Bojownikom Seleki udało się usunąć dyktatora, ale nie mieli pomysłu na to, jak rządzić. Kontrolowali stolicę przez niespełna rok, zanim ONZ przysłała tu siły pokojowe. Seleka wycofała się w rejony kontrolowane przez muzułmanów, a sojusz wkrótce się rozpadł. Rebelianci podzielili terytorium na udzielne księstewka rządzone przez byłych liderów rewolty. Każdy wykorzystywał miejscowe bogactwa, by opłacać żołnierzy i kupować broń. W ubiegłym roku zaczęli wyrzynać się nawzajem. 70 tys. osób mieszkających w tamtych rejonach musiało uciekać ze swoich domów. Razem z fotografem Marcusem Bleasdale’em chcieliśmy przyjrzeć się, jak zasoby, które miały przynieść krajowi dostatek, stały się źródłem fortun dla tych, którzy nadal go dzielą. 
 

Zdecydowaliśmy się pojechać do Bambari, drugiego pod względem wielkości miasta Republiki Środkowoafrykańskiej, położonego na skraju terytorium kontrolowanego przez byłych przywódców Seleki. Aby tam dotrzeć z Bangi, trzeba mieć terenowy wóz i jechać cały dzień drogą przecinającą gęste lasy i kilka wsi splądrowanych przez rebeliantów. Na ogół jest bezpieczna, o ile akurat patrolują ją siły pokojowe. Bywa jednak, że gdzieś w zaroślach czają się partyzanci.  
 

Sama droga w większości jest nieutwardzona i zryta głębokimi koleinami, które zmuszają kierowcę do jazdy z iście żółwią prędkością, co ułatwia organizowanie zasadzek albo – co odkryliśmy ze zdziwieniem – handel. Gdy nasz kierowca objeżdżał właśnie jakąś wyjątkowo głęboką rozpadlinę, z lasu wyłonił się mężczyzna wymachujący dwoma sporymi żółwiami. Szedł obok auta, wykrzykując cenę, i stopniowo obniżając ją, w miarę jak odjeżdżaliśmy coraz dalej. Później inny facet zachwalał nam udziec świeżo upolowanej antylopy, a chichoczący chłopcy – dwa sznury jeszcze trzepoczących się ryb. Ledwie zatrzymaliśmy się, by przyjrzeć się rybom, a już z zarośli wypadła dziewczyna niosąca butelki wypełnione miodem dzikich pszczół.