Był – jak wielu jego rówieśników w krajach Bliskiego Wschodu i północnej Afryki – sfrustrowany biedą, brakiem perspektyw, wszechobecną korupcją. Samospalenie, którego dokonał w styczniu 2011 r., dzięki telewizji Al-Dżazira i internetowi obiegło świat. Tunezyjczycy zidentyfikowali się z Buazizim.

Przestali się bać, wyszli na ulice i powiedzieli „dość”. Gdy Zin Al-Abidin Ben Ali uświadomił sobie, że dni jego dyktatury są policzone, było już za poźno. Choć obiecał miejsca pracy, zniesienie cenzury, wolność polityczną – ludzie mu nie uwierzyli. Zbiegł do Arabii Saudyjskiej, a Tunezyjczycy mogli wybrać tymczasowy parlament.

Niedługo potem zaprotestowali Egipcjanie, Libijczycy, Jemeńczycy. Problemy młodych Tunezyjczyków były i ich problemami. Rewolucja rozlała się na większość krajów regionu i obaliła czterech dyktatorów. Prócz Ben Alego odeszli Hosni Mubarak w Egipcie, Ali Abdullah Salih w Jemenie, Muammar Kadafi w Libii. Ostali się za to monarchowie Maroka, Jordanii, Bahrajnu – w ich przypadku wystarczyły delikatne odkręcenie kurka z wolnościami, obniżki cen i obietnice reform. Mubarak takich możliwości nie miał, jednak nie chciał wzorem Ben Alego uciekać z kraju. Schronił się nad Morzem Czerwonym z zamiarem powrotu, gdy wojskowi odzyskają kontrolę nad krajem. Przeliczył się – trafił do więzienia. Schorowany dostał dożywocie.

Na Bliskim Wschodzie i w północnej Afryce znajduje się prawie dwie trzecie światowych zasobów ropy. Najwięcej jest jej w Arabii Saudyjskiej i Iranie, a więc w krajach, które arabska wiosna ominęła. Ucierpiała za to Libia, gdzie w marcu 2011 r. szczególnie krwawe walki toczyły się właśnie o strategiczną rafinerię i port naftowy położone w mieście Ras al-Unuf. Po stronach rewolucjonistów i sił rządowych zginęło wówczas łącznie prawie sto osób.

Powstańcom z libijskiego Bengazi, portowego miasta, które stało się stolicą rewolucji w Libii, pomógł z kolei Zachód. Koalicja Amerykanów, Brytyjczyków i Francuzów pod patronatem Rady Bezpieczeństwa ONZ uratowała kiepsko uzbrojonych powstańców. Gdy zginął sam Kadafi, uradowana Libia na chwilę zapomniała o bilansie wojny domowej, a Europa zaczęła snuć wizje nowego turystycznego raju nad Morzem Śródziemnym.

O wolność wciąż walczy Syria, choć jej społeczeństwo jest mocno podzielone. Baszar al-Asad ma za sobą nie tylko armię, ale też mniejszości alawitów (z których wywodzi się klan prezydenta) oraz Kurdów bojących się prześladowań. Nie rozmawia z powstańcami, a kolejne tygodnie przynoszą setki nowych ofiar w Hamie, Hims, Aleppo. Jak przekonuje Jerzy Haszczyński, autor zbioru reportaży Mój brat obalił dyktatora poświęconego przemianom w krajach arabskich, scenariusz libijski w Syrii się raczej nie powtórzy.

– Nie jestem w stanie wyobrazić sobie zbrojnej interwencji Zachodu. Setki tysięcy żołnierzy, którzy stoją po stronie Baszara al-Asada, będą walczyć do końca. Za bardzo boją się zemsty i rozliczeń za to, co obecnie dzieje się w Syrii, by się poddać. Jaka więc przyszłość czeka Syrię? – Moim zdaniem jedynym rozwiązaniem sytuacji jest zamach pałacowy. Otoczenie Asada musiałoby dogadać się z rewolucjonistami na temat podziału władzy. Ceną byłby sam dyktator. Z nim nikt nie będzie bowiem rozmawiał – mówi Haszczyński.

Tam gdzie skończyły się rewolucje, trwa poszukiwanie kształtu nowej władzy. W maju i czerwcu Egipcjanie poszli do urn. Wybierali między politykami związanymi z reżimem a islamistami przez lata niedopuszczanymi do udziału w rządach.

W siłę urosło fundamentalistyczne Bractwo Muzułmańskie, a jego przedstawiciel Mohamed Mursi został prezydentem. Dziś Egipt czeka na nową konstytucję. Wciąż nie wiadomo, jaka będzie. – Choć nie ma już dyktatorów, długofalowe skutki rewolucji są trudne do przewidzenia – ciągnie Haszczyński. – Główne siły, takie jak wojsko, sędziowie i organizacje islamistyczne, a między nimi rewolucyjni liberałowie, muszą ukształtować ramy nowego politycznego systemu.

Ale jakichkolwiek wyborów dokonają Arabowie, po raz pierwszy od dawna żyją w przekonaniu, że to ich własne wybory. Nowe władze muszą pamiętać, że lud, który już raz obalił dyktatora, nie zawaha się ponownie wyjść na ulice.