21 lipca 2010 r. prezydent Stanów Zjednoczonych Barack Obama podpisał ustawę Dodda-Franka. Prawo to wymagało, aby firmy notowane na giełdzie ujawniały, czy ich produkty zawierają minerały z kontrolowanych przez zbrojne grupy kopalń w Demokratycznej Republice Konga i jej pobliżu. Choć ustawa otwarcie nie zakazywała korporacjom używania kongijskich kopalin, duże firmy obawiały się, że będą wiązane z czymś, co jest zapewne najgorszą katastrofą humanitarną na świecie.

Krytycy ustawy Dodda-Franka podnosili, że może ona skłonić firmy do bojkotowania wszystkich minerałów z Konga, co w sposób niezamierzony mogłoby uderzyć w górników. I tak rzeczywiście się działo, przynajmniej na początku. Międzynarodowe koncerny przestały kupować cynę i tantal z hut, które nie potrafiły udowodnić, że ich produkty nie finansują konfliktu. A we wrześniu 2010 r. kongijski rząd wydał sześciomiesięczny zakaz wszelkiej działalności górniczej i handlowej na wschodzie – co było prawdziwym ekonomicznym ciosem dla tysięcy górników. Potem jednak pojawiły się nieśmiałe oznaki zmian w handlu minerałami. Kongijskie władze zaczęły kontrolować kopalnie. Armia wyparła milicje i zaczęła monitorować wydobycie. Dochody zbrojnych grup spadły o 65 proc.

Odwiedziliśmy jedną z „zielonych”, czyli wolnych od konfliktu kopalń w Nyabibwe, ośrodku wydobywczym ciągnącym się kilometrami w dolinie nieopodal jeziora Kiwu. Na zboczu pełzali młodzi ludzie w łachmanach, z czołówkami na głowach, wykuwając, wykopując, wygarniając, ładując i wlokąc każdą możliwą bryłkę żółtawej skały zwanej kasyterytem, rudy cyny. Policzki mieli wypchane trzciną cukrową, która dodawała im energii. Przypominali armię mrówek wydatkującą miliony kalorii oraz litrów potu, aby nakarmić odległy światowy przemysł.

W Nyabibwe cały łatwo dostępny kasyteryt został wydobyty dawno temu, więc dzisiejsi górnicy muszą wgryzać się głęboko w górę, używając jedynie młotów i łopat. W jednym z tuneli wilgotne, oślizgłe ściany zwężały się z każdym krokiem. W ciemnościach nie było wiadomo, gdzie jest dół, a gdzie góra, słychać było tylko uporczywe kapanie wody i słaby głos mężczyzn śpiewających gdzieś głęboko, w trzewiach ziemi. Z tuneli górnicy wynoszą na plecach worki kasyterytu i wloką je do chatki u stóp góry, gdzie urzędnicy je ważą, zapisują wyniki w wielkiej księdze i przyklejają do nich znaczki z kodem paskowym zaświadczające, że ten minerał nie ma nic wspólnego z konfliktem. Potem kasyteryt jest zawożony motorem albo półciężarówką do Bukavu, głównego miasta, skąd jedzie do Rwandy i dalej, do tanzańskiego portu Dar es Salaam. W końcu ląduje w Malezji, gdzie jest wytapiany w temperaturze przekraczającej 1200OC. Kiedyś kopalnię w Nyabibwe prowadzili kongijscy żołnierze, ale w 2011 r. rząd nakazał wojsku opuszczenie zakładu. Niezależne raporty wskazują jednak, że od tamtej pory w kopalni może nadal odbywać się przemyt kierowany przez wojskowych. Lecz kiedy my tam byliśmy, w styczniu tego roku, nie widzieliśmy żadnych żołnierzy, członków milicji ani pracujących dzieci. Wyglądało na to, że w Nyabibwe dokonał się postęp. Problem polega na tym, że wciąż zbyt mało jest czystych kopalń. Tylko około 10 proc. z nich (55) uznano za wolne od konfliktu. Choć zdołano zdemilitaryzować większość wydobycia cyny, tantalu i wolframu, duża część kopalń złota pozostaje w rękach armii albo rebeliantów.