Dywizjon 303 jest legendą polskiego lotnictwa. Wszystko zaczęło się w znakomitej Szkole Podchorążych Lotnictwa w Dęblinie. Wysoki poziom nauczania i żelazna dyscyplina uczyniły z polskich lotników prawdziwych asów przestworzy.

Instruktorzy tej szkoły obserwowali swych kursantów pod kątem ich predyspozycji psychiczno-charakterologicznych. Ci spokojniejsi latali na bombowcach, natomiast pilotami myśliwców zostawali ci z fantazją i brawurą, skorzy do ataku, szybcy i nieuchwytni. Mieli oni jeszcze jedną cechę – oczy „naokoło” głowy. Kształceni w Dęblinie na myśliwcach pozbawionych radia (takie tylko były w Polsce) musieli bacznie obserwować to, co się działo wokół nich. A także porozumiewać się gestami i ruchami skrzydeł. Zwykle jako pierwsi dostrzegali wroga. Szarżując wprost na niego, atakowali z tak bliskiej odległości, że wydawało się to wprost niemożliwe.

Wybuch II wojny światowej

Gdy Niemcy zaatakowali Polskę 1 września 1939 r., mieli ogromną przewagę powietrzną. Dlatego zarządzono ewakuację około 80 procent polskiego personelu lotniczego przez Rumunię i Węgry na Zachód. Do Anglii dotarło ponad 30 tys. polskich lotników, marynarzy i żołnierzy. Musieli pokonać barierę językową i przejść przymusowe szkolenia.

W oficjalnej umowie z 25 października 1939 r. o odtworzeniu Polskich Sił Powietrznych brytyjskie władze zgodziły się na przyjęcie 2300 członków personelu lotniczego. Lecz od razu zaznaczyły, że będą z nich tworzone jedynie eskadry bombowe i nie ma mowy o jakiejkolwiek autonomiczności. Wszyscy lotnicy mieli wstąpić do Ochotniczej Rezerwy Royal Air Force.

Zmieniła to nowa polsko-brytyjska umowa wojskowa zawarta 5 sierpnia 1940 r. Był to akt bezprecedensowy. Podpisując ją, premier Winston Churchill i lord Halifax świadomie złamali brytyjskie prawo konstytucyjne. Mianowicie ich rząd nie zdążył uzyskać zgody parlamentu na pobyt obcych wojsk na terytorium Wielkiej Brytanii. Jednocześnie Polskie Siły Zbrojne, a w ich ramach Polskie Siły Powietrzne, zyskiwały suwerenność. Ponadto lotnikom zagwarantowano, że będą mogli pełnić służbę nie tylko w formacjach bombowych.

Polskie dywizjony w Wielkiej Brytanii

To otwierało polskim pilotom bramy do dywizjonów myśliwskich RAF i dawało szanse na formowanie własnych jednostek myśliwskich. Pierwsze powietrzne zwycięstwo na niebie Anglii odniósł porucznik pilot Antoni Ostowicz przydzielony do 145. Dywizjonu Myśliwskiego RAF. 19 lipca zestrzelił Heinkla 111. Zrządzeniem losu Ostowicz stał się również pierwszym polskim lotnikiem, który zginął w Bitwie o Anglię – jego samolot został zestrzelony 11 sierpnia nad Swanage.

W kilka dni później – 24 sierpnia sierżant pilot Antoni Głowacki z 501. Dywizjonu Myśliwskiego RAF dokonał niebagatelnej sztuki. W jeden dzień zaliczono mu zestrzelenie pięciu nieprzyjacielskich maszyn.

Zgodnie z umową z października 1939 r. najpierw w Wielkiej Brytanii sformowano dwa polskie dywizjony bombowe: 300. Dywizjon Bombowy „Ziemi Mazowieckiej” i 301. Dywizjon Bombowy „Ziemi Pomorskiej”. Obydwa weszły do akcji we wrześniu 1940 r. w tzw. bitwie o barki. Jej celem było rozproszenie szykowanej przez Niemców floty inwazyjnej.

Hawker Hurricane Mk. XIIa w barwach Dywizjonu 303Hawker Hurricane Mk. XIIa w barwach Dywizjonu 303 / fot. Kev Gregory / Shutterstock.com

Pierwszą jednostką myśliwską został utworzony 30 lipca 1940 r. Dywizjon 302 „Poznański”. 2 sierpnia ogłoszono powstanie Dywizjonu 303 „Warszawskiego” im. Tadeusza Kościuszki. To właśnie warszawscy kosynierzy, jak nazywano pilotów Dywizjonu 303 od dwóch skrzyżowanych kos z odznaki nawiązującej do tradycji przedwojennej 111 Eskadry Myśliwskiej, zyskali największą sławę.

Powstanie Dywizjonu 303

Na przeznaczeniu Dywizjonu 303 zaważył lot szkoleniowy z 30 sierpnia. Wtedy to porucznik pilot Ludwik Paszkiewicz, zauważywszy niemieckie samoloty, wyłamał się z szyku i zestrzelił Messerschmitta 110. Ta jawna niesubordynacja zakończona sukcesem przyspieszyła decyzję o włączeniu dywizjonu do walki ze skutkiem natychmiastowym. Przeszła też do legendy, bo to właśnie ten epizod z niesfornymi Polakami, których nie mógł okiełznać ich brytyjski dowódca, jest głównym polskim akcentem w filmowej superprodukcji Guya Hamiltona „Bitwa o Anglię” z 1969 r.

