Rebeliancki dowódca z twarzą skrytą za turbanem prowadzi nas po miękkim piasku, miejscami czarnym po wybuchach pocisków moździerzowych. Przy każdym niemal kroku chrzęszczą karabinowe łuski.
– Moim śladem – nakazuje, informując, że armia Nigru zaminowała teren. Jego ludzie usunęli część ładunków, ale wiele pozostało gdzieś w ruchomych piaskach. Jest późne popołudnie w porze suchej i temperatura spada w końcu poniżej 40 stopni. Wydmy ciągnące się ku północy różowieją, a cienie stromych grzbietów na południowym zachodzie zasnuwają dno doliny zwanej Tazerzaït, gdzie masyw Aïr styka się z oceanem piasków Sahary. To tu ludzie komendanta odnieśli największe zwycięstwo w dwuletniej rebelii przeciw rządowi Nigru.
Rebelianci, etniczni Tuaregowie, są potomkami nomadów, którzy przez kilka stuleci kontrolowali sieć karawanowych połączeń na pustkowiach północnej Afryki, a tym samym – handel złotem, przyprawami i niewolnikami. Walcząc pod sztandarami Ruchu Nigeryjczyków na rzecz Sprawiedliwości (MJN), w Tazerzaït wzięli do niewoli 72 żołnierzy sił rządowych. Ponawiając żądania udziału w zyskach z wydobycia uranu na ziemi Tuaregów, w geście dobrej woli zwolnili więźniów z wyjątkiem jednego.
– To zbrodniarz wojenny – mówi komendant.
Gdy idziemy przez dawne boisko, wyjaśnia, że miejscowi Tuaregowie zbudowali szkołę w Tazerzaït, czyli blisko centralnej studni rozległego rejonu terenów pasterskich. Ta lokalizacja pozwalała rodzicom odwiedzać dzieci podczas przepędzania stad. Wcześniej Tuaregowie chcący kształcić dzieci musieli posyłać je do odległych wiosek i rzadko widywali.
– Mój ojciec znał tylko życie na pustyni – mówi komendant. – Potrafił zorganizować karawanę z solą do Bilmy, znaleźć paszę, upolować antylopę w wąwozie lub dziką owcę w górach. Ja też wiem, jak to zrobić, ale życie na pustyni się kończy. Nasze dzieci potrzebują szkoły.


Wchodzimy na skarpę, na której stoją potrzaskane kulami ściany szkoły. Dachu nie ma. Tablice pokryte graffiti pozostawionym przez żołnierzy armii Nigru – przekleństwa i rysunki Tuaregów uprawiających seks ze zwierzętami.
Czterech rebeliantów z kałasznikowami sprowadza domniemanego zbrodniarza wojennego z górskiej jaskini, gdzie był przetrzymywany. Jeniec słania się na nogach i wygląda na nadąsanego. Rękawy polowej bluzy ma obcięte, wojskowe buty bez sznurówek. Twierdzi, że ma 27 lat, ale wygląda znacznie młodziej.
Robi się późno, a rebelianci w odsłoniętym miejscu nie czują się dobrze. Aby zmniejszyć swoje straty, armia Nigru zakupiła helikoptery. Ostatnio zaskoczyła rebeliantów atakiem z powietrza – było kilku zabitych. Teraz bojownicy obserwują więc horyzont i co chwilę milkną, nasłuchując warkotu. – Na śmigłowce pieniądze mają, ale szkół ani studni dla nas nie zbudują – mówi komendant, prowadząc wszystkich ku granicy szkolnego terenu. Zatrzymuje się w miejscu, gdzie kamienie znaczą trzy groby.
– Gdy zaatakowała armia, ten człowiek – wskazuje na jedną z mogił – ślepiec, nie zamierzał uciekać. A ci dwaj nie chcieli zostawić go samego. Komendant opowiada, jak żołnierze oskarżyli starców o udział w zaminowaniu terenu. – Nocą torturowali ich za szkołą. My ukrywaliśmy się na wzgórzach, o tam – wyciąga rękę. – Słyszeliśmy jęki – mówi beznamiętnie. – W środkowym grobie leży mój ojciec.
