Samolot z hukiem uderzył w drzewo. Maszyna straciła lewe skrzydło, przechyliła się na bok i pomknęła ku ziemi. Powietrze rozdarł przeraźliwy krzyk pilota, zazgrzytał metal, po czym zapadła cisza. Był 1 lutego 1966 r. Wojna na Półwyspie Indochińskim trwała od kilku lat, dla Dietera Denglera właśnie się zakończyła. Zaledwie dwie godziny wcześniej 28-letni porucznik US Navy wyruszył w swoja pierwsza misje. Z kilkoma innymi amerykańskimi pilotami wzniósł się w powietrze z lotniskowca USS Ranger stacjonującego w Zatoce Tonkińskiej.

Celem był konwój ciężarówek wiozących zaopatrzenie dla przeciwnika, zauważony na terytorium Wietnamu Północnego. Chmury udaremniły jednak plany i piloci skierowali się ku zalesionej przełęczy Mu Gia na granicy z Laosem. Chcieli namierzyć zapasowy cel ich tajnej misji – stanowisko ogniowe wroga.

Dengler z podziwem i respektem patrzył na zwarta dżunglę przesuwającą się pod pokładem samolotu. Nigdy wcześniej czegoś podobnego nie widział. W zielonym dywanie nie było żadnej przerwy, zdawał się ciągnąć po horyzont i tylko od czasu do czasu wyłaniały się z niego skały wysokie na kilkaset metrów. Gdyby mnie tu zestrzelono, nigdy bym się stad nie wydostał – przemknęło mu przez głowę. Myśl okazała się prorocza.

Kilka chwil później dosięgnęły go pociski z dział przeciwlotniczych, dokładnie tych, które miał za zadanie zniszczyć. To cud, że obciążony paliwem i bombami skyraider nie wybuchł w momencie uderzenia w ziemie. Dengler ocknął się w pogiętym kokpicie pełnym liści. Gesty kurz zasłaniał światło. Wypełniał moje usta i płuca i prowokował kaszel. Kilka sekund po zderzeniu ciągle spodziewałem się ognia i eksplozji. Szarpnąłem się gorączkowo, żeby wyleźć, ale ledwie mogłem się ruszać. Co wydarzyło się później, nie wiem. Kiedy odzyskał przytomność, leżał kilkadziesiąt metrów od wraku. Zataczając się jak pijany, oddalił się jak najszybciej w dżunglę. Gdy zacząłem się zastanawiać, w jakiej  sytuacji się znalazłem, niemal spanikowałem.

Znajdował się na obszarze kontrolowanym przez żołnierzy Pathet Lao (laotańskiego komunistycznego ruchu politycznego) oraz Armii Północnego Wietnamu. W czasie wojny w ich ręce trafiły setki Amerykanów. Jeśli nie zginęli od razu, byli Bici, torturowani i wiezieni w strasznych warunkach. Zwarty dywan lasu deszczowego skrywał wiele obozów jenieckich. Było tylko kwestia czasu, kiedy Dengler trafi do któregoś z nich. Został pojmany następnego dnia. Wybiegł na otwarta przestrzeń, ponieważ usłyszał nadlatujący samolot. Ciągle wywijając koszula, zobaczyłem dwa kolejne samoloty i dwa helikoptery kierujące się wprost na mnie. W tym momencie wiedziałem juz, ze zostałem zauważony. Zauważony – przez Pathet Lao.

Przeżycia Denglera w następnych tygodniach nie odbiegały od doświadczeń innych jeńców. Maszerował przez dżunglę od wioski do wioski i był poddawany różnym torturom. Wleczono go za bawołem, obsypywano twarz piachem i pyłem, a wszystko to przy wtórze dziecięcych śmiechów. Żołnierze nacinali mu skórę na palcach rak i na przedramionach i wbijali bambusowe drzazgi. Drewno docierało do kości i nerwów. Skuteczność tej tortury była zatrważająca – Dengler przez kilka miesięcy miał niewładna lewa dłoń.

Po dwóch tygodniach doszli do celu – obozu jenieckiego Pa Kuen. Trudno byłoby znaleźć gorsze miejsce pod słońcem. Korony drzew nie przepuszczały promieni. Wszystko tonęło w półmroku, roiło się od komarów i gzów. Jeńców trzymano w bambusowych klatkach. Było tam dwóch Amerykanów, trzech Tajów i Chińczyk – w większości cywile pracujący dla Air America. Prawie wszyscy przebywali w niewoli od grubo ponad dwóch lat. Ten czas dawał się odczytać na ich twarzach. Patrzyli na nowego głodnym zwierzęcym wzrokiem i lekko się uśmiechali. Nie ufali mu. Mówił po angielsku z silnym niemieckim akcentem. Może był szpiegiem?

