Rozmawia Julia Lachowicz:
 

Martín Caparrós: „Długi jak dzień bez jedzenia” to stare hiszpańskie powiedzenie, które powtarzał mój dziadek.
 

NG: Doświadczył głodu?
 

Tak, zresztą jak większość Europejczyków w tamtych czasach. Brał udział w hiszpańskiej wojnie domowej. Mój drugi dziadek, Vincente, był polskim Żydem. Wyemigrował z Polski pod koniec lat 20. Ale reszta jego rodziny głodowała w warszawskim getcie, a potem straciła życie w Treblince.
 

I dlatego zaczął Pan pracę nad reportażem o głodzie?
 

Wręcz przeciwnie. To fakt, że zacząłem go pisać, przybliżył mnie do historii rodziny. Wcześniej udawałem, że nie ma tematu. Tak jak z pewnością wielu Polaków, których rodziny doświadczyły głodu. Żyłem z dnia na dzień, jakby nigdy nic. W domu się jakoś o tym nie mówiło.
 

To co popchnęło Pana do pracy nad tak – przepraszam, że to powiem – karkołomnym tematem jak głód?
 

Podczas mojej pracy reporterskiej na całym świecie wyczułem, że wspólny mianownik problemów społecznych jest jeden: głód. Prześladowało mnie to.
 

A potem trafił Pan do Nigru, przed chatę Aishy.
 

Tak. Ta książka zaczęła się właśnie tam. Skwar był ogromny, a my siedzieliśmy przed jej skromnym domem i ona opowiadała mi o swoim życiu i o placku z mąki jaglanej, który jest jej jedynym pożywieniem. Je go codziennie. To znaczy w te dni, w które w ogóle coś je.
 

Zapytał ją Pan, o co by poprosiła czarownika mogącego spełnić każde jej życzenie.
 

Tak. I proszę uwierzyć, że ona z tego całego morza możliwości wybrała krowę. Jedną krowę, która daje dużo mleka. A gdy ją przycisnąłem i wyjaśniłem, że może mieć wszystko, czego tylko pragnie, po zastanowieniu odpowiedziała, że... dwie krowy. I to dało mi do myślenia. Przekonało, że muszę napisać o głodzie. Że to jedyny sposób, w jaki mogę pomóc: przez wykrzyczenie problemu, zwrócenie uwagi. Zrozumiałem, że głód zmienia nie tylko fizyczność, ale i psychikę ludzi. Zawęża horyzonty. Nie jeść to znaczy nie myśleć o niczym innym. Wtedy wiedziałem już, że nie chcę napisać o głodzie, który pokazuje się w telewizji. Ale o tym największym zabójcy naszych czasów, który po cichu zabiera ponad 25 tys. ludzi dziennie. O nim mówi się znacznie trudniej.
A do tego my jesteśmy za niego odpowiedzialni.
 

Trzeba zrozumieć, że głód nie jest konsekwencją biedy, jej najstraszniejszą manifestacją. Tylko jest z nim taki problem, że często mówi i pisze się o nim bardzo ogólnie. Że miliony, że światowy problem, że dzieci. To łatwo zignorować. Ale kiedy głód dostaje twarz i głos, który opowiada historię, trudno pozostać obojętnym. Oczywiście ciągle udajemy, że temat nie istnieje, ale to zapominanie więcej nas jednak kosztuje... Opisałem więc konkretne
historie ludzi i ich smutny los.
 

I jakie są te twarze głodu?
 

Bardzo różne. Dlatego żeby ukończyć książkę, odwiedziłem aż 10 krajów, od Sudanu i Indii po USA, Niger i Bangladesz, próbując zrozumieć, jakie mechanizmy powodują głód.
 

Stany Zjednoczone? Tam chyba problemem jest coś przeciwnego do głodu, raczej obżarstwo.
 

Też tak myślałem. Ale gdy spotkałem Amerykanów monstrualnie otyłych, których ciała wylewają się z krzeseł, zrozumiałem, że to druga strona tego samego medalu. Że śmieciowe jedzenie tak samo prowadzi do niedożywienia i w tym sensie też jest formą głodu.
 

Czy to ta twarz głodu najbardziej Panem wstrząsnęła?
 

Ciężko powiedzieć która. Ale na pewno w pamięci pozostaje mi historia z Dhaki, stolicy Bangladeszu, kraju, który jest drugim największym eksporterem tkanin i ubrań na świecie. Powód? 5–6 mln kobiet, które pracują w tym biznesie do 12 godzin na dobę, sześć dni w tygodniu, za równowartość 25 euro na miesiąc.
 

Tam gdzie ludzie gotują kamienie, by mieć złudne poczucie, że mają coś​ w garnku do jedzenia?
 