Dotarcie do zapadłego kąta największej pustyni świata wymaga przebycia ogromnych połaci dzikiego terenu z panwiami solnymi, polami wydm oraz gigantycznymi wychodniami marmuru i obsydianu wynurzającymi się z piasku. Niezliczone pokolenia tuareskich wojowników rządziły tym królestwem, ściągając daniny od karawan i najeżdżając plemiona osiadłe wzdłuż rzeki Niger. Kierując się zasadą „całuj rękę, której nie możesz obciąć”, uciekali się do brutalności i podstępów. Często napadali na karawany, do których ochrony sami się wynajęli. Z zaskoczenia uderzali na własnych sprzymierzeńców.
Tuaregowie byli ostatnim ludem zachodniej Afryki spacyfikowanym przez Francuzów – na początku XX w. Ich ziemie rozczłonkowano między Niger, Mali, Algierię i Libię. Rządy tych państw generalnie ignorowały mniejszość tuareską, pozostawiając jej wędrówki po pustyni z wielbłądami i kozami. Ale w ostatnich dekadach, gdy opady w porze deszczowej stawały się coraz mniejsze, trudno było utrzymać stada. – Zwierzęta są dla Tuaregów wszystkim – wyjaśniał mi kiedyś starszy nomada. – Pijemy ich mleko, jemy mięso, używamy skór, handlujemy nimi. Umieramy, gdy zdychają.
Gdy znikała trzoda, Tuaregowie w Nigrze zaczęli zadawać pytanie, dlaczego rząd nie dzieli się z nimi zyskami ze złóż uranu eksploatowanych na ich terenach pasterskich. O to z armią Nigru walczyła w latach 90. milicja Tuaregów, której członków w znacznej części szkolił i zbroił Muammar Kadafi. Podpisanie umowy pokojowej niewiele zmieniło. W 2007 r. 
rząd negocjował z Francją kontrakty mające uczynić Niger drugim co do wielkości producentem uranu na świecie. Zagraniczne firmy penetrują pustynię w poszukiwaniu kolejnych bogactw. Rząd odmawiał podjęcia znaczących inwestycji na ziemiach Tuaregów, więc nomadzi zbuntowali się ponownie. A że północnoafrykańska odnoga Al-Kaidy oraz przemytnicy narkotyków usadowili się w regionie, władze Nigru oskarżyły Tuaregów o współdziałanie z nimi.
Rebelianci rozbili obóz wśród wydm parę kilometrów od szkoły, kryjąc poobijane furgonetki pod niskimi koronami drzew akacjowych. Kilku mężczyzn myje ręce i twarze wodą z czajnika i klękając w stronę Mekki, wznosi wieczorne modły. Potem w grupach po sześciu czy siedmiu rozpalają skromne ogniska.
Z rozwinięciem turbanów niektórzy czekają na kompletne ciemności. Zgodnie z tuareskim obyczajem to mężczyźni, a nie kobiety zasłaniają twarze. Zwoje materiału chronią przed słońcem i wiatrem, ale też pozwalają ukryć emocje. W blasku ognia, niczym powracające do życia mumie, ukazują się ożywione twarze. Pojawiają się miękkie kosmyki zarostu i chłopięce uśmiechy. Niektórym pozostało na policzkach indygo barwiące turbany, odwieczny kolor Tuaregów.
Rebeliancki medyk zaprasza mnie do swojego grona. Gotując makaron i parząc herbatę, żartują i palą papierosy. Paru wygląda tak młodo, że tradycyjną ceremonię dojrzałości, podczas której wujowie ogłaszają, że chłopcy są już mężczyznami i zawiązują im turbany na głowach, musieli przejść całkiem niedawno.
Przy ogniu spostrzegam, że medyk i jeszcze jeden mężczyzna mają wygląd typowy dla plemion z wnętrza Afryki – ciemnobrązową skórę, kręcone włosy, szerokie nosy. Dwóch cechuje oliwkowa karnacja, gładkie, czarne włosy śródziemnomorskie nosy. Trzej inni to mieszanka tych cech. Bez względu na kolor skóry zdumiewająco wielu ma niebieskie oczy. Ten genetyczny miks wskazuje na jedną z zagadek Tuaregów, którzy zawsze uważali siebie za lud odrębny, ale przez wieki porywali niewolnice z innych plemion i żenili się z nimi. Efektem jest grupa wyróżniająca się głównie wspólnym językiem 
– tamaszkiem – spokrewnionym z językami Berberów, którymi mówi się w Algierii i Maroku.