Już następnego dnia po wyczynie Paszkiewicza, 31 sierpnia, Dywizjon 303 poleciał na pierwszy lot bojowy jako jednostka 11. Grupy Myśliwskiej osłaniającej południowo-wschodnią Anglię wraz z Londynem. Do bazy wrócił z sześcioma zestrzelonymi samolotami nieprzyjaciela na koncie i bez strat własnych! I to był dopiero początek dobrej passy kościuszkowskiego dyonu.

Polscy piloci przebojem udowodnili, że nie tylko niczym nie ustępują (poza wciąż nie najlepszym opanowaniem wymowy angielskiej) swym brytyjskim kolegom, lecz niejednokrotnie znacznie ich przewyższają doświadczeniem i wyszkoleniem bojowym. Ale to jeszcze nie wystarczało, by zdeklasować brytyjskie, czeskie, czy kanadyjskie dywizjony broniące angielskiego nieba.

Czym wsławił się Dywizjon 303?

W czym tkwiła tajemnica sukcesów Witolda Urbanowicza, Mirosława Fericia, Zdzisława Henneberga, Josefa Františka i innych asów z Dywizjonu 303? Najprościej mówiąc: w skracaniu dystansu wobec nieprzyjaciela. Większość pilotów brytyjskich otwierała ogień do niemieckich samolotów z odległości 100, góra 70 metrów. Polacy potrafili skosić messerschmitta z 20–30 metrów! Żeby dokonać takiej sztuki, trzeba było mieć oczy z każdej strony głowy, refleks i ogromną determinację. Dwu pierwszych umiejętności do znudzenia uczono w Dęblinie przed wojną. Ta ostatnia była wynikiem przede wszystkim doświadczeń z września 1939 roku.

Wbrew obawom Brytyjczyków większość polskich lotników nie była złamana porażką w Polsce. Wręcz przeciwnie. Rozpierała ich chęć odwetu, wyrównania rachunków i mówiąc wprost – nienawiść. Kanadyjski towarzysz broni Polaków John Alexander Kent, dowódca eskadry A Dywizjonu 303 powiedział o tym krótko: „Nie było wątpliwości, że Polacy traktują tę rozgrywkę o wiele bardziej serio niż my”.

Piloci z Dywizjonu 303 w 1940 r.: Ferić, Kent, Grzeszczak, Radomski, Zumbach, Łukuciewski, Henneberg, Rogowski, Szaposznikow.Piloci z Dywizjonu 303 w 1940 r.: Ferić, Kent, Grzeszczak, Radomski, Zumbach, Łukuciewski, Henneberg, Rogowski, Szaposznikow. / fot. Polish Institute and Sikorski Museum London, Wikimedia Commons, public domain

Większość pilotów myśliwskich po wystrzelaniu amunicji przerywała walkę. Dla Polaków ta reguła nie była taka oczywista. Sierżant pilot Stanisław Karubin wspomina: „Doszedłem go oddając kilka serii. Messerschmitt uciekał nadal. Zdenerwowało mnie to i oddałem serię ostatnich pocisków. Szkop jednak wciąż ucieka. Poniosło mnie przez to bardziej i postanowiłem go wykończyć […]. Doszedłem go bardzo blisko i żyletką przejechałem się po nim. Wystraszona gęba szkopa błysnęła mi w oczach. W tej chwili rąbnął w ziemię i prysnął dym wraz z grudkami ziemi. Wyciągnąłem w górę, pokrążyłem nad nim i popatrzyłem na resztki palącej się maszyny, po czym dałem gaz, idąc w kierunku na własne lotnisko”.

Oto opis jednego z pierwszych w tej wojnie taranów lotniczych, otarcia kadłubem o kadłub („żyletką”). Na froncie zachodnim należały do rzadkości. Chętnie były stosowane później przez pogardzających śmiercią pilotów japońskich i sowieckich.

Determinacja i nienawiść

O wielkiej determinacji w walce świadczą też wspomnienia porucznika pilota Zygmunta Bieńkowskiego: „Krzyżyk celownika przesuwa mi się powoli po niemieckim kadłubie. Zatrzymuje się na chwilę na kabinie. Coś się ten Niemiec nieswojo czuje. Za chwilę widzę, jak szwab wyrzuca kabinę – mignęła mi tylko koło nosa. Jeszcze moment i coś większego urywa się u szkopa – to pilot musiał oberwać przedtem i teraz uciekł mi na spadochronie – dosłownie spod samego nosa. Jużem go miałem na celowniku, jużem naciskał spusty. Pech! Przez chwilę pogoniłem za białą kopułą spadochronu – ale ani rusz nie mogłem rąbać do wiszącego na pasach szkopa”.

Takich skrupułów nie miał jeden z asów dywizjonