Jest opętany żądzą złota, jak wielu jego inkaskich przodków. Juan Apaza schodzi w głąb tunelu na wysokości 5 100 m n.p.m., ponad najwyżej położonym miastem świata La Rinconada. Wpycha do ust zwitek liści koki, który pomoże mu pokonać głód i zmęczenie. 44-letni górnik haruje przez 30 dni w miesiącu w wydrążonej pod lodowcem kopalni w peruwiańskich Andach. Od materiałów wybuchowych, toksycznych gazów czy zawałów stropu zginęło wielu jego towarzyszy. Dzisiaj, ostatniego dnia miesiąca, Apaza odbierze wynagrodzenie, które jest wielką niewiadomą.
Górnicy przez cztery godziny pracują tylko dla siebie i mogą wówczas wynieść tyle skały, ile uniosą. Biorą w ten sposób udział w prastarej loterii zwanej cachorreo. Wynoszony przez nich legalnie worek kamieni może skrywać albo niezłą sumkę w złocie, albo (co zdarza się znacznie częściej) nie jest wart prawie nic.

Apaza ciągle czeka na łut szczęścia. – Może dzisiaj będzie wielki dzień? – uśmiecha się, błyskając złotym zębem. By zwiększyć swoje szanse, złożył już w pobliżu wejścia do kopalni „opłatę należną Ziemi” – butelkę pisko, miejscowego alkoholu, a pod skałę wepchnął kilka liści koki. Parę miesięcy wcześniej szaman złożył w ofierze na szczycie świętej góry podarowanego przezeń koguta. Teraz wchodząc do tunelu, modli się do bóstwa, które włada górą i całym jej złotem.

– To nasza Śpiąca Królewna – górnik skinieniem głowy wskazuje esowaty kształt na śnieżnym polu wysoko ponad kopalnią. – Bez jej błogosławieństwa nie znaleźlibyśmy żadnego złota. Moglibyśmy w ogóle nie wyjść stąd żywi.

Z pewnością nie jest to Eldorado. Tym niemniej te błyszczące, przykryte lodowcem pokłady leżące 5 km nad poziomem morza przyciągają ludzi od ponad 500 lat. Jednymi z pierwszych byli Inkowie – oni w lśniącym metalu widzieli „krople potu Słońca”. Potem przybyli Hiszpanie, gnani żądzą złota i srebra, która doprowadziła do podboju Nowego Świata. Lecz dopiero teraz, kiedy cena kruszcu poszybowała w górę (w ciągu ostatnich ośmiu lat wzrosła o 235 proc.), do La Rinconady napłynął tłum ludzi. Blisko 30 tys. przybyszów zmieniło samotne obozowisko poszukiwaczy w miasto slumsów. Dziś roi się tam od marzycieli. Są żądni bogactwa i nie zważają na jego cenę – zrujnowane środowisko i własne zdrowie.

Żaden z pierwiastków chemicznych nie rozpalał i nie drażnił ludzkiej wyobraźni tak jak ten połyskujący metal o symbolu Au. Złoto nie jest nam niezbędne do życia, a jego praktyczne zastosowania są bardzo ograniczone. Jednak gęstość i kowalność oraz blask uczyniły zeń jedno z najbardziej pożądanych dóbr, symbol piękna, bogactwa i nieśmiertelności. Od faraonów (którzy żądali, by grzebano ich w „ciele bogów”), przez poszukiwaczy z 1849 r. (którzy trawieni szaloną złotą gorączką zbudowali amerykański Zachód), po finansistów (którzy uczynili złoto fundamentem światowej gospodarki) – przez wieki społeczeństwa przypisywały złotu wręcz mityczną moc.

Chorobliwe uczucie, jakie człowiek żywi do złota, nie powinno było przetrwać do naszych czasów. Niewielu ludzi jeszcze wierzy, że złoto może dać życie wieczne, a wszystkie państwa świata (USA jako ostatnie, w 1971 r.) odstąpiły od walutowego parytetu złota, który John Maynard Keynes wyśmiał jako „barbarzyński relikt”. A jednak blask tego metalu nie słabnie, niepewna sytuacja światowej gospodarki tylko go podsyca. Cena kruszcu, która 10 września 2001 r. wynosiła 271 dolarów za uncję, w marcu 2008 r. osiągnęła 1 023 dolary i niewykluczone, że ten rekord też zostanie pobity. Złoto powraca do tradycyjnej roli bezpiecznej lokaty na ciężkie czasy. W 2007 r. popyt przewyższył produkcję górniczą o 57 proc. – Złoto zawsze miało taką magię – mówi Peter L. Bernstein, autor książki Historia złota: Dzieje obsesji. – Jednak nigdy nie było oczywiste, czy to my posiadamy złoto, czy złoto posiadło nas.

Inwestorzy lokują majątek w nowych, zabezpieczonych złotem funduszach, lecz dwie trzecie popytu na kruszec wciąż stanowi biżuteria. Światowa sprzedaż złotych ozdób osiągnęła w 2007 r. rekordowy poziom 53,5 mld dolarów.


Powab złota jest ogromny, jednak społeczne i środowiskowe koszty jego wydobycia nigdy dotąd nie były tak wysokie. Złota jest niewiele. W całej historii wydobyto go zaledwie 161 tys. ton – ilość z trudem wystarczającą do wypełnienia dwóch pływackich basenów olimpijskich rozmiarów. Z tego ponad połowę pozyskano w ciągu ostatnich 50 lat. Najbogatsze złoża świata są na wyczerpaniu, a nowych odkrywa się niewiele. Nie ma już długich na 160 km pokładów złota w RPA czy kalifornijskich samorodków rozmiarów wiśni. Większość nadających się do eksploatacji złóż jest uboga i ukryta w odległych zakątkach planety. Są jak zaproszenie do dewastacji środowiska, a chętnych do przyjęcia go nie brakuje.

Na jednym biegunie ogarniętych gorączką złota są masy biednych robotników, których drogi prowadzą do niewielkich kopalń, takich jak La Rinconada. Według Organizacji Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju Przemysłowego (UNIDO) rzemieślniczym górnictwem zajmuje się 10–15 mln ludzi – od Mongolii po Brazylię. Prymitywnymi metodami produkują ok. 25 proc. światowego uzysku złota. Zapewniają utrzymanie 100 mln osób. Praca ta pozwala im przeżyć, choć często też zabija. W ciągu ostatnich 10 lat w Demokratycznej Republice Konga powszechne stały się terror i torturowanie górników stosowane przez zbrojne ugrupowania, które walczą o kontrolę nad kopalniami i szlakami transportu złota. W indonezyjskiej prowincji Borneo Wschodnie siły rządowe wespół z ochroną angielsko-australijskiej spółki wydobywczej przymusowo wysiedliły drobnych górników i spaliły ich wioski, żeby zrobić miejsce dla wydobycia na wielką skalę.  

Śmiertelnym zagrożeniem dla zdrowia drobnych górników jest też rtęć, której większość z nich używa do oddzielania złota od skały. UNIDO szacuje, że trzecia część rtęci uwalnianej przez człowieka do środowiska jest produktem „rzemieślniczego” pozyskiwania złota.

Na drugim „biegunie wydobywczym” znajdują się olbrzymie kopalnie odkrywkowe. Używają gigantycznych rozmiarów maszyn i dostarczają trzy czwarte światowej produkcji kruszcu. Wskutek ich działań powstaje więcej odpadów na kilogram pozyskanego złota niż przy eksploatacji jakiegokolwiek innego metalu. Drążone przez nie głębokie dziury widać z kosmosu, a drobiny wydobywanego z nich metalu są tak mikroskopijne, że na główce szpilki może się ich zmieścić i 200. Nawet we wzorcowych kopalniach, jak Batu Hijau w Indonezji (własność korporacji Newmont), gdzie na złagodzenie negatywnego wpływu na środowisko przeznaczono 600 mln dolarów, nie da się przeoczyć brutalnej kalkulacji: uzyskanie jednej uncji złota (tyle trzeba na ślubną obrączkę) wymaga wydobycia 250 ton skał i rudy.

Nur Piah dorastała na indonezyjskiej wyspie Sumbawa, słuchając opowieści o olbrzymich ilościach złota ukrytych pod górskimi lasami równikowymi. To były baśnie. Pewnego razu jednak geolodzy z amerykańskiego Newmont Mining Corporation odkryli dziwny zielony kamień nieopodal drzemiącego wulkanu 12 km od domu Nur Piah. Zielony jak mech odcień skały oznaczał, że zawiera miedź, która czasem występuje ze złotem. Wkrótce kompania Newmont rozpoczęła budowę kopalni Batu Hijau, co znaczy „Zielona skała”.

24-letnia wówczas Nur Piah, licząc na pracę telefonistki, odpowiedziała na ogłoszenie kompanii poszukującej „operatora”. W ofercie zaznaczyła, że ma miły głos. Gdy przybyła na szkolenie, szef wskazał jej... kabinę Caterpillar 793, jednego z największych pojazdów ciężarowych na świecie. Mierząca sześć metrów wysokości i 13 m długości maszyna była większa od rodzinnego domu Nur Piah. Same koła były dwukrotnie wyższe od dziewczyny. – Wystraszyłam się tego potwora – wspomina. Kolejnego szoku doznała, gdy ujrzała pierwszy wykop kopalni. – Oni zdarli skórę z Ziemi – mówi. – Pomyślałam sobie: Czymkolwiek ta siła jest, musi być niezmiernie potężna.

10 lat później Nur Piah sama stała się częścią tej siły. Matka dwojga dzieci owija wokół twarzy różową chustę, po czym uśmiecha się nieznacznie, podkręcając obroty silnika o mocy 2 337 koni mechanicznych. Z hukiem wjeżdża do odkrywki Batu Hijau. Jej wywrotka należy do złożonej ze 111 maszyn flotylli, która co roku wyrywa z ziemi blisko 100 mln ton skał. Gdzie się podział 550-metrowy wulkan, który stał tu przez miliony lat? Nie ma po nim śladu. Przestrzeń, którą niegdyś zajmował, przeobraziła się w szeroki na 1,5 km dół, który sięga 105 m poniżej poziomu morza. Zanim złoża w Batu Hijau się wyczerpią (za jakieś 20 lat), dziura osiągnie 450 m p.p.m. Nur Piah nie przejmuje się środowiskiem. – Myślę tylko o mojej pensji – mówi.

Mimo to pewna rzecz nurtuje Nur Piah. W ciągu 10 lat pracy w Batu Hijau nigdy nie widziała nawet okruchu złota, w wydobywaniu którego bierze udział. Inżynierowie nadzorujący proces wykrywają jego obecność w związkach miedzi. Jako że złoto wysyłane jest do hut za granicą w formie miedziowego koncentratu, nikt na Sumbawie nigdy nie ogląda ukrytego skarbu przeobrażającego wyspę.

Wzrost cen złota i wyczerpywanie się zasobów w USA, RPA oraz w Australii skłaniają największe kompanie górnicze do dalszej eksploracji. Trudno znaleźć bardziej aktywnego poszukiwacza niż Newmont, gigant z siedzibą w Denver, który obecnie prowadzi wydobycie metodą odkrywkową na pięciu kontynentach, od nizin Ghany po górskie szczyty Peru. Przyciągana profitami z operacji w krajach rozwijających się (niższe koszty, mniej regulacji prawnych) kompania stworzyła tam dziesiątki tysięcy miejsc pracy. Jednocześnie stała się przedmiotem oskarżeń m.in. o niszczenie środowiska i przymusowe przesiedlenia wieśniaków. W związku z tym w Batu Hijau, gdzie Newmont dysponuje większością udziałów, podjęła przedsięwzięcia wspierające rozwój regionu, programy ekologiczne. – Jak to jest, że aktywiści tysiące kilometrów stąd podnoszą wrzawę, a żaden z mieszkańców okolic kopalni nie narzeka? – pyta Malik Salim, w Batu Hijau dyrektor ds. kontaktów zewnętrznych. – To złoto wszystkim pada na mózg.

Większość mieszkańców Sumbawy to rolnicy i rybacy. Mieszkają w drewnianych chałupkach postawionych na palach; ich życie właściwie pozostało nietknięte przez nowoczesny świat. Ale już w środku dżungli, na terenie należącym do kopalni Batu Hijau, powstało osiedle w amerykańskim stylu dla 2 z 8 tys. pracowników firmy. Gładko wybrukowane ulice, bank, międzynarodowa szkoła, nawet centrum nadawcze zakładowej telewizji. Do restauracji z widokiem na luksusowe pole golfowe przybywają swoimi SUV-ami całe rodziny, żeby spędzić razem wieczór i zjeść darmową pizzę. Przy tej samej ulicy jest też hala do koszykówki.

Wyższe ceny skupu i zaawansowane technologie umożliwiają kompaniom górniczym opłacalną eksploatację mikroskopijnych drobin złota. W Batu Hijau, by oddzielić złoto i miedź od skały, Newmont stosuje wyrafinowaną technologię flotacji, która nie jest toksyczna, w przeciwieństwie do „ługowania hałdy” cyjankiem – metody stosowanej przez kompanię w innych kopalniach. Tak czy inaczej, żadna technologia nie sprawi, że olbrzymie ilości odpadów produkcyjnych w magiczny sposób znikną.  W 16 godzin w Batu Hijau gromadzi się więcej odpadów niż masa całego złota wydobytego przez człowieka od zarania dziejów. Część to odpady skalne, których hałdy tworzą góry o płaskich wierzchołkach usypane w miejscu dziewiczego lasu. Resztę stanowią odpady flotacyjne – powstające w czasie obróbki chemicznej ścieki odprowadzane rurami na dno morza.

Metody „podwodnej utylizacji” odpadów flotacyjnych już się nie stosuje w większości krajów wysoko rozwiniętych, bo zanieczyszczone metalami ścieki są groźne dla środowiska morskiego. Newmont nie wykorzystuje tej metody nigdzie poza Indonezją. Cztery lata temu do indonezyjskiego sądu trafiło oskarżenie spółki zależnej Newmont o wpompowywanie zanieczyszczeń do morza w sąsiedztwie nieczynnej już kopalni „Zatoka Buyat” na wyspie Celebes (Sulawesi). Pięciu pracowników firmy na miesiąc trafiło do więzienia.

W 2007 r. Newmont uwolniono od wszystkich zarzutów. Krytycy twierdzą, że sąd ugiął się przed lobby przemysłu górniczego. Jednak spółka broni metody podmorskiej utylizacji. – Składowanie na lądzie byłoby tańsze, ale bardziej szkodliwe dla środowiska – argumentuje Rachmat Makkasau, dyrektor produkcji w Batu Hijau. Ścieki z kopalni są odprowadzane 3,4 km od brzegu i zrzucane na głębokości 125 m, poza krawędź stromego stoku, którym opadają ponad 3 000 m. – Na takiej głębokości możemy zaszkodzić tylko jakimś „morskim insektom”.

Głębiny oceanu mają niewielu obrońców; ma ich jednak las deszczowy. Dział ochrony środowiska przedsiębiorstwa Newmont przedstawia metody rekultywacji hałd. Otóż są one przykrywane trzymetrową warstwą gleby, w której zapuszcza korzenie nowa dżungla. Dziewiczego lasu deszczowego oczywiście nie da się już odtworzyć, a kompanii dziesięć lat po rozpoczęciu operacji zaczyna brakować miejsca na kolejne hałdy. Trzy lata temu wystąpiła więc o wznowienie pozwolenia na wykarczowanie następnych 32 ha puszczy. Ekolodzy zaś ostrzegają przed niemal całkowitym wyginięciem kakadu żółtolicej na Sumbawie. Dżakarta jeszcze nie podjęła decyzji. Na ograniczonej przestrzeni ciężarówki w Batu Hijau utykają w korkach, przez co spada wydajność produkcji. Newmont ostrzega, że jeżeli nie otrzyma dodatkowego terenu, będzie musiał zwolnić setki indonezyjskich pracowników.


Batu Hijau miała być wzorcową kopalnią. Newmont lubi podkreślać korzyści, jakie przyniosła Indonezji: 391 mln dolarów wpłaconych przez firmę w 2007 r. w formie lokalnych opłat i podatków; ponad 8 tys. miejsc pracy dla Indonezyjczyków; 600 mln dolarów (wg Newmont) wydanych na zminimalizowanie szkód w środowisku naturalnym. Do tego jeszcze ponad
3 mln rocznie na rozwój lokalnej infrastruktury. To może niewiele w porównaniu z rocznymi dochodami kompanii, niemniej wystarcza, by pięciu wsiom położonym najbliżej kopalni zapewnić: energię elektryczną, ośrodek zdrowia, system irygacyjny i inwestycje rolne.

Ale nie wszyscy miejscowi są zadowoleni. Poza granicami pięciu subsydiowanych wiosek kopalnia obudziła w ludziach zazdrość (nie wszyscy dostali tam pracę) i frustrację (bo napływ pieniędzy w postaci pensji wypłacanych przez kompanię podniósł lokalne koszty utrzymania). Jeden z wybuchów niezadowolenia nastąpił w 2006 r. Ktoś spalił obóz geologów na wschodzie Sumbawy, wstrzymując prace badawcze w miejscu planowanej nowej kopalni.

Władze lokalne i rządy prowincji, których uprawnienia zwiększyły się po upadku dyktatury Suharto w 1998 r., teraz zaczynają dochodzić swoich praw i próbują przejąć części udziałów kopalni. Chcą też uzyskać prawo głosu przy podziale dochodów z produkcji. – Za rządów Suharto, kiedy podpisano te kontrakty, nie mieliśmy wpływu na nasz los – mówi przedstawiciel miejscowej Rady Ludowej Manimbang Kahariyai. – Musimy zabezpieczyć swoją przyszłość. Co pozostanie z naszej przyrody, gdy kopalnia zakończy działalność?

Nur Piah bardziej koncentruje się na tym, co jest, niż na tym, co będzie. – Tak wielu ludzi zależy ode mnie – mówi. Jej mąż trochę zarabia, handlując drewnem, lecz ich dwukondygnacyjny betonowy dom we wsi Jereweh został zbudowany z pensji Nur Piah – 650 dolarów miesięcznie. Na jednej ze ścian powiesiła wielkie malowidło przedstawiające żółtą ciężarówkę Caterpillar 793. Praca Nur bywa niebezpieczna. Manewrowanie gigantycznym pojazdem przez 12 godzin jest szczególnie stresujące podczas deszczu – opowiada. – Wtedy strome drogi w odkrywce stają się śliskie. Wieczorem, po długim dniu pracy, uśmiecha się z zadowoleniem, gdy sześcioletnia córka zasypia na jej kolanach. Drugie imię dziewczynki? – Higrid. Pochodzi od angielskiego high-grade („wysokiej klasy”) – tak się mówi o najlepszym gatunku rudy w kopalni.
Złote ozdoby kolejno opuszczają aksamitne pudełeczka. Nagavi, 23-letnia panna młoda, córka właściciela plantacji kawy w indyjskim stanie Karnataka, od dziecka podziwiała uroczystości ślubne towarzyszące połączeniu zamożnych indyjskich rodzin. Ale dopiero w dniu jej własnego, aranżowanego ślubu z jedynym synem właściciela innej plantacji Nagavi w pełni czuje, jak boleśnie piękna jest ta złota tradycja.

Zwykle ubrana w dżinsy i T-shirt dziewczyna przed ceremonią przeobraża się w kapiącą złotem księżniczkę. Kunsztowny złoty stroik do włosów waży dwa i pół kilo i ciągnie głowę do tyłu. Ale trzy złote naszyjniki i tuzin bransolet działają jak przeciwwaga. Zawinięta w 5,5-metrowe sari, tkane z nici maczanej w złocie, Nagavi powoli wychodzi z domu. Stara się utrzymać równowagę, gdy – w tradycyjnym geście pożegnania – rzuca garść ryżu nad głową.