Kierunek na zachód

Dieter Dengler urodził się w miasteczku Wildberg w Niemczech. Jego dzieciństwo przypadło na II wojnę światową. Eskadry samolotów przelatujących nad mała miejscowością były stałym elementem krajobrazu. Ich widok mocno wpłynął na chłopca, który razem z braćmi przyglądał się maszynom z okna sypialni. Pewnego razu bombowiec przeleciał tak blisko domu, że Dieter zdołał dojrzeć pilota. To wtedy podjął decyzje, co będzie robił w życiu. Chciał latać.

W powojennych Niemczech nie miał takiej możliwości. Panowały bieda i głód. Młody Dengler pracował w sklepie maszynowym, a zamiast trudnej sztuki latania uczył się, jak robić zegary kościelne. Kiedy stał się pełnoletni, spakował plecak, pożegnał się z bliskimi i poszedł na autostop. W Hamburgu zaokrętował się na statek płynący do Nowego Jorku. To nic, że znał zaledwie kilka słów po angielsku i nie śmierdział groszem. Już dawno postanowił, co chce robić. Płynął z zamiarem spełnienia swego największego marzenia. Nie przyszło ono łatwo.

Przez pierwszy tydzień mieszkał na ulicach Manhattanu, później sprawy zaczęły przybierać bardziej pomyślny obrót. Po dwóch latach studiowania aeronautyki zgłosił się do US Navy i został pilotem samolotu szturmowego A-1 Skyraider. Ze swoim szwadronem trafi ł na ogarnięty wojna Półwysep Indochiński, w sam środek konfliktu miedzy Wietnamem Północnym, wspieranym przez kraje komunistyczne, a Wietnamem Południowym popieranym miedzy innymi przez Stany Zjednoczone. Jeśli jakieś miejsce na ziemi można było wtedy nazwać piekłem, to znajdowało się ono właśnie w Wietnamie.

Warunki w obozie, do którego trafił Dengler, były trudne do wyobrażenia. Jeńcy zjadali wszystko, co wpadło im w ręce. Pod podłoga biegały szczury, znajdowały się jednak poza ich zasięgiem. Ale i na nie wymyślili sposób. Wpełzały tam węże, żeby polować na gryzonie. Gdy któryś połknął szczura, mężczyźni przez szpary w podłodze nabijali gada na bambusowy patyk, patroszyli i dzielili zdobycz miedzy siebie.

Do głodu dochodził brak snu. Nogi jeńców umieszczano na noc w drewnianych dybach, zaś ich ręce skuwano tak, że tworzyli żywy łańcuch. Wystarczyło, ze poruszył się jeden z nich, a wszyscy się budzili. Po kilku tygodniach, kiedy więźniowie nabrali zaufania do Denglera, okazało się, ze potrafi a się uwolnić z kajdanków i ze robili to każdej nocy przed jego pojawieniem się. Dzięki temu w tajemnicy przed strażnikami mogli lepiej wypocząć, ale też śmielej myśleć o ucieczce.

Na początku maja 1966 r. zostali przeprowadzeni do nowego obozu – Ban Hoeui Het w głębi laotańskiej dżungli. Sytuacja nieco się zmieniła. Wiezienie miało wysokie wieże strażnicze, ale jeńcy cieszyli się nieco większą swobodą.

Raz na kilka dni mogli się wykąpać w strumieniu. Pozwalano im także siedzieć na dziedzińcu. Ten „wolny” czas wykorzystywali co do sekundy, obserwując otoczenie i zachowanie strażników. Nie tylko Dengler obmyślał, jak zbiec. Każdy miał własny plan i uważał go za najlepszy. Po długich dyskusjach postanowili działać razem. Byli zgodni, ze najlepiej poczekać na porę deszczowa i ze powinni kierować się na zachód, ku rzece Mekong. W Tajlandii mogliby szukać schronienia u buddyjskich mnichów. W ramach przygotowań suszyli ryż ze swoich skąpych racji dziennych i gromadzili go w łodygach bambusa. Jeden z Tajów, zawodowy komandos, dzielił się swoja wiedza surwiwalową. Bo sztuka było uciec, ale jeszcze większą – przeżyć w dżungli i nie dostać się ponownie w ręce wroga.

