Podglądanie gwiazd i bogaczy popularne jest od zawsze. Kiedyś słuchaliśmy o nich, czytywaliśmy w powieściach (nie zawsze dobrych), potem w gazetach plotkarskich, a teraz chętnie oglądamy w programach reality show. To z jednej strony rodzaj rozrywki aspiracyjnej, pozwalający nam choćby przez szklaną barierę dotknąć cudzego standardu życia (trawa u sąsiada zawsze jest zieleńsza od naszej), a z drugiej daje nam wygodną pozycję wyczekującego drapieżnika. Czekamy na to aż obserwowana przez nas zwierzyna popełni błąd, coś jej się nie uda, pokłóci się, źle nałoży makijaż, przewróci się i tak dalej. Widownia, z reguły daleka od statusu oglądanych, może przez chwilę rozkoszować się smakiem schadenfreude.

Socjolog Rachel Sherman z The New School for Social Research zwraca uwagę jak silnie krzywdzące stereotypy dotykają majętnych kobiet. Żony polityków lub bogatych przedsiębiorców postrzegane są często jako tak zwane „trophy wives” - żony trofea, których jedyną funkcją jest dobrze wyglądać. Inną krzywdzącą, ale wciąż pokutującą rolą jest „gold digger” (poszukiwacz złota), czyli założenie, wedle którego kobieta wiąże się z daną osobą tylko dla pieniędzy.

- Moje ostatnie badania oparte na pogłębionych wywiadach na temat życia zamożnych kobiet w Nowym Jorku pokazują jak bogate żony są postrzegane jako dyletantki, czasem nawet przez własnych mężów – pisze Sherman na łamach Quartz – Kobiety pozostające w domu często dystansowały się do „tych co jadają lunche”. Większość z nich jest pod koniec swoich lat trzydziestych i czterdziestych, mają dzieci. Prawie wszystkie wyszły za mężczyzn pracujących w finansach, którzy rocznie przynoszą do domu od 400 tysięcy do dwóch milionów dolarów. W przeszłości pracowały na różnych polach: także finanse, prawo, moda czy medycyna. Wiele z nich czuło głęboki niepokój i poczucie winy z powodu swojego socjoekonomicznego statusu.

Jak przekonuje socjolog zdecydowanie nie chodzi jej o wywoływanie współczucia dla kobiet, które „mają osobistego szefa kuchni i dom w Hamptons”. Intencją jest wskazanie tego, że istnieje problem z brakiem symetrii w tym kto postrzegany jest jako bogaty i jednocześnie moralnie nienaganny.

- Kobiety niosą na sobie piętno negatywnego osądzania bogactwa – dodaje – a to prowadzi do pytań „na co kobiety zasługują”.

Zamożne kobiety zajmujące się domem postrzegane są negatywnie zarówno przez biedniejszych, jak i inne kobiety ze swojej klasy, które jednak pozostały przy pracy zawodowej. Przemiany społeczne w USA doprowadziły w połowie dwudziestego wieku do załamania się znaczenia quasi-arystokracji WASP'ów (białych anglosaskich protestantów) i wzmocnienia pozycji finansistów, inżynierów oraz innych wysoko opłacanych stanowisk. Rodziny z wielkim majątkiem zostały wyparte ze sfery decyzyjnej przez te o wysokim dochodzie pochodzącym z pracy.

Bogactwo bywa akceptowalne dla innych pod warunkiem połączenia go z ciężką pracą – takie zasady według Sherman działają, ale tylko dla mężczyzn. U kobiet ten skok wyglądał inaczej. Do lat siedemdziesiątych XX wieku wiele zamożnych kobiet rzadko miało jakąkolwiek pracę, często nie odbierały wyższego wykształcenia. Ceniono je za wychowywanie dzieci, wspieranie męża i działalność na rzecz lokalnej społeczności.

- Obecnie kobieca elita, jak choćby te z którymi rozmawiałam, ma już dyplomy koledżów, nierzadko także doświadczenie zawodowe – Przyjmują przekonanie, że bogactwo jest moralnie akceptowalne gdy ktoś na nie ciężko pracuje. „Ciężko” w tym wypadku oznacza „dobrze płatnie”. Problem w tym, że gdy pojawiają się w rodzinie dzieci to mężczyźni najczęściej zostają przy swojej pracy. Od kobiet oczekuje się pozostania przy dzieciach, co podbudowują nie tylko mężowie, ale i inni bliscy oraz pracodawcy. Świadomość tego, że nie przynosi się do domu pieniędzy wbija kobiety w poczucie bycia gorszymi. Praca nad dziećmi i domem jest niepłatna, a przez to trudna do zmierzenia i jeszcze trudniejsza do docenienia.

- Istnieje rozkład władzy, gdzie on utrzymuje rodzinę, a ja tak naprawdę nie – mówiła badaczce jedna z kobiet – A przecież robię tyle rzeczy dla rodziny, nie da się tego nawet policzyć.

Według Sherman poprzez zostanie jedynym, lub dominującym, źródłem pieniędzy w domu mężczyźni nierzadko zdobywają przewagę i władzę nad kobietami. To oni decydują na co mają prawo wydać, „na co zasługują”, a na co nie.

Niektóre z kobiet, z którymi rozmawiała autorka, starają się wtłoczyć swoje domowe zajęcia w ramy pracy. Jedna z nich nawet sama wypłacało sobie pensję z dywidend aktywów zgromadzonych razem z mężem. Te z nich, które wynajmują opiekunki do dzieci by pójść do lekarza czy na zakupy w dalsze miejsce, wspominają o poczuciu winy i tym, że inni mogą postrzegać je jako snobki.

Zdarzają się jednak przypadki gdy ten dość tradycyjny podział ról zdaje egzamin. W przypadkach gdy mąż nie budował swojej pozycji w związku na przewadze ekonomicznej i doceniał wysiłek oraz pracę wykonywaną na rzecz gospodarstwa domowego kobiety chwaliły sobie taki stan rzeczy.

- Decyduję praktycznie o wszystkim – mówiła Sherman kobieta o majątku około 50 milionów dolarów – Mam wielkie szczęście, że poślubiłam kogoś kto nie sprawia, że czułabym się tak jakbym dokładała mniej. Nigdy nie kwestionuje tego na co wydaję pieniądze i mamy bardzo dobry podział obowiązków.

- Chciałam pokazać, że amerykańska idea „merytokracji” jest zależna od tradycyjnych ról płci i utrzymuje je w takim porządku rzeczy – podsumowuje Sherman – Dopóki będzie się oczekiwać od kobiet bycia głównymi opiekunkami dzieci nie zniknie „gender gap”, a kobiety o wysokich dochodach będą rezygnować z kariery i zostawać w domu.

Tym samym, jak przekonuje badaczka, będą wystawione na społeczne potępienie, ponieważ wykonywane w domu prace (zarówno przy dzieciach jak i na rzecz domu) nie będą traktowane jako praca. Dla stereotypowo myślącej większości będą jedynie „leżeć i pachnieć”.