Potężny huk. Dużo głośniejszy i groźniejszy od poprzedniego. Siłą rozpędu Defe nadal toczył się po autostradzie, z silnikiem, który właśnie zakończył swój żywot. Zatrzymał się na poboczu, nieopodal zajazdu dla tirów. Po krótkiej chwili niemego zaskoczenia pierwszy odezwał się Michał oznajmiając: „Lena, nie dojedziemy do Wielkiego Kanionu!”. „Nie dojedziemy na Alaskę!” – dodał Maciej.

Land Rover Defender zwany Defem, albo Charapą, będący już nie tyle środkiem transportu, co wręcz symbolem wyprawy Wheelchairtrip, realizowanej przez dwóch poruszających się na wózkach inwalidzkich przyjaciół, Michała Worocha i Macieja Kamińskiego, padł dwie godziny po wyjeździe z Los Angeles. Właśnie zmierzali do Arizony, do Wielkiego Kanionu Colorado. Michał obiecał pokazać ten cud natury, Lence, swojej przyjaciółce, która przyleciała do Stanów Zjednoczonych, by zakosztować, czym jest ich niezwykła ekspedycja na podwójnych czterech kołach.

Zobacz zdjęcia!

 

Pustynna gorączka

Była pierwsza w nocy. Po obu stronach czteropasmowej autostrady rozciągała się kalifornijska pustynia. Wyschnięta i rozgrzana od palącego w ciągu dnia słońca.

- Musieliśmy przesunąć auto bardziej na prawą stronę, bo wykraczało poza białą linię, stanowiąc zagrożenie dla innych samochodów i dla nas – relacjonuje Lena Szczesna. – Trzy tony? Niemożliwe? Z chłopakami wszystko jest możliwe. Wspólnie z Maciejem rozhuśtaliśmy Defe i powoli udało nam się przesunąć go o 20 metrów w bezpieczne miejsce. Postanowiliśmy przespać się w aucie i rano wysłać wiadomości z telefonu satelitarnego, że potrzebujemy pomocy.

Kiedy nastał ranek, otrzymałem od Michała i Macieja tekst, że prawdopodobnie znowu zerwał się pasek rozrządu, chociaż symptomy awarii wskazują na jakiś dużo większy problem. Skontaktowałem się z warsztatem w Los Angeles, z którego Defe dopiero co wyjechał po gruntownej naprawie i z nowiutkim paskiem. Steve Mills, właściciel British Car Center i fachowiec specjalizujący się w Land Roverach,  natychmiast zarządził wysłanie lawety i sprowadzenie auta z powrotem. Tyle, że to miało trochę potrwać, a na pustyni zaczęło robić się gorąco.

Zaraz po śniadaniu przygotowanym przez Michała („pyszna tortilla z sosem i warzywami, była też polska kiełbaska”) trójka podróżników rozpoczęła ze słońcem grę w chowanego. Przez jakiś czas krążyli wokół samochodu, podążając śladem malejącego z każdą godziną cienia, dającego przynajmniej odrobinę ochrony przez przypiekającymi skórę promieniami.

- Wiatr, hałas samochodów i słońce palące coraz mocniej zmusiły nas wreszcie do schowania się w aucie – opowiada swoje przeżycia Lena. – Maciej na górze, ja z Michałem na dole. Wiedzieliśmy, że pomoc jest w drodze, tylko nie wiedzieliśmy, ile będziemy czekać. Głowa była spokojna, ale organizm wystawiony na taki żar miał dość. Zaczęło mi się kręcić w głowie. Michu kazał mi pić wodę, a ja przecież piłam! Więcej! Więc piłam więcej. Zaczęły się mdłości. Po chwili minęły, okład na głowę pomógł mi się ochłodzić. Gdyby nie Michu to bym padła – dodaje ze śmiechem. – Uśmiechnięta, ale bym padła. Maciej moje słabości podsumował stwierdzając, że dobrze, iż nie dojechaliśmy do Doliny Śmierci, bo tam bym dopiero wymiękła.

Laweta dotarła na miejsce krótko po 13. Kilka dni poźniej, po wnikliwym przeglądzie stanu samochodu zapadł werdykt – bez wymiany silnika Defe już dalej nie pojedzie.

„Wracamy do Polski”

- Po 262 dniach wyprawy, przerywamy podróż. Wracamy do Polski – oświadczył Michał, podkreślając jednocześnie, że to wcale nie oznacza końca ekspedycji. – Defe zostaje w USA. Natomiast my w kraju zorganizujemy silnik i jego transport do Los Angeles.  W kwietniu albo maju wracamy do Stanów i ruszamy w dalszą drogę na Alaskę.

