Minął miesiąc od zakończenia Trzeciej Transatlantyckiej Wyprawy Kajakowej Aleksandra Doby. Ekspedycja realizowana trasą przez północny Atlantyk, ze Stanów Zjednoczonych do Europy stanowiła szczególne wyzwanie dla samego kajakarza, jak i całego grona osób, które zaangażowały się w osiągnięcie jego celu. Kiedyś ktoś mi powiedział, że ciekawi  świata ludzie dążący z uporem i determinacją do spełniania swoich marzeń zawsze mogą liczyć na czyjąś bezinteresowną pomoc. Przekonałem się, że tak jest, gdy mnie pomagano realizować cele wypraw, w których uczestniczyłem, przekonałem się o tym także przy okazji podróży Olka.  Gdy było potrzebne wsparcie – zawsze znalazł się ktoś, kto chętnie go udzielił. Czas więc na podziękowania.

Sandy Hook w stanie Nowy Jork, USA

Start wyprawy do łatwych nie należał. Olek wyruszył pod koniec maja 2016 roku, ale już po czterech dniach był zmuszony przerwać podróż ze względu na uszkodzenie kajaka, do którego doszło w efekcie uderzenia o piaszczysty brzeg. Razem z Dorotą i Luisem Muga oraz moim synem Alexem ściągnęliśmy wówczas rozbitego „OLO” z plaży, a firma Adama Rutkiewicza przewiozła go do Polski, gdzie został naprawiony, bo wypadek wcale nie oznaczał końca ekspedycji.  

Rok później, 7 maja Olek wypłynął ponownie, już z zatoki Sandy Hook, czyli z miejsca, gdzie na skutek fatalnej awarii podczas pierwszej próby przerwał wyprawę. Warunki pogodowe nie ułatwiały wyjścia na pełny ocean. Po zerwaniu się z kotwicy „OLO” omal nie rozbił się o skały. Dzięki pomocy poławiacza małży, Randy Stevensa oraz braci Pete’a i Jeffa Patach, właścicieli łodzi motorowej, która zholowała kajak, udało się uniknąć tragedii, a Olek wkrótce wypłynął na otwarte wody Atlantyku.

Zatoka Barnegat w stanie New Jersey, USA

Olek nie zdążył oddalić się od wybrzeża Stanów Zjednoczonych na bezpieczny dystans 150 mil morskich, gdy pojawiło się zagrożenie pierwszym z wielu oczekiwanych na tej części oceanu sztormów. Podjął wówczas decyzję o przeczekaniu nawałnicy w zatoce Barnegat, w okolice której dotarł pięć dni po opuszczeniu Sandy Hook. Ze względu na silne prądy pływowe wejście do zatoki przez wąski przesmyk pomiędzy skałami nastręczało poważnych trudności, o czym ostrzegał ówczesny nawigator wyprawy, Jacek Pietraszkiewicz - w początkowych tygodniach ekspedycji odpowiadający za strategię rejsu i dostarczający informacji o pogodzie. Pomni tych przestróg wraz z kapitanem Chuckiem Tharpem  wypłynęliśmy jego kutrem  10 mil morskich w głąb Atlantyku, by przygotować bezpieczne dotarcie Olka na spokojne wody basenu Barnegat.

Już na lądzie okazało się, że niezbędne jest zakupienie nowych kompasów i naprawa uszkodzonego reflektora radarowego. W tym wypadku nieoceniona była pomoc mechaników Tima Brindleya, jego syna Thomasa oraz Howarda Lawsona. Gdy tylko sztorm się skończył, popłynęliśmy łodzią kapitana Alana Thomasa, by asekurować Olka podczas wychodzenia znanym już wąskim przesmykiem na Atlantyk. Wtedy po raz ostatni po amerykańskiej stronie pożegnaliśmy podróżnika wraz z Dorotą i Luisem Muga, Adamem Rutkiewiczem i Małgorzatą Borowską-Piątek, która wyposażyła go w kanapki na drogę. To znaczy na kilka dni tej drogi. 

Akcja „ster”

Informacja, jaką po kilku tygodniach na oceanie otrzymaliśmy od Olka zelektryzowała cały zespół wspierający podróżnika – uszkodzony w czasie sztormu ster stawiał pod znakiem zapytania kontynuację wyprawy. Tak przynajmniej wynikało z pierwszej oceny sytuacji dokonanej zaraz po zdiagnozowaniu problemu. Kajakarz-inżynier szybko jednak doszedł do wniosku, że sam skonstruuje zastępczy układ sterowania, który przynajmniej na jakiś czas zadziała. O zakończeniu wyprawy już nie było mowy. Olek zdecydował, że będzie dryfował, czekając na pomoc jednego z przepływających nieopodal statków, na pokładzie którego można byłoby dokonać niezbędnej naprawy. Tyle, że statek to nie taksówka, którą zatrzymuje się machnięciem ręki. 

