Nikt tak naprawdę nie wie, skąd się ten obyczaj wziął. Czy w pewnym momencie męska część populacji, która musiała polować i wypasać stada w odległych miejscach, stopniała tak bardzo, że każdy plemnik był na wagę złota? A może chodziło o jakieś spory materialne, na przykład o dziedziczenie? Tak czy inaczej, od monogamicznych małżeństw i wszelkich wynikających z nich obowiązków Mosuo wolą luźne związki nazywane „małżeństwami z doskoku” lub „przechodnimi”. W ich społeczności, żyjącej nad otoczonym górami jeziorem Lugu na granicy południowych chińskich prowincji Junnan   i Syczuan, wyboru partnera dokonuje kobieta. Zalecać się do siebie i zakończyć związek mogą jednak obie strony. I obie mogą być w kilku związkach jednocześnie.

Każda dorosła kobieta Mosuo ma w obrębie wspólnego domostwa, gdzie wszyscy inni członkowie rodziny śpią w jednym pomieszczeniu, odrębny drewniany domek/sypialnię, tzw. kwiatową komnatę. Wybranek zjawia się pod jej drzwiami po zmroku. Zaproszenie, które wcześniej otrzymał, miało formę umownego prezentu lub muśnięcia dłoni potwierdzającego, że zaloty zostały przyjęte. Nad ranem kochanek musi opuścić „komnatę” i wrócić do swej rodziny, najlepiej tak, by nikt go nie widział. Dlatego mężczyźni Mosuo zawsze udają się do partnerek w obszernych kapeluszach. Jeśli kobieta postanowi zakończyć związek, robi to bez ceregieli   – kochanek zastaje zamknięte drzwi. Jeśli zaś pod drzwiami komnaty znajdzie parę męskich butów lub kapelusz zawieszony na drzwiach,   będzie to dla niego sygnał, że jego partnerka spędza akurat noc z kim innym. Tyle teoria.

– Ja tam mam stałego chłopaka i moja matka ma nawet o to pretensje, bo jej zdaniem powinnam być wierna tradycji „przechodniego małżeństwa” – zwierza się 20-letnia Fengmao, która sprzedaje napoje nad jeziorem. – Dlatego pewnie niedługo wyjedziemy do jakiegoś miasta, weźmiemy ślub i będziemy mieli z głowy ten cyrk.

Główna sprawczyni owego „cyrku” nazywa  się Yang Erche Namu. Jej matka też ponoć robiła jej awantury o to, że nie kultywuje tradycji. 14-letnia Namu uciekła więc do miasta, tam trafiła do zespołu pieśni i tańca, ukończyła konserwatorium w Szanghaju i została piosenkarką. Później wyszła za mąż za amerykańskiego fotografa, wyjechała do Stanów, rozwiodła się, wróciła do Chin i związała z norweskim dyplomatą. Bomba wybuchła w 1997 r., gdy tytułująca się już „księżniczką Mosuo” Namu opublikowała w Chinach książkę Ucieczka z królestwa córek, pikantnie opisując nie tylko swoje seksualne przygody z ośmioma zagranicznymi kochankami, ale też tajniki „kwiatowych komnat”. W książce Namu wyznała, że z mężczyznami Mosuo brzydziła się zadawać, bo „śmierdzą”, a Chińczycy też w łóżku do niczego się nie nadają. Potem wydała jeszcze wiele wersji autobiografii i zagrała w paru filmach, stając się w Chinach czołową skandalistką celebrowaną przez bulwarową prasę i telewizyjne talk-shows. Dzięki Namu nikomu nieznana wcześniej społeczność Mosuo stała się z dnia na dzień wielką atrakcją turystyczną. W pierwszym roku po ukazaniu się książki Namu liczba gości, którzy pojawili się nad jeziorem Lugu, wzrosła od zera do 50 tys.

Moda na Mosuo, do których można teraz w ciągu kilku godzin dotrzeć autokarem z jeszcze   bardziej obleganego przez turystów prastarego miasta Lijiang (prowincja Junnan), ma jak zwykle dobre i złe strony. Na ubogą i odizolowaną od świata społeczność, której przedstawicieli władze chińskie traktowały do niedawna jak podludzi, nieoczekiwanie spadł deszcz pieniędzy. Nad Lugu powstały drogi, sklepy, hotele, restauracje, szkoły, szpital itp. Zaczęto kręcić o nich filmy i dokumentować folklor. Ciężką pracę w polu zastąpiły biznesy nastawione na obsługę turystów, młodzież zaczęła zdobywać wykształcenie. Ale puszczona przez Namu w świat fama o kobietach tego ludu jako istnych erotycznych maszynach sprawiła również, że spora część turystów przyjeżdża nad Lugu niemal wyłącznie w poszukiwaniu łóżkowych przygód. A skoro wystąpił popyt, pojawiła się i podaż. W okolicy wyrosły domy publiczne obsługiwane przez Chinki w strojach Mosuo. Do tego lokalne władze, łase na udział w zyskach, rozwinęły sieć hoteli imitujących zagrody Mosuo, w których raczy się turystów tandetnymi „folklorystycznymi” pokazami, często niemającymi prawie nic wspólnego z prawdziwymi obyczajami tego ludu. Wioski obstawiono szlabanami i kasami biletowymi, które ściągają opłaty za „zwiedzanie”. W konsekwencji coraz więcej młodych Mosuo wyjeżdża do miast w poszukiwaniu nowoczesnego życia i z planami założenia „normalnej” rodziny. Tymczasem populacja tego ludu liczy dziś tylko ok. 40 tys.