe Jędrka bieganie zdrowie mu psuje.
 

– Pamiętam, że gdy dałem mu spróbować skitury, jak opętany wchodził na Kotelnicę Białczańską i nie chciał skończyć, choć my, już wtedy zawodowcy, mieliśmy dosyć i wróciliśmy do domu – opowiada Grzegorz Bargiel. Andrzej też przypomina sobie ten pierwszy raz. Tę wolność i przyjemność, jaką poczuł na skiturach, wchodząc na górę i potem z niej zjeżdżając. Od razu wiedział, że chce to robić jak najlepiej.
 

Wszystko dla sportu
 

Chciał przyjechać do zakopanego na stałe. Dostał się do liceum budowlanego, zamieszkał z Grześkiem i trenował jak szalony. Brat wprowadził go w towarzystwo przewodników górskich. Pożyczył narty i zabrał na pierwsze zawody. Jednak eksperyment się nie udał. Zabrakło pieniędzy, by jako licealista mógł tam zostać. Grzesiek też ledwo wiązał koniec z końcem. Jędrek musiał wrócić do Łętowni. Do liceum w Jordanowie o profilu piłka nożna. Do narzekań rodziców, że ciągle biega. I do mniejszych gór. Nic nie mogło go wtedy odwieść od treningów. Chciał startować w zawodach. – Wyznaczenie sobie celu napędza mnie do działania. Jak go nie mam, czas przelatuje mi przez palce. Szczerze mówiąc, z natury jestem strasznie leniwy – tłumaczy Jędrek. Biegał więc wokół wsi, nawet kilkaset kilometrów tygodniowo. Jeździł na rowerze, dopóki nie zakatował kolejnego modelu i nie stać go już było na jeszcze jeden. Doskonalił technikę zjazdu i poznał każdy centymetr okolicznych gór. A wszystkie pieniądze, jakimi dysponował, przeznaczał na Zakopane i zawody. Efekty? Coraz lepsze wyniki, w tym trzy mistrzostwa Polski juniorów, wygrywanie z seniorami na zawodach, co przy tak wysiłkowym sporcie jest ewenementem, niezłe wyniki w klasyfikacji Pucharu Świata. Brak siły na jakiekolwiek inne życie poza sportem i szkołą. Nadzwyczajna wydolność organizmu. Chroniczne zmęczenie. I... dwója z wf-u. Najwyraźniej nieobecności ważyły bardziej niż starty na najważniejszych zawodach świata w skialpinizmie. – Trudno było konkurować z zawodnikami, którzy mieli profesjonalny zespół trenerów i rehabilitantów. Świetny sprzęt. I czas tylko na robienie formy. Ja musiałem sam to wszystko załatwiać, właściwie nigdy nie odpoczywałem. Nawet na zawody przyjeżdżałem jak najpóźniej, by nie płacić za nocleg. Często startowałem prosto z drogi, co, delikatnie mówiąc, nie było optymalne – opowiada Bargiel. W tamtych czasach nikt u nas nie był zainteresowany wykładaniem pieniędzy na tak niszowy sport. Jędrek też nie potrafił się o nie upomnieć.
 

Kwestia zaplecza
 

Bargiel wspomina moment, gdy w drodze na obóz na początku kolejnego sezonu zepsuł się samochód. Miał wówczas świetną formę i mógł zacząć wygrywać z najlepszymi na świecie, ale nie miał... pieniędzy na naprawę. Wtedy czara goryczy się przelała. – Rzuciłem starty w cholerę. Jeżeli chodzi o moje możliwości fizyczne, mogłem zostać mistrzem świata. W kwestii zaplecza byłem nikim – opowiada Bargiel. Zapłacił za to wysoką cenę. Było i załamanie, i poczucie pustki. Żeby się z tego wygrzebać, musiał znaleźć kolejny cel.
 

Światełkiem w tunelu okazał się bieg na Elbrus, najwyższą górę Kaukazu. Słynne zawody, o których najlepiej mówią liczby: 12,2 km trasy, 3242 m przewyższenia, meta na samym szczycie, 5642 m n.p.m. Do tego dochodzą nieprzewidywalne warunki pogodowe, w tym burze śnieżne.
 