But na zmianę

Na ucieczkę mieli dwie i pół minuty. W porze wieczornego posiłku, kiedy strażnicy zostawili bron i poszli do kuchni, więźniowie wydostali się z klatek. Dengler uciekał z Duanem Martinem, pilotem helikoptera Air Force wiezionym od września 1965 r. Przedzierali się przez dżunglę boso. Szybko stracili orientacje. Trwał monsun, za ścianą deszczu nie było mowy o rozpoznaniu stron świata. Brnęli po omacku, kręcili się w kółko. Rozgarnąłem krzaki i popatrzyłem na drugi brzeg strumienia. Kilka opuszczonych chat widniało na polance i ich wygląd sprawił, że cos zadzwoniło mi w pamięci. Wiedziałem, że byliśmy w tym miejscu dwa dni wcześniej. Ogarnęły mnie przygnębienie i rozpacz, chciałem ukryć prawdę przed Duanem.

Któregoś wieczora usłyszeli helikopter. Rozpalili ognisko, żeby zwrócić uwagę pilota. Maszyna zatoczyła nad nimi kilka kręgów. Byli pewni, że są uratowani. Podekscytowani mówiliśmy jeden przez drugiego, ustalaliśmy, kto pierwszy wejdzie na pokład, co zjemy i do kogo najpierw zadzwonimy. Rankiem helikopter się nie pojawił. Nie zobaczyli nas. Co za rozczarowanie! Martin słabł z każdym dniem z powodu głodu i malarii. Prosił Denglera, aby ten pozwolił mu umrzeć w samotności. Później uparł się, ze pójdzie do wioski po jedzenie, mimo że pojawienie się wśród Laotańczyków równało się wyrokowi śmierci. Tak się też stało. Martin zginął od maczety wieśniaka, Dengler zdołał uciec.

Po stracie przyjaciela postanowił dalej nie iść. Namalował na skałach napis SOS i czekał – na śmierć głodową lub ratunek. Był wyczerpany i załamany. Z nikim, nawet z matką i rodzeństwem, nie był tak blisko związany jak ze swoim towarzyszem niedoli. Kiedy raz szczęście się do nich uśmiechnęło i znaleźli w dżungli but, postanowili sprawiedliwie się podzielić – szli w nim na zmianę. 23. dnia od ucieczki z obozu Dengler usłyszał jakiś hałas. To był dźwięk samolotu. Wyskoczył na głazy i dawał rozpaczliwe sygnały znalezionym wcześniej białym spadochronem.

Tym razem został zauważony. Ale gdyby pilot nie przekonał dowództwa sił powietrznych, że należy wysłać helikopter ratunkowy, Dengler pozostałby w dżungli. Nie było bowiem żadnej informacji o tym, aby ktokolwiek został zestrzelony w tym rejonie, a w Denglerze nie sposób było rozpoznać pilota US Navy. Ważył zaledwie 44 kg. Gdyby nie nadeszła pomoc, umarłby prawdopodobnie następnego dnia. Spośród siódemki uciekinierów uratował się jeszcze tylko jeden z Tajów. Co stało się z reszta, nie wiadomo. Nigdy nie chciałem iść na wojnę. Miałem tylko jedno pragnienie. Chciałem latać – mówi Dengler w filmie dokumentalnym Little Dieter needs to fly zrealizowanym przez Wernera Herzoga dla telewizji niemieckiej. Dzieło otrzymało nagrodę na Międzynarodowym Festiwalu Filmów Dokumentalnych w Amsterdamie. Herzog zrobił jeszcze jeden film o Denglerze – dramat wojenny Operacja Swit (Rescue Down) – który jednak został mocno skrytykowany przez rodziny jeńców, przede wszystkim Amerykanina Eugene’a DeBruina. Powodem były liczne rozbieżności miedzy faktycznymi wydarzeniami a scenariuszem.

Doświadczenia wojenne wpłynęły na całe późniejsze życie Denglera. Został właścicielem restauracji, żeby nigdy więcej nie być głodnym. Drzwi wejściowych do swego domu nigdy nie zamykał na klucz. Pod podłoga w kuchni ukrył dziesiątki kilogramów ryżu, maki, miodu. Wiedział, ze nie będzie korzystać z tych zapasów, jednak dzięki nim „mógł spokojniej spać”. Po pewnym czasie sprzedał lokal i został cywilnym pilotem testowym. Przeżył jeszcze cztery wypadki samolotowe.