Złote skarby, które Nagavi ma na sobie – oraz biżuteria i liczne sari wypełniające bagażnik wiozącego ją na ślub SUV-a – nie są tradycyjnym posagiem. Wśród plantatorów kawy pod miastem Ćikmangalur (inaczej niż w licznych biedniejszych częściach kraju) konkretne żądania finansowe ze strony rodziny pana młodego uważa się za niestosowne. – To jest moja część, którą wkładam w dorobek rodziny – mówi Nagavi, wpatrując się w wartą miliony dolarów biżuterię. Jak na każdym indyjskim weselu, złoto ma pokazać, jaką wartość panna młoda wnosi do związku. – Jeśli masz córki, musisz zacząć gromadzić oszczędności w złocie od dnia ich narodzin – mówi C.P. Ravi Shankar, ojciec Nagavi. – Ważne, by dobrze wydać je za mąż.

W żadnym innym kraju świata złota obsesja nie jest tak głęboko zakorzeniona w kulturze. Choć w zamieszkanych przez miliard ludzi Indiach dochód na mieszkańca wynosi 2 700 dolarów, od dziesiątków lat są one liderem w rankingu nabywców złota. W 2007 r. zakupiono tam 773,6 tony tego kruszcu, co stanowiło 20 proc. światowego rynku i ponad- dwukrotnie przewyższało udział każdego z dwóch największych konkurentów: Chin (363,3 tony) i USA (278,1 tony). Same Indie produkują mało złota, lecz masa metalu zgromadzonego przez obywateli tego kraju sięga 18 tys. ton – ponad 40 razy więcej niż ilość przechowywana w skarbcach ich banku centralnego.


Stosunek Hindusów do złota nie wynika po prostu z umiłowania rozrzutnego stylu życia czy rosnącej zamożności. Wśród muzułmanów, hindusów, sikhów czy chrześcijan złoto gra główną rolę w przełomowych etapach ich życia. W Indiach co roku odbywa się 10 mln ślubów. Złoto nadaje im widowiskowość i stanowi ważną część kulturowej transakcji między rodzinami i pokoleniami. – Jest zapisane w naszym DNA – mówi K.A. Babu, kierownik sklepu jubilerskiego w mieście Koczin. – Złoto oznacza powodzenie w życiu. Widać to szczególnie podczas święta Akshaya Tritiya, najlepszego, według hinduskiego kalendarza, dnia na zakup złota. Liczba złotej biżuterii nabywanej wówczas przez mieszkańców Indii (w 2008 r. – 49 ton) istotnie przewyższa zakup kruszcu jakiegokolwiek innego dnia na całym świecie, często wywołując skok cen metalu.

Centrum konsumpcji złota mieści się na południowym krańcu Indii, w stanie Kerala. Choć mieszka tam zaledwie 3 proc. Hindusów, Kerala szczyci się 7–8-procentowym udziałem w krajowym rynku złota. Co ciekawe, region ten – jako jeden z niewielu na świecie – ma marksistowski, demokratycznie wybrany rząd. Historia Kerali od wieków splata się ze złotem. Był tam jeden z głównych portów handlowych. Już Rzymianie złotymi monetami płacili tam za pieprz, kardamon i cynamon. Podobnie Portugalczycy, Holendrzy, Anglicy. Ale tutejsi historycy twierdzą, że to lokalna rewolta przeciwko hinduskiemu systemowi kastowemu (zanim ona nastąpiła, obywatele z niższych kast mogli przyozdabiać ciała wyłącznie wyrobami ze szlifowanych kamieni lub kości) oraz masowe przejścia na chrześcijaństwo lub islam zmieniły złoto w wykraczający poza dobro materialne symbol niezależności i możliwości awansu społecznego.

W długiej historii Kerali nigdy nie było większego głodu złota niż obecnie. Wzdłuż szosy z lotniska do Koczinu stoi ciąg billboardów z wizerunkami kobiet przyozdobionych złotą ślubną biżuterią. Wszyscy najwięksi sprzedawcy detaliczni złota w Indiach pochodzą z Kerali. Tłumy gapiów blokują trzykilometrowy odcinek ulicy Mahatmy Gandhiego, głównej arterii Koczinu, przystając przy 13 wielkich wystawach jubilerskich. (Co pomyślałby o tym ascetyczny Mahatma?) Chociaż wśród wyższych kast oraz młodszych konsumentów z Delhi czy Bombaju złoto zaczynają zastępować mniej rzucające się w oczy (i droższe) materiały, jak platyna czy diamenty, w Kerali przywiązanie do tego metalu trwa. I to niezależnie od wzrostu zamożności (dzięki emigracji zarobkowej do Zatoki Perskiej) i wykształcenia mieszkańców (stan Kerali szczyci się zaledwie 9-procentowym wskaźnikiem analfabetyzmu). Mimo urzędowego zakazu żądania posagu tradycja ta silnie zaznacza się w większości ślubnych ceremonii w Indiach, a w Kerali przeważającą częścią przekazywanych przez rodzinę panny młodej dóbr jest zazwyczaj złoto.