Cała rzecz z koniecznością przerwania ekspedycji rozbija się właśnie o jej cel. Z uwagi na warunki pogodowe przyjaciele powinni byli dojechać do Alaski nie później niż do połowy sierpnia, gdy zaczynają się opady śniegu utrudniające podróżowanie po tej fascynującej, opustoszałej krainie zimna. Awaria samochodu i specyfika jego naprawy przekreśliły możliwości zrealizowania planów zgodnie z założonymi terminami. Stąd decyzja o przeczekaniu tych kilku miesięcy w Polsce. Chociaż z pewnością nie będzie to bierne czekanie.

W pierwszej kolejności należy znaleźć do Defe odpowiedni silnik i, jeśli będzie taka potrzeba to go naprawić. Tutaj swoją pomoc zaoferowali znajomi Michała i Macieja z polskiego forum landroverowego. Zadeklarowali nie tylko swoje wsparcie w poszukiwaniach nowego „serca” dla Defe i jego ewentualnym remoncie, ale także w kwestiach finansowych poprzez dobrowolną składkę pienieżną na rzecz tego przedsięwzięcia. Następnie silnik zostanie przesłany do Stanów Zjednoczonych. Tu Michał i Maciej mogą liczyć na nieocenionego, mówiącego z mocnym brytyjskim akcentem Steve’a, który od pierwszego spotkania traktuje polskich podróżników w sposób szczególny: obciążając ich minimalnymi kosztami za poprzednią naprawę, oferując darmowy parking dla Defe do czasu ich powrotu do Los Angeles, angażując swój prywatny czas w pomoc chłopakom, a podobno nawet rozmawiając z nimi nieco inaczej niż z innymi.

Rzecz jasna, wiele osób doradzało im sprzedać auto, bo koszty, bo nerwy, bo dużo zachodu z naprawą. Michał nawet słyszeć o tym nie chce.

- Ci, którzy tak radzą nie wiedzą, co Defe dla nas znaczy. Ja po prostu kocham ten samochód. – wyznał ostatnio - Dwa razy się popsuł, widać było nam to pisane. Bez tego może byłoby za łatwo, albo wydarzyło się coś innego. Ale to jest właśnie cała przygoda. I nawet gdybym miał potem przez długi czas odpracowywać tę przygodę, to jest ona tego warta.

Radość i smutek jednocześnie

Decyzja o kilkumiesięcznej przerwie w Wheelchairtrip była i trudna i łatwa. Niesie z sobą pewną dozę rozczarowania i pewną dozę radości. Kosztowała wiele nerwów i niepokoju, ale podjęta została ze spokojem i pełną świadomością, że to najlepsze rozwiązanie.

- Ja to się nawet cieszę, że wracamy. Jeszcze kawałek wakacji spędzimy w Polsce, a przyjedziemy do Warszawy akurat na uczczenie rocznicy Powstania Warszawskiego – mówi Maciej. – Poza tym trzeba przygotować dom na wyspie do zimy, czyli zgromadzić drzewo, porąbać je i poukładać. Takie wiejskie życie, bo i sianokosy się zaczynają. A poza tym, klacz sąsiada ma urodzić źrebię.

Michał, gdy opowiada o swych odczuciach jest nieco zamyślony:

- Z jednej strony cieszę się, że wracam, bo fajnie sobie odpocząć. Z drugiej wolałbym dokończyć już tę wyprawę, bo jednak cały czas siedzi mi to w głowie. Ta wyprawa była rozpoczęta po to, żeby ją skończyć i zacząć nowe życie. A tak przedłuża się coś, co już i tak dość długo trwa – dwa i pół roku przygotowań, dziewięć miesięcy podróży to już kawał życia. Jak wrócę do kraju to przez kolejne miesiące nie odetnę się od niej, bo będę załatwiał sprawy z silnikiem, chciałbym też podjąć jakąś pracę, żeby zarobić na dalszą podróż. Ale jedno wiem, ja tej Alaski nie odpuszczę.

Zasadniczo cel ekspedycji Wheelchairtrip został już osiągnięty i to nie w 100, ale 150 procentach, co im uświadomiłem, gdy poinformowali mnie o konieczności jej przerwania na kilka miesięcy. Przypomnijmy, że zgodnie z pierwotnymi założeniami, które stały się również podstawą do przyznania Michałowi i Maciejowi nagrody im. A. Zawady podczas podróżniczego festiwalu KOLOSY, wyprawa miała zakończyć się w Kostaryce. Pomysł z Alaską zaświtał gdzieś pomiędzy Argentyną a Boliwią i tak mocno utkwił w świadomości obu podróżników, że stała się ona wręcz nadrzędnym celem decydującym o sukcesie tego przedsięwzięcia.