Skupiamy się wokół wspólnej miski, z której przechodzącymi z rąk do rąk łyżkami wybieramy makaron przyprawiony ziołami. Mężczyźni jedzą z apetytem, ale uważają, by wziąć tylko swoją porcję, nie więcej. Między jednym kęsem a drugim medyk opowiada mi, że przed powstaniem był asystentem lekarza. Jego niewidzące lewe oko, całkowicie mleczna gałka, to pamiątka po pierwszej walce. Obok siedzi strzelec, któremu powierzono karabin maszynowy. Rzucił studia inżynierskie, by przystać do powstańców.
Hama, tyczkowaty młodziak, nigdy nie chodził do szkoły. Wychował się w jednej z wiosek  Aïru, co roku wyruszając z ojcem w karawanach wielbłądów. Pytam, kto jest najmłodszy, i medyk wskazuje okropnie nieśmiałego Bachira. Niemal szeptem chłopak mówi, że ma chyba 17 lat, ale nie jest pewien. Doglądał w górach zwierząt należących do rodziny, gdy obok 
przejeżdżał rebeliancki konwój. Spytał, czy może się przyłączyć.
– On jest w czepku urodzony – mówi jeden z mężczyzn. Po łagodnych naleganiach opowiada, jak siedział na skrzyni pikapa, który wjechał na minę. Dwaj mężczyźni zginęli wtedy na miejscu, ośmiu odniosło poważne rany, zaś Bachira wyrzuciło na jakieś 30 m, w koronę akacji. – Zdawało mi się, że poszedłem spać i obudziłem się wśród gałęzi, wszystko było takie bezgłośne – wspomina cicho.
– Nawet gałęzie go nie podrapały – mówi medyk, otwierając szerzej dobre oko. – W tym jest ręka Allaha. – Pozostali mężczyźni mlaskają, co u Tuaregów wyraża potwierdzenie.
Pytam Bachira, co będzie robił po powstaniu. Odpowiada, że chciałby zostać żołnierzem. 
– W armii Nigru? – upewniam się. Po zakończeniu poprzedniego powstania Tuaregów w roku 1995 wielu byłych rebeliantów przyjęto do sił zbrojnych Nigru w ramach porozumienia pokojowego. – Przystałbyś do ludzi, którzy zabili twoich przyjaciół i omal nie zabili ciebie? Wzrusza ramionami. – Myślę, że to byłaby dobra robota. Kilku innych mlaska potakująco.
Po kolacji prowadzą do mnie więźnia i pozwalają nam rozmawiać na osobności. Należy do Fulanich, jednej z grup etnicznych, na które kiedyś Tuaregowie najeżdżali, by wziąć niewolników. Nazywa się Abdul Aziz i jest porucznikiem armii Nigru. Przyznaje, że postrzelił w nogę starszego mężczyznę. – Źle zrobiłem, to prawda.
Jego dowódcy byli wściekli, że ich dwa samochody wjechały na rebelianckie miny, przez co kilku ludzi zginęło i odniosło rany. Żeby ewakuować rannych, armia musiała przejechać przez to pole minowe jeszcze raz. Ich zdaniem starcy musieli wiedzieć, gdzie założono ładunki.
– Dwóch nie chciało mówić. Trzeci, postrzelony, odpowiadał, lecz nie podawał wartościowych informacji. Zapadał zmierzch. I wtedy poszedłem stamtąd – mówi więzień. – Przysięgam na Koran, że nie zabiłem żadnego z nich.
Gdy on i inni żołnierze zostali wzięci do niewoli, dowódcy zrobili z nich kozły ofiarne, twierdzi. Tuaregowie nigdy go w niewoli nie bili, a na koniec ramadanu przekazali mu list od rodziców przesłany przez Czerwony Krzyż. – Wszyscy jesteśmy obywatelami Nigru – mówi. – To tylko szatan tworzy problemy między ludźmi. Przy dogasającym ognisku komendanta późną nocą gromadzą się starsi rebelianci. Mężczyźni wyciągają się na matach, puszczają w krąg papierosy i szklaneczki gorącej herbaty. Powietrze jest chłodne i aromatyczne, a wydmy błyszczą pod owalem księżyca. Ktoś przynosi gitarę. Najniższą strunę basową zastępuje linka hamulcowa od motocykla, co niektórym akordom przydaje dźwięczny pomruk.
Tych paru mężczyzn przy ognisku odbywało szkolenie w obozach libijskich. Jako kilkunastoletni chłopcy słuchali radiowych przemówień Kadafiego o sympatii dla sprawy Tuaregów i wezwań, by przybywali do Libii, gdzie on nauczy ich walczyć o swoje prawa. W obozach libijskich szybko się jednak orientowali, że są wykorzystywani. Niektórych posłano do walki w Libanie, inni brali udział w uderzeniu na Czad.
– My też wykorzystywaliśmy Kadafiego – mówi jeden z rebeliantów, nawiązując do szmuglu broni z obozów do Mali i Nigru dla Tuaregów zwalczających tamtejsze rządy. W ostatnich latach Kadafi słał milionową pomoc ekonomiczną przywódcom Mali i Nigru, wspierając równocześnie walczące z nimi grupy Tuaregów. – Nasz przywódca jest obecnie w Trypolisie – stwierdza komendant, myśląc o Aghalim Alambo, prezydencie MNJ. Pytam komendanta o formułowane przez władze Nigru oskarżenia, że rebelianci zawarli sojusz z Al-Kaidą i szmuglują narkotyki. – Czy my wyglądamy na bogatych przemytników? – wskazał na swój złachmaniony pluton. Reszta mężczyzn zamlaskała potakująco.
Śpiewy trwają, kolejne szklaneczki napełnia się herbatą, płyną też opowieści. Jeden z powstańców stwierdza cicho, że ludzie mają wątpliwości co do przywództwa Alambo. – Chodzą plotki o willi w Trypolisie – mówi. – Mamy mocne wozy i dużo broni. Chcemy walczyć, ale kiedy robimy plan ataku, Alambo zawsze mówi: nie. Nikt nie rozumie, na co czeka. Nazajutrz mam jechać głębiej w góry, na spotkanie z inną grupą powstańców. – Zobaczysz – mówi ktoś – tamci będą opowiadać, że nie walczymy, że ich zdradzimy, że nasi przywódcy są skorumpowani. – Między Tuaregami nigdy nie ma zgody. To nasze przekleństwo – wzdycha. Komendant zwolnił jeńca parę tygodni po tym, jak opuściłem Aïr. W następnych miesiącach ogłoszono zawieszenie broni. Niewiele później armia obaliła silnego człowieka Nigru, prezydenta Mamadou Tandję. Przeprowadzono wolne wybory. W lutym 2011 r. wobec narastających w Trypolisie prodemokratycznych protestów Kadafi wysłał do Mali i Nigru werbowników oferujących podobno tysiąc dolarów dziennie każdemu Tuaregowi, który będzie w Libii walczył w obronie jego reżimu. Tuareskie źródła w Nigrze mówią, że niektórzy dawni członkowie MNJ przyjęli ofertę. Słysząc te wiadomości, wspomniałem jedną z moich ostatnich rozmów z komendantem rebeliantów. – Jeśli świat chce powstrzymać narastające zagrożenie ze strony Al-Kaidy i przemyt narkotyków na Saharze, powinien włączyć w to Tuaregów – powiedział. – Pustynia nie ma przed nami tajemnic. Lepiej niż ktokolwiek inny wiemy, jak tu walczyć.
Tak, odparłem, ale wobec historii Tuaregów, zdrad i walk wewnętrznych, czy Zachód może im zaufać? Odpowiedział mlaśnięciem. Nie mogłem widzieć, jaki ma wyraz twarzy, bo zakrywał ją turban.