„ Błagam! Nie strzelajcie. Jestem Che i jestem dla wart żywy niż umarły.” To zdanie na chwilę przed swoją egzekucją wypowiedział argentyński rewolucjonista Ernesto Che Guevara. Jednak boliwijscy żołnierze byli głusi na jego wołania. Dzień później, 10 października 1967 r., przeszyte dziewięcioma kulami ciało przewieziono helikopterem do Vallegrande i umieszczono w budynku pralni lokalnego szpitala. Do prasy wysłano wiadomość, że El Comandante zmarł w walce w boliwijskiej puszczy.
 

Aby ciało tak właśnie wyglądało, pluton egzekucyjny dostał rozkaz, by nie strzelać w głowę. Publiczne wystawienie martwego Che miało ostatecznie udowodnić, że został unicestwiony. Wśród osób, które przybyły tam owego dnia, był fotograf AFP Marc Hutten. Gdy zajrzał do pralni, jak wspomina, poczuł, że znalazł się w miejscu, w którym pisze się historia. Na betonowym stole leżało półnagie ciało. Za nim stały pielęgniarki myjące, czeszące i golące towarzysza Fidela Castro z czasu kubańskiej rewolucji. Obok stał sięgający po papierosa pilot boliwijskiej armii, który przywiózł tutaj ciało. Stali też ci, którzy dzień wcześniej wycelowali w Che Guevarę lufy karabinów. W tym momencie Hutten jeszcze nie wiedział, że naciskając spust migawki, przyłoży rękę do „kanonizacji” Che. Wykorzystanie naturalnego światła i wysokiej czułości filmu dały piorunujący efekt: nie martwego ciała, ale męczennika. Efekt, którego boliwijskie władze tak bardzo chciały uniknąć.
 

Tekst: Julia Lachowicz