Wyzwanie zdawało się proste – skontaktować się z armatorem bądź kapitanem statku płynącym na tyle blisko lokalizacji kajakarza, by dotrzeć do niego, wziąć kajak na pokład i w ciągu kilku godzin pospawać uszkodzony element. W realizacji już tak proste to nie było  – ruch na oceanie był co prawda duży, ale statki przewoźników, z którymi się kontaktowałem akurat w tamtym rejonie nie pływały. Tygodniami wydzwaniałem i rozmawiałem z ludźmi którzy mogliby pomóc i chętnie zaangażowali się w poszukiwanie pomocy dla Olka; wśród nich byli między innymi: Bożena Marszałek, H. Matuszak, Hanna Sobota z C. Hartwig Szczecin, Jan Darski z Spiethoff Poland, Bartosz Misztal i Krzysztof Gogol z Polska Żegluga Morska PP (Polsteam), Jacek Szulc i Andrzej Rozek z Ice Transport, New York. 

Informacje o naszych staraniach znalezienia rozwiązania dla znajdującego się na środku oceanu Olka ukazały się w mediach, Magdalenia Czopik, menadżerka Olka, publikowała je na facebooku. Odzew był niezwykły. Jedni proponowali kontakt ze swoimi krewnymi pływającymi po Atlantyku, inni podsuwali dane kontaktowe do armatorów, jeszcze inni oferowali sami dostarczyć ster. Wreszcie stanęło na tym, że ta ostatnia opcja w wykonaniu załogi Bartka Dawidowskiego, właściciela katamaranu „Poly” z Bahamów jest najbardziej realna. Wiązało się to co prawda z kosztem 14.500 dolarów, ale bezpieczeństwo Olka było znacznie cenniejsze. Już niemal dawałem „Poly” sygnał do startu, gdy Bartosz Biliński, nowojorski adwokat i żeglarz, namierzył znajdujący się o dzień drogi od Olka „Baltic Light” statek armatora z Hongkongu z filipińską załogą na pokładzie. Przekonał zarządzającego flotą Isaaqa Ansariego, a ten z kolei przekonał kapitana Wilfredo Milanesa, by jednostka zboczyła z kursu do Panamy i przypłynęła z odsieczą kajakarzowi z kraju nad Bałtykiem. Kilkanaście godzin później otrzymałem z „Bałtyckiego Światła” informację, że znaleźli Olka – co łatwe nie było - i już pracują nad naprawą steru. 

Poza wymienionymi osobami, w tej akcji wielkiego wsparcia udzielili panowie: Andrzej Armiński - strateg poprzednich wypraw Olka oraz Jarosław Krzemiński, który przygotował plany techniczne steru aby spawacz Menandro Jabat, mógł zrozumieć, na czym miała polegać naprawa i przygotować się do niej.

Szczególne podziękowania należą się także redakcji „National Geographic-Polska” i redaktor naczelnej Agnieszce Franus, która z ogromnym entuzjazmem włączyła się w rozpowszechnianie apelu o pomoc w znalezieniu rozwiązania i relacji z podjętych działań. 

Przez sztormy 

Koniec wyprawy był niemniej emocjonujący. Najpierw potężne sztormy nawiedziły Atlantyk w rejonie, przez który przepływał Olek. Informacje o warunkach pogodowych na bieżąco przekazywane przez meterologa wyprawy dr Roberta Krasowskiego, kardiologa ze szpitala w Północnej Karolinie, brzmiały groźnie. Społeczność przyjaciół Olka wiernie towarzysząca mu od początku wyprawy za pośrednictwem facebooka zadrżała z niepokoju, o czym świadczyły wpisy pod doniesieniami o zbliżających się nawałnicach. Brak sygnału satelitarnego uniemożliwiający komunikację tylko potęgował obawy, jak taka mała jednostka jak „OLO” da radę przeciwstawić się zalewającym ją grzywaczom, rzucającym go jak zabawkę falom i szalejącym wiatrom. Nawet lokalizator nie pokazywał aktualnej pozycji kajakarza. Długa chwila wyczekiwania i wreszcie nadszedł moment, niemal jak wyjęty z kadru filmu „Apollo 13”, w którym słychać głos Jima Lovella: „Hello Houston. This is Odyssey. It’s good to see you again”. W tym przypadku nie był to komunikat audio, ale kilka słów wysłanych tekstem, informujących, że Olek przeżył sztormy.