W 2010 r., w którym biegł Andrzej, opóźniono start, bo wiatr w kopule szczytowej przekraczał 100 km/godz. Jednak jego to nie ruszało. Czas Bargiela, 3 godziny i 23 minuty, zaskoczył wszystkich. Denisa Urubko, znanego himalaistę, wcześniejszego rekordzistę tych zawodów, bo jego sześcioletni już rekord został pobity przez Bargiela o ponad 30 minut. Komisję sędziowską, bo nikogo na szczycie nie spodziewała się tak szybko i gdy Bargiel dobiegł, nie rozstawiła jeszcze bramek do pomiaru czasu (!). Witalija Szkela, zdobywcę drugiego miejsca, który był wolniejszy o prawie godzinę. Czyli dzieliła ich prawdziwa przepaść. Artura Hajzera z programu Polski Himalaizm Zimowy, który przywiózł tam Polaków w ramach treningu przed wyprawami w Himalaje. – I chyba samego Jędrka też. Ta wygrana zdecydowanie dodała mu wiatr w żagle. Pomogła poczuć, że jest naprawdę silny – opowiada Grzegorz Bargiel. – To nie przypadek. W wydolnościowych sportach osiągnąłem mistrzostwo dzięki temu, że przez lata tak bardzo ciężko trenowałem – komentuje Andrzej.
 

Zresztą to jego trenowanie obrosło już legendą. – Z kim jak z kim, ale z Andrzejem na trening to ja się nie piszę. On nie uznaje w tym względzie kompromisów – komentuje Marcin Kin, fotograf, który jeździ z Bargielem na wyprawy. Do Elbrus Race przygotowywał się w skrócie tak: aklimatyzacja na Kasprowym Wierchu (to tylko 2 tys. m n.p.m., ale zawsze coś). Bieganie nawet 10-minutowych interwałów pod bardzo stromą górę z 10-kilogramowym plecakiem. Wbieganie na przykład trzy razy pod rząd na szczyt Kasprowego Wierchu. Długie wybiegania, kilkadziesiąt kilometrów po górach. Siłownia, bo na wysokościach dobra masa mięśniowa bardzo pomaga. Treningi po dwa razy dziennie albo i cały dzień. Do upadłego. – Andrzej na Kasprowym, na którym najczęściej trenuje, był chyba o każdej porze dnia i nocy, w każdych warunkach. Jednak to nie tylko fizyczność i wytrenowanie są powodem jego sukcesu. Joachim Brzozowski, psycholog, który wiele lat pracował z Bargielem, mówi, że w swojej długiej karierze osób takich jak on spotkał ledwie kilka: – On ma rzadkie połączenie cech wojownika i wrażliwca. Podczas rozmowy flegmatyczny, w górach jest jak błyskawica. Mało kto, będąc w dolinie, potrafią wzbić się w górę i mieć szersze spojrzenie. On to umie. Dzięki temu jest dość odporny na załamania, niepowodzenia. A także, mam nadzieję, na uderzenie wody sodowej. Bardzo mu w tym kibicuję.
 

Pod okiem legendy
 

Na elbrusie zwrócił na niego uwagę Artur Hajzer. I zaprosił, by pojechał z Polskim Himalaizmem Zimowym na wyprawy przygotowawcze przed zdobywaniem ośmiotysięczników zimą. Jędrek zgodził się pod dwoma warunkami: że weźmie ze sobą narty i że będzie mógł atakować szczyt sam, jeżeli będą dobre warunki. Pojechał. Na Manaslu i Lhotse. Zobaczył te prawdziwe Himalaje i się w nich zakochał. Jednak mierziła go ta cała oblężnicza wyprawa: żółwie tempo, to nie do końca fajne traktowanie szerpów, te męczeńskie nastroje himalaistów, te tony sprzętu, to powolne poruszanie się, ta ciągła konieczność liczenia się ze zdaniem innych. – Wiele się tam nauczyłem, ale chyba więcej w tych wyprawach zrobiłem zamętu swoimi nartami, niż przyniosłem pożytku – opowiada Bargiel, który poczuł, że ten styl zdobywania gór nie jest dla niego. Próbował zdobyć Lhotse, ale z powodu złej pogody musiał zawrócić, choć czuł, że szczyt był w zasięgu jego możliwości. Tak samo było z Manaslu. Wkurzał się, że to kierownik wyprawy decyduje, kto zaatakuje szczyt. – W tym tempie poruszania się czułem się tam jak na wakacjach – dodaje. – Do tego pewnie brakowało mu sukcesów. Wiadomo, że te napędzają. A Jędrek jest na to podatny – przypuszcza Grzegorz. Krzysztof Wielicki, który ma poprowadzić zimową wyprawę na K2, komentuje: – Przydałby się nam ktoś z taką wydolnością jak Jędrek, z dużym doświadczeniem zimowym, ale nawet nie będę go pytał, czy z nami jedzie. Znam już jego odpowiedź.
 

Sport to biznes
 

Jasne więc stało się dla niego, że jeżeli chce zdobywać najwyższe szczyty i z nich zjeżdżać, musi robić to sam. Sam się przygotować, organizować sponsorów i ekipę, załatwić pozwolenia, plan B, gdyby coś poszło nie tak. I wreszcie sam zjeżdżać. – Zrozumiałem wtedy, że trzeba podejść do tego megaprofesjonalnie. Że można pewne modele biznesowe przenieść na sport.
 

I że nie chodzi tylko o to, jak się zjeżdża z góry, ale też o otoczkę. Projekt zjeżdżania z „dachów świata” nazwał więc Hic Sunt Leones, „tu są lwy”. Ta łacińska sentencja mówi o oznaczaniu nieodkrytych lądów. A nawet o rewolucji.
 

– To trochę na wyrost, bo sama idea zjeżdżania z ośmiotysięczników nie jest nowa ani rewolucyjna. Robili to już pod koniec lat 70. Tak samo jak szybkie wejścia. Ja też szybko wchodziłem na szczyty, np. na Broad Peak z bazy na szczyt i z powrotem w 22 godz. – komentuje Wielicki. A Bargiel odpowiada: – Zjeżdżali wcześniej, to prawda. Ale nikt nie łączył tego z tak szybkimi wejściami. To jest właśnie czymś nowym. Mnie Broad Peak zajął w sumie 11 godzin. Narty pozwalają bardzo szybko poruszać się w dół.
 

Pierwszy na skalę Polski
 

– Może na świecie takie historie się zdarzają i to nie nowość. Ale w Polsce takiego medialnego ogrania tego tematu jeszcze nie było – mówi Marcin Kin. Bo Bargiel zdobywa szczyty w specjalnie zaprojektowanym dizajnerskim kombinezonie. Ten na Manaslu zrobił znany miłośnikom mody Tomasz Ossoliński (– To na wypadek, gdyby miały być kiedyś licytowany na cele charytatywne – tłumaczy Bargiel). Do tego firmowana projektem czapeczka z wełny merino, którą można kupić na jego stronie internetowej. Modne, ekscentryczne okulary. Wie, jak spodobać się mediom.
 

Z tego też powodu nie robi sobie selfie kiepskim aparatem, tylko bierze na wyprawę fotografa Marcina Kina, który specjalizuje się w fotografii ekstremalnej. Na trzy wyprawy, które na razie się odbyły, zabrał też znanego himalaistę i filmowca Dariusza Załuskiego.
 

Niektórzy zarzucają mu pozerstwo. – Ja uważam, że to po prostu powiew świeżości w światku himalajskim – komentuje Grzegorz Bargiel.
 

– Kiedyś byłem tak skoncentrowany na trenowaniu i tak zamknięty w sobie, że zupełnie o tym nie mówiłem. Startowałem w Pucharze Świata, a nauczyciele nawet o tym nie wiedzieli. Znajomi, życie prywatne? Nie miałem. To się zmieniło. Zrozumiałem, że aby realizować swoje cele, muszę się otworzyć, korzystać z doświadczenia innych. I zacząć wreszcie o sobie mówić. Publikować zdjęcia, filmy – przyznaje Bargiel.
 

Udaje mu się to, piszą i mówią o nim wszędzie. Słuchy dochodzą nawet do kancelarii prezydenta, od którego w 2015 r. dostaje, ku swemu mocnemu zdziwieniu, Krzyż Zasługi RP.
 

Gonić za szczytem i za sponsorem
 

Z narciarza musiał się zmienić w menedżera samego siebie. Próbował nawet kogoś zatrudnić, ale to nie zdało egzaminu. – Czułem, że jestem ograniczany. Że sam wiem lepiej, jak ze sponsorami rozmawiać – komentuje. Teraz większość czasu zajmuje mu właśnie załatwianie spraw wszelakich. Na treningi często pozostaje noc.
 

O sponsorów nie jest teraz prosto, bo po śmiertelnych wypadkach na himalajskich szczytach niechętnie wchodzą w przedsięwzięcia, w nazwie których jest ośmiotysięcznik i fraza „pierwszy raz w historii”. – Tak naprawdę to jest najbardziej męcząca część projektu. Samo trenowanie, zdobywanie gór i zjeżdżanie z nich to dla mnie odpoczynek – śmieje się Bargiel.
 

– Mogę w to uwierzyć – odpowiada Marcin Kin. – On cały czas się rusza. Dosłownie. Raz nawet mieliśmy z tego powodu kłopoty. Na granicy chińsko-tybetańskiej były wyznaczone punkty, na których trzeba było stać podczas sprawdzania paszportów. Ale Jędrek nie potrafił ustać w miejscu. Ciągle podskakiwał i się ruszał. Urzędnicy byli mocno poirytowani i zaczęło się robić nieprzyjemnie. Aby uspokoić sytuację, musieliśmy go dosłownie przytrzymać.
 

– Widać to też w bazie, gdzie inni czytają, odpoczywają, gadają ze sobą. A Andrzej biega, skacze na skakance, ćwiczy albo przygotowuje narty – opowiada Kin. Ruch to dla niego przyjemność. Poczuł ją na Sziszapangmie w 2013 r. – pierwszym ośmiotysięczniku, z którego zjechał na nartach, mimo wybitego barku, który sam musiał sobie wstawić na miejsce. Wejście zajęło mu 28 godz., zjazd 1 godz. i 20 min. Początkowy plan zakładał że z wierzchołka zjedzie z bratem Grzegorzem, który też był na wyprawie. Z obozu trzeciego wyruszyli razem. Ale po godzinie Grzesiek osłabł. Wspólnie podjęli decyzję, że Andrzej spróbuje atakować szczyt sam. Podczas kolejnej wyprawy w 2014 r. na Manaslu zarówno Grzegorz, jak i Dariusz Załuski nie zdołali ruszyć do ataku szczytowego. Andrzej całą drogę pokonał w rekordowe 20 godzin.
 

"Nie za wszelką cenę”
 

– Właściwie nie ma teraz nikogo, kto mógłby mu dorównać. Szybkością poruszania i aklimatyzacji. Jest jak maszyna – opowiada Grzegorz. I dodaje, że czekanie na brata, który sam mierzył się ze szczytem, było ogromnie stresujące. Pozostawali w stałej łączności. Podczas krótkich rozmów padały takie zdania jak: „Na dole sytuacja wygląda źle, zawróć. Nie ciśnij. Nie za wszelką cenę”. Ale Andrzej zapewniał, że sytuacja wygląda dobrze. – Fakt, że to mój młodszy brat, bardzo mnie obciążał. Między innymi z tego powodu nie pojechałem na kolejną, trzecią wyprawę na Broad Peak.
 

Ta miała miejsce w 2015 r. Nikt wcześniej nie zjeżdżał z tej właśnie góry na nartach. Do tego wisiała nad nią klątwa feralnej wyprawy zimowej, w której zginęli Maciej Berberka i Tomasz Kowalski. Andrzej Bargiel pojechał tam z Dariuszem Załuskim. Na górze spotkali jeszcze dwie ekipy: hiszpańską i ekwadorską. Na Bargiela hiszpańskojęzyczni himalaiści patrzyli jak na kosmitę. W krótkim rękawku potrafił wbiec do obozu trzeciego na 7300 m, by zobaczyć, jak wygląda teren do zjazdu na nartach, zatrzymać się na pogawędkę w obozie drugim i zbiec do base campu. Tak po prostu. Tą lekkością poruszania deklasował innych. Kiedy zatem 25 lipca okazało się, że znowu sam musi atakować szczyt, już nikt się nie dziwił. Warunki dla tych na nogach były zbyt ryzykowne. Ci, którzy chcieli wejść na szczyt, zawracali.
 

Od karimaty woli łóżko
 

A on zdecydował się iść. Atak z obozu trzeciego na wierzchołek, z którego zjeżdżał, trwał 8 godz. Zjazd 3 godz., w tym jedną odpoczywał w obozie trzecim, w którym spotkał się z Załuskim. Na początku zjazdu z Rocky Summit musiał skoczyć z dwumetrowej skały. Niewiele. Ale na wysokości 8000 m każdy ruch to problem, co dopiero ewolucje na nartach. – Zeskakując ze skały, złapało mi narty i złożyło mnie w pół. Na szczęście udało mi się utrzymać na nartach i dalej już jakoś poszło – opowiada. Na dole szybkie świętowanie. Tort, symboliczny alkohol. Ale Andrzej myślami już jest w domu. Zjechał? To znaczy, że zadanie wykonane. Nie ma co dłużej siedzieć w namiotach. Od karimaty zdecydowanie woli swój wygodny materac w Zakopanem. To całe górskie przesiadywanie to nie jego bajka.
 

Dla wielu osób ze środowiska górskiego problem z Bargielem jest taki, że nie wiadomo, kim on jest. Alpinistą nie – bo drogi, które robi, nie są jakieś nadzwyczajne. Himalaistą? Narciarzem? Skialpinistą? Ale zdaje się, że właśnie to, że jest poza podziałami i zupełnie nie interesuje go, jak zostanie zaszufladkowany, pozwala mu robić swoje. Dziś Jędrek już wie, że jak chce, to może wszystko.

- Może za kilka lat zostanę surferem w Brazylii? Nie wykluczam żadnej opcji. W końcu narty to dla mnie tylko przelotny romans - mówi.

Tekst: Julia Lachowicz, 2016

Zdjęcia: Marcin Kin
 

 


Zobacz kolejny odcinek naszego serialu "Warto spróbować" - tym razem nasza reporterka podejmuje wyzwania kajakarstwa górskiego!