Właśnie tam. Ten „przepis” to sekret Ameny z Bangladeszu. Gdy jej dzieci chcą jeść wieczorem, Amena po cichu wrzuca do wody kamyczek czy gałązkę, tak by słyszały, ale nie widziały, i gotuje. Zapewnia je, że potrawa potrzebuje jeszcze trochę czasu, i zachęca, by zamiast czekać, poszły spać. Podobno wtedy spokojniej zasypiają.
 

Ale kobiety w Bangladeszu, o których Pan pisze, same godzą się na takie warunki pracy.
 

Tylko dlatego, że jedyną alternatywą jest jeszcze większy głód. Sytuacja, w której w ogóle nie mają czym nakarmić dzieci. Bangladesz otworzył mi oczy na fakt, że głód może być wykorzystywany jako narzędzie do robienia pieniędzy.
 

Czyli żeby ktoś jadał w restauracjach z gwiazdkami Michelina, ktoś musi głodować?
 

W dużej mierze tak. Ponieważ światowe rynki opierają się na konsumpcji bogatych krajów, większość globalnej produkcji służy zaspokajaniu ich potrzeb, by dać nam to, czego pragniemy, za co płacimy. My, bogaci ludzie świata Zachodu, wykorzystujemy tyle zasobów Ziemi, że jedynym sposobem, by nadal było to możliwe, jest sprawić, by inni w ogóle ich nie posiadali albo nie wykorzystywali zbyt dużo. Na razie ludzi, którzy żyją i chcą żyć jak my, nie ma aż tak wielu. Dlatego to jeszcze jako tako działa. Ale jednym z największych zagrożeń naszego świata jest to, że coraz więcej osób chce w ten sposób żyć.
 

Pisze Pan, że wbrew powszechnemu przekonaniu jedzenia na świecie nie jest za mało, wręcz przeciwnie – jest go za dużo. Czyli problem leży w dystrybucji żywności?
 

Dystrybucji tak. Ale nie samej żywności, tylko bogactwa ogólnie.
 

Często pojawiają się głosy, że głód panuje w krajach chaosu, gdzie nie ma ukształtowanej demokracji, systemu politycznego pozwalającego to bogactwo sensownie pomnażać i utrzymywać.
 

Demokracja nie ma tu nic do rzeczy. Wystarczy popatrzeć na Indie. Największa demokracja świata, ale też kraj z największą liczbą osób cierpiących głód. Jest ich ok. 250 mln.
 

Nie bez powodu to w Indiach działała Matka Teresa.
 

Też tak myślałem. Do czasu, kiedy pojechałem do Kalkuty, do prowadzonej przez nią umieralni, która znajdowała się koło świątyni Kali. I na własne oczy zobaczyłem, co tam się dzieje. A nie był to piękny obrazek. Dopiero tam dotarło do mnie, jak łatwo ponoszą nas piękne slogany o jej dobroci. Dowiedziałem się, że przyjaźniła się z dyktatorami, m.in. Enverem Hodżą, stalinowskim przywódcą Albanii. I chętnie brała pieniądze od biznesmenów, którzy wiele mieli na sumieniu. A jej słowa: „Jest czymś bardzo pięknym widzieć, jak ubodzy przyjmują swój los, znosząc go jako mękę Jezusa Chrystusa. Swoim cierpieniem wzbogacają świat”, ostatecznie odmieniły moje zdanie o jej działalności i o roli religii w walce z głodem.
 

A wojny i konflikty? To chyba je głównie musimy winić?
 

Wbrew pozorom one odpowiadają tylko za 10 proc. tego problemu. Reszta to nasze egoistyczne pragnienie posiadania. Wystarczy spojrzeć na dzisiejszą Europę. Jak zamyka się przed uchodźcami. Jak bardzo chce bronić swojego bogactwa, które zresztą buduje często dzięki wykorzystywaniu państw rozwijających się.
 

Krytykuje Pan też działalność organizacji pozarządowych, które chcą pomóc głodującym.
 

Nie krytykuję. Np. Lekarze bez Granic robią świetną robotę, nawet jeżeli są świadomi, że nie wyeliminują czynników, które powodują głód na świecie, a mogą tylko walczyć z jego efektami. To, co krytykuję, to działania dużej grupy bogaczy, którzy rozdawaniem pieniędzy oczyszczają swoje sumienie. Zachowują się jak bogowie, którzy decydują o tym, kto przeżyje, a kto nie.
 

Każdemu z bohaterów zadaje Pan to samo pytanie: co lubi jeść. Często bardzo dla nich krępujące. A Pan co lubi jeść?
 

Bardzo dużo rzeczy. Ja uwielbiam jedzenie. Dlatego uważam, że każdemu na Ziemi ta radość się należy.