Przy mojej pierwszej podróży do Bangi zadałem je oficerowi francuskiej armii, gdy siedzieliśmy w samolocie odlatującym z Paryża. Dla Francuzów, którzy skolonizowali ten obszar w XIX w., to niewygodny temat. Mimo że w roku 1960 kraj odzyskał niepodległość, dawni kolonizatorzy pozostali głęboko zaangażowani w miejscową politykę. Dziś większość środkowoafrykańskiej ropy wydobywa francuski koncern Total, zaś miejscową walutę wspiera francuskie ministerstwo skarbu. 
 

Mój współpasażer leciał właśnie na swą drugą misję pokojową. – Największym problemem jest logistyka. To duży kraj bez dostępu do morza, a drogi ma fatalne – mówił. Potem opowiedział, jak w porze deszczowej, czyli od maja do października, wioski na bagnistym północnym wschodzie Republiki Środkowoafrykańskiej są odcięte od świata, a szlaki handlowe przestają działać. 
 

– Gospodarka w tym regionie nie może się rozwijać, a ludzi to wkurza – tłumaczył. – Tam właśnie narodziła się Seleka. 
 

W tym momencie przerwał nam krzyk deportowanej kobiety. Na pokład samolotu eskortowało ją dwóch policjantów. Została przykuta do siedzenia kajdankami. Szarpała się i histerycznie zawodziła. Resztę samolotu wypełniali powracający do kraju Afrykańczycy, żołnierze sił pokojowych, dyplomaci. Słowa kobiety zaniepokoiły tych pierwszych. 
 

– To czarownica – skarżył się jeden. – Przeklina nasz samolot – dodał drugi. 
 

Personel pokładowy starał się uspokoić pasażerów, ale wystarczyło kilka minut, by spora grupa zaczęła wyciągać bagaże ze schowków i domagać się wysadzenia ich na lotnisko. Po godzinie pilot zażądał, by policja wyprowadziła kobietę, i ogłosił, że z powodu opóźnienia czeka nas nocne międzylądowanie w Kamerunie. 
 

– W Bangi nie da się lądować nocą – wyjaśnił – bo na lotnisku nie działa oświetlenie. 
 

Francuski oficer pochylił się ku mnie i szepnął: – Tak się właśnie rzeczy mają w Republice Środkowoafrykańskiej.