– Dorastamy w złotej atmosferze – mówi Renjith Leen, redaktor The Week, ogólnokrajowego magazynu z centralą w Koczinie. Kiedy w Kerali rodzi się dziecko, babka macza złotą monetę w miodzie i umieszcza kroplę złotego płynu na języku noworodka – na szczęście. We wszystkich istotnych momentach pierwszych sześciu miesięcy życia, od chrztu po strawienie pierwszego kęsa stałego pokarmu, dziecko otrzymuje dary: złote kolczyki, naszyjniki, pasy. Gdy malec ukończy trzy lata, wykształcony członek rodziny na jego języku kreśli złotym pieniążkiem słowa, aby obdarzyć go elokwencją.

Żadna z tych ceremonii nie daje jednak wyobrażenia, jak mocno złoto wpisane jest w gospodarkę Indii. – Złoto jest podstawą naszego systemu finansowego – mówi Babu, kierownik sklepu z biżuterią. – Ludzie uważają je za najlepszą formę zabezpieczenia. Gromadzenie złota jako międzypokoleniowego rodzinnego skarbu na trudne czasy to stary hinduski zwyczaj. Podobnie jak pożyczki w nagłej potrzebie pod zastaw biżuterii, a potem jej wykup, oferowane też przez banki komercyjne. Próba odejścia od tej praktyki w latach 90. XX w. doprowadziła do zamieszek i samobójstw pogrążonych w długach klientów, a w końcu do rządowego nakazu kontynuowania tradycji.

A jednak wielu rolników z Kerali woli „prywatnych finansistów”. Zapewniają szybkość transakcji i są łatwo dostępni. George Varghese prowadzi interes w swoim domu, trzy godziny na południe od Koczinu. Ten łysiejący mężczyzna po siedemdziesiątce twierdzi, że w ciągu miesiąca obraca około pół milionem dolarów w złocie; suma jest jeszcze większa w porze żniw lub ślubów. To niemal idealny interes, bo nawet przy odsetkach rzędu jednego procenta dziennie, jakie stosuje się w pożyczkach krótkoterminowych, rzadko się zdarza, by zastaw nie został wykupiony. Żaden Hindus nie chce rozstać się ze swym złotem. – Nawet gdy cena metalu sięgnęła tysiąca dolarów za uncję, nikt nie sprzedał swojej biżuterii – mówi Varghese. – Ufają, że jej wartość będzie rosnąć.


Ceny kruszcu idą w górę, więc biednym hinduskim rodzinom coraz trudniej gromadzić złoto na posag i wiano. Odkrywa to ciemną stronę tradycji. W sąsiednim stanie Tamilnad chęć powiększenia rodzinnego skarbu doprowadziła do przemocy (rodzina pana młodego bije pannę młodą za zbyt skromne wiano) i selektywnych aborcji (by uniknąć finansowego obciążenia związanego z wychowaniem córki).

Nawet w Kerali presja bywa dla ubogich zbyt wielka. Rajam Chidambaram, 59-letnia wdowa mieszkająca w slumsach Koczinu, niedawno znalazła kawalera chętnego do poślubienia jej jedynej 27-letniej córki. Ale rodzina pana młodego zażądała posagu, na który jej absolutnie nie stać: 25 suwerenów, czyli w sumie 200 g złota (8 lat temu warte było 1 650 dolarów, a dziś – ponad 5 200). Chidambaram, pracująca jako sprzątaczka, ma tylko dwa kolczyki i nosi je na sobie. Złoty naszyjnik poszedł na pokrycie rachunków za pobyt w szpitalu jej nieżyjącego już męża. – Musiałam przystać na te żądania – mówi kobieta, ocierając łzy. – Jeżeli odmówię, córka na zawsze zostanie w domu.

W końcu miejscowi „finansiści” udzielili Chidambaram pożyczki na posag. W ten sposób zapewne uniknęła wstydu staropanieństwa córki, ale została obarczona długiem, z którego spłatą będzie się borykać do końca życia.

Rosemery Sánchez Condori ma zaledwie 9 lat, lecz skóra jej rąk wygląda jak wytarta tapicerka. Taki jest los dziewczynki, która łupie kamienie w andyjskim słońcu. Od kiedy przed ośmiu laty zachorował ojciec pracujący w peruwiańskich kopalniach La Rinconady, matka haruje, zbierając kamienie w pobliżu kopalń i rozbijając je na drobniejsze kawałki w poszukiwaniu przegapionych okruchów złota. W czasie szkolnych wakacji Rosemery czasem pomaga matce. Dla dziewczynki, której rodzina żyje z dnia na dzień, jej praca jest też powodem do dumy: – Ostatniego lata znalazłam dwa gramy złota. Wystarczyło na moje książki i mundurek!

W małych kopalniach na całym świecie poszukiwanie złota jest zajęciem rodzinnym. Szacuje się, że spośród 12–15 mln drobnych górników 30 proc. stanowią kobiety i dzieci. W La Rinconadzie mężczyźni znikają w głębi wznoszącej się ponad miastem góry, a ich żony, ubrane w tradycyjne długie spódnice i meloniki, siadają przy kupkach odrzuconej skały, wystukując dwukilogramowymi młotkami synkopowy rytm. Czasem przychodzą z dziećmi, bo nie mają z kim ich zostawić. Do pracy zmusza je loteryjny system wynagrodzeń w kopalni ich mężów oraz ich zachowanie. Przynajmniej mogą być pewne, że te sześć czy osiem gramów złota (warte ok. 200 dolarów), które znajdują każdego miesiąca, pójdą na potrzeby rodziny, zamiast trafić do obskurnych barów i burdeli.

Tylko złoto – źródło pożądania i destrukcji – mogło stworzyć miejsce tak jaskrawych kontrastów, jakim jest La Rinconada. W odosobnionym i niegościnnym mieście na wysokości 5 100 m n.p.m. nawet tlenu nie ma pod dostatkiem, a jednak rozwija się ono w szalonym tempie. Podróżni zbliżający się do La Rinconady od strony wysokich równin najpierw dostrzegają błysk dachów poniżej wspaniałego lodowca, udrapowanego niczym welon wokół górskiego szczytu. Potem dochodzi do nich smród. W dół zbocza zrzuca się śmieci, a ulice zalane są fekaliami i ściekami przemysłowymi. Mimo gwałtownego rozrostu miasta (liczba dziurawiących lodowiec sztolni w ciągu sześciu lat skoczyła z 50 do ok. 250) w La Rinconadzie brak wodociągów, kanalizacji, poczty, nie ma nawet posterunku policji. Najbliższy znajduje się o godzinę drogi w dół. La Rinconada to miejsce, które żyje, najzupełniej dosłownie, ponad prawem.

Wzrost cen złota i elektryfikacja w 2002 r. spowodowały gwałtowny rozwój miasta. Tradycyjne, napędzane siłą mięśni nóg młyny do kruszenia skały ustąpiły miejsca niewielkim elektrycznym maszynom. Górnictwo jednak nie stało się przez to bardziej ekologiczne – przeciwnie, teraz więcej rtęci i innych toksycznych substancji przedostaje się do środowiska. Ale La Rinconada nigdy przedtem nie produkowała tak dużo złota. Szacunki wahają się od dwóch do dziesięciu ton rocznie, co daje 60–300 mln dolarów. Nikt naprawdę nie wie, bo dużo z tego złota oficjalnie nie istnieje.
Złoto to główny towar eksportowy Peru, obecnie piątego producenta kruszcu na świecie. Wielkość wydobycia – 187,5 ton – jest ośmiokrotnie większa niż w 1992 r. Jednak w La Rinconadzie nikt nie liczy dokładnie, ile złota opuszcza tutejsze kopalnie. Wynika to po części z tego, że ich zarządcy rutynowo zaniżają wartość produkcji, by uniknąć podatków. – Wszyscy jesteśmy bankrutami! – żartuje jeden z nich. – Albo przynajmniej tak mówimy.

Znika też część nieprzerobionej rudy. 19-letni górnik Leo z uśmiechem przyznaje, że 1,9 g kruszcu, które wymienia na gotówkę w jednym ze sklepów, pochodzi z kamieni wyniesionych z magazynu. Strażnikiem składu jest jego ojciec. – Robimy to cztery albo pięć razy w tygodniu, po czym dzielimy się zyskiem – mówi Leo. – Nikt się jeszcze nie zorientował.

Oficjalnie nie istnieje też wielu górników z La Rinconady. Nie mają regularnych wynagrodzeń, tylko „loterię” w postaci wynoszonych na plecach jednego dnia w miesiącu worów kamieni. Niektórzy zarządcy kopalń nawet nie zawracają sobie głowy zapisywaniem nazwisk zatrudnionych. Ten półniewolniczy stosunek pracy umożliwia szefowi szybkie wzbogacenie się. Kierownik jednego z większych przedsięwzięć w La Rinconadzie twierdzi, że jego kopalnia w ciągu trzech miesięcy produkuje 50 kg złota, co daje ponad 5 mln dolarów rocznie. Pracownicy z przysługującego im co miesiąc cachorreo wyciągają średnio 10 g złota, co daje ok. 3 tys. dolarów rocznie. Dysproporcja jest rażąca, lecz górnicy się nie buntują. Wydaje się, że naprawdę wolą znikomą szansę dużej wygranej raz w miesiącu od monotonii pewnych, lecz bardzo niskich zarobków oraz ubóstwa rolników. – To okrutna loteria – mówi Juan Apaza, wspomniany na wstępie górnik ze złotym zębem. – Ale daje nam nadzieję.

W tym miejscu reguły gry o przetrwanie są brutalne. Przeciętna długość życia w La Rinconadzie wynosi zaledwie 50 lat, czyli 21 lat mniej niż średnia krajowa. Śmiertelne wypadki w kopalniach są na porządku dziennym. Ich główna przyczyna to prymitywne materiały wybuchowe w rękach niedoświadczonych lub pijanych górników. Zdarzają się też zatrucia tlenkiem węgla. W Peru bezpieczeństwo w kopalniach regulują surowe przepisy, lecz mało kto ich przestrzega. – Spośród 200 tutejszych górniczych przedsiębiorstw tylko pięć wymaga pełnego zestawu środków bezpieczeństwa – mówi Andrés Paniura Quispe, inżynier BHP jednej z tych kilku firm, które dbają o standardy. Niestety, od pracowników wymagają zakupu odpowiedniego sprzętu na własną rękę.


Górnicy bliskość śmierci oswajają refleksyjnym fatalizmem. Mawiają Al labor me voy, no sé si volveré, czyli: Idę do pracy, nie wiem, czy wrócę. Śmierć w kopalni jest nawet postrzegana jako dobry znak dla pozostałych przy życiu. Ofiary z ludzi, praktykowane w Andach przez stulecia, wciąż są uważane za najlepszy sposób obłaskawienia góry. Według lokalnych wierzeń proces chemiczny, w którym góra wchłania ludzki mózg, prowadzi do wyniesienia rudy złota bliżej powierzchni, ułatwiając jej wydobycie.

Lecz bogowie pewnie nie są szczęśliwi: ścieki i śmieci na ulicach to drobnostka w porównaniu z tonami rtęci uwalnianej do środowiska w procesie oddzielania złota od skały. UNIDO szacuje, że na każdy gram złota pozyskanego w ramach małoskalowej eksploatacji przypada 2–5 g rtęci. To szokujące dane, zważywszy że zatrucie rtęcią powoduje ciężkie uszkodzenia układu nerwowego i wielu organów ciała. Według ekologów rtęć z La Rinconady i pobliskiego górniczego miasteczka Ananea zatruwa wody aż po odległe o 250 km jezioro Titicaca.

Ojciec Rosemery, Esteban Sánchez Mamani, pracuje tu od 20 lat, choć obecnie rzadko wchodzi do kopalni z powodu chronicznej choroby, która wyssała z niego siły i podniosła ciśnienie krwi. Sánchez do dziś nie jest pewny, co to za schorzenie – pojedyncza wizyta u lekarza nie dała odpowiedzi. Przypuszcza jednak, że jest to skutek skażenia środowiska. – Wiem, że te kopalnie zabrały mi całe lata – mówi przygarbiony czterdziestolatek. – Nie znamy innego życia.

Los całej rodziny zależy teraz od rudy, którą żona Sáncheza, Carmen, przytaszczy z góry. Mężczyzna spędza większość dnia, siedząc na podłodze rodzinnej kamiennej chaty i roztłukując skałę na drobniejsze kawałki. Odłamki połyskujące drobinami złota trzyma w niebieskiej filiżance. Rosemery odrabia zadanie domowe na worku ryżu i zasypuje mnie pytaniami o życie poza La Rinconadą: – Czy w twoim kraju żujecie liście koki? Hodujecie alpaki? Chociaż chodzi dopiero do pierwszej klasy, już zdecydowała, że chce zostać księgową i mieszkać w USA: – Chcę wyjechać daleko stąd.
Rosemery przyłącza się do ojca, który z dwoma workami rudy (tygodniowa porcja) wybiera się do malutkiego młyna. Za każdym razem odżywa w nim nadzieja na fortunę. A przynajmniej że wystarczy złota, by jego dwoje dzieci mogło dalej chodzić do szkoły. – Chcę, żeby się uczyły i wyjechały stąd – mówi.

Ojciec i córka obserwują, jak młynarz gołymi rękami wprowadza ciekłą rtęć do drewnianej kadzi, a skażone odpady wyrzuca do strumienia pod szopą. Dziesięć metrów niżej jakaś dziewczynka napełnia wodą butelki. Oczy wszystkich utkwione są w srebrzystym samorodku wielkości wiśni w ręku młynarza. Rtęciowa otoczka skrywa złoto. Ale ile?

Wepchnąwszy samorodek do kieszeni, Sánchez idzie pod górę, do punktu skupu. Kupiec, jeden z kilkuset w mieście, palnikiem gazowym usuwa rtęć – przez rurę wydechową do chłodnego powietrza przedostaje się toksyczny gaz. W tym czasie Sánchez, miętosząc czapkę w dłoni, chodzi tam i z powrotem po izbie.

Po 10 minutach z płomienia wyłania się maleńkie ziarenko złota. Sánchez marszczy brwi. Samorodek waży zaledwie 1,1 g. Kupiec wręcza Sánchezowi sumę, która – po odliczeniu zapłaty dla młynarza – przyniesie rodzinie niecałe 20 dolarów. – Więcej szczęścia następnym razem! – rzuca handlowiec na pożegnanie.

Może w przyszłym miesiącu. A może jeszcze za miesiąc. Sánchez wie, że na tym podniebnym lodowcu szczęście to jedyna rzecz, na którą może liczyć.

Brook Larmer, 2009