Skaliste wybrzeże Francji

Nawałnice ustały, ale nadal mocno wiało i to nader często w kierunku przeciwnym od oczekiwanego przez Olka. W efekcie zmierzającego do Portugalii kajakarza zniosło na północ w stronę Archipelagu Scilly nieopodal brytyjskiej Korwalii. To tam po raz pierwszy od ponad trzech i pół miesiąca oglądania wyłącznie bezkresu oceanu, Olek zobaczył ląd. Ale znowu zrobiło się groźnie, ponieważ coraz bardziej ściągało go na skały u wybrzeży wysepek, pomiędzy którymi płynął. Na dodatek z uszkodzonym akumulatorem do zasilania systemu pozwalającemu „OLO” być widocznym dla innych jednostek pływających, zwłaszcza w nocy. 

Na moją prośbę Alan Hartwell, Zastępca Kapitana Portu Wysp Scilly, choć niezbyt zadowolony z pobudki, jaką mu urządziłem około 3 nad ranem, popłynął sprawdzić położenie Olka i ewentualnie pomóc mu uniknąć zderzenia z głazami. Kajakarz już na tym etapie mógł zakończyć swoją wyprawę, bo przecież dotarł do Europy, ale zdecydował się zrealizować swoje zamierzenie do końca – dopłynąć do kontynentalnej Europy. 

Obserwowany przez straż przybrzeżną Wielkiej Brytanii, a potem Francji ruszył zatem do celu, na który kilka tygodni wcześniej, po rezygnacji z zakładanej pierwotnie Lizbony, wybrał Hawr we Francji. Silne wiatry i prądy niezwykle jednak utrudniały przeprawę przez Kanał La Manche. Wydawało się, że cel jest już w zasięgu ręki, a raczej wiosła, a ciągle zdawał się nieosiągalny. W efekcie Olek zdecydował się zrezygnować z mety w Hawrze, a zakończyć wyprawę w Breście. Z uwagi na warunki pogodowe, zbliżający się sztorm i warunki panujące na oceanie, po kilku dniach prób dotarcia do brzegu, uległ moim namowom, by zejść na ląd w historycznym miasteczku Le Conquet, około 30 kilometrów od Brestu. 

Informacje o planowanym w Bretanii lądowaniu polskiego podróżnika, który właśnie kończy swój transatlantycki rejs wywoływały najpierw zdumienie, a potem pełen entuzjazm wśród osób, które w czasie prowadzonych przeze mnie ponad tydzień przygotowań do przyjęcia Aleksandra Doby na lądzie służyły nieocenioną pomocą. Zacznijmy od Guillaume le Marchand i Melia Decomble z Finist’mer Company, którzy swoją łodzią motorową wyruszyli wraz ze mną na poszukiwanie Olka, by znaleźć go nieopodal wyspy Quessant. Szczególne zaangażowanie w organizację powitania i rozpowszechnianie informacji na temat wyprawy wykazali Marc Jorand i Bernadette Abiven, przedstawiciele burmistrza Brestu, odpowiedzialni za sprawy medialne. Sam burmistrz zresztą nadał temu wydarzeniu wysoką rangę, otwierając dla mnie na okres kilku dni biuro organizacyjno-medialne w Brest-Marina. 

Nie można zapomnieć i o mieszkańcach Le Conquet, którzy mimo ulewy i zimna 3 września br. stawili się w porcie kwadrans przez 13, by oklaskami powitać człowieka, który po raz trzeci przepłynął kajakiem Atlantyk. Wśród witających byli także syn Olka, Bartek, który przywiózł z Polski przyczepę do przetransportowania kajaka do kraju, Magdalena Czopik, i wreszcie ja, Piotr Chmieliński – koordynator medialny wyprawy. Myślami niewątpliwie byli z nami także Gabi Doba, żona Olka i drugi syn, Czesław oraz wszyscy przyjaciele podróżnika. 

Wszystkim, którzy pomogli mi w organizacji działań związanych z wyprawą Aleksandra Doby, poszukiwaniem i udzielaniem pomocy w sytuacjach trudnych oraz z koordynacją medialną, pragnę serdecznie podziękować za wsparcie, czas i zaangażowanie.  

Tekst: Piotr Chmieliński