Chce, może, musi

Koniec etapu podróży obejmującego 35 tysięcy kilometrów, czternaście państw obu Ameryk: od Argentyny przez Chile, Boliwię, Peru, Ekwador, Kolumbię, Panamę, Kostarykę, Nikaraguę, Honduras, Salwador, Gwatemalę, Meksyk po Stany Zjednoczone, siłą rzeczy skłania do refleksji i podsumowań, które jednocześnie stanowią punkt wyjściowy dla kolejnego etapu.

Obaj podróżnicy zgodnie podkreślają, że w ciągu tych dziewięciu miesięcy, jak to określił Maciej „obrośli w siłę i mało co jest w stanie wyprowadzić ich z równowagi”.

- Tak na dobrą sprawę, to myśmy w czasie podróży nie robili nic specjalnego oprócz radzenia sobie z codziennością. Tyle, że ta codzienność codziennie była inna. Codziennie coś nowego. To uczy radzenia sobie w różnych sytuacjach, także stresujących, w których nie poddaliśmy się, szliśmy dalej, co świadczy o tym, że bycie w podróży działa na naszą korzyść.

Trochę tych stresujących sytuacji przeżyli przemierzając Amerykę Południową, Amerykę Środkową aż po Stany Zjednoczone. Dla Macieja wiążą się one przede wszystkim z problemami z samochodem, z których pierwsze poważne pojawiły się w Meksyku.

- Z każdą godziną jest coraz goręcej, nie mamy z nikim kontaktu i trzeba sobie jakoś poradzić, Trzeba było znaleźć „stopa” albo lawetę, czy dojechać dwadzieścia kilometrów do mechanika bez hamulców. – wspomina.

Ale były też ciężkie chwile na przykład w Boliwii, gdzie choroba wysokościowa dawała się mocno we znaki. Chociaż Michała jego reakcja na niedostatek tlenu w powietrzu najbardziej zaskoczyła, ale i przestraszyła w Peru, gdy jak mówił: „budził się i mdlał jednocześnie, nie mając czasu na zastanowienie się, co się z nim dzieje, ani odpowiednie zadziałanie”.

Trochę nerwów kosztowało ich wejście na statek, którym płynęli z Pucallpy do Iquitos. Dogadywanie się z miejscowymi, uważne słuchanie i odczytywanie ukrytych w ich słowach i zachowaniach intencji, a przede wszystkim zrealizowanie zadania, które wydawało się niemożliwe do osiągnięcia – przepłynięcie fragmentu Amazonki.

Podróż od Argentyny do Stanów Zjednoczonych to przede wszystkim życiowa lekcja, pełna nowych doświadczeń oraz wiedzy o sobie i o świecie. Maciej, który cechuje się większym pragmatyzmem twierdzi, że nauczył się....mówić po hiszpańsku. I inaczej reagować na ból i choroby.

- Gdy dochodziło do poważniejszej kontuzji, trzeba było sobie zadać pytanie, czy to na pewno jest już tragedia. Zwykle nie była. Gdy przychodziło przeziębienie, trzeba było się go szybko pozbyć. Nie można było dopuścić do siebie myśli, że będzie się leżało przez tydzień w łóżku, bo to po prostu nie wchodziło w grę.

Dla Michała niezwykle cenne doświadczenia wiążą się z poznawaniem nowych kultur.

- Z poprzednich wyjazdów zawsze najbardziej cieszyłem się z tego, że po powrocie, na sprawy, które działy się w Polsce patrzyłem z innego punktu, przez to, że miałem okazję zobaczyć, jak ludzie gdzie indziej je postrzegają. I to nie znaczy, że my mamy rację czy inni mają rację, po prostu każdy ma swoją rację - wspomina.

Cały wachlarz nowych doznać, lekcji, obserwacji, które wynoszą z przejazdu przez te czternaście państw, z kontaktów z ludźmi różnej narodowości, o różnych życiowych priorytetach i wartościach, nauczył ich przede wszystkim, cieszyć się z przyjemnych chwil i nie poddawać w chwilach ciężkich.

Człowiek może dużo zrobić, jeśli wie o tym, że chce, może i musi to zrobić – twierdzą zgodnie.

Tekst:  Piotr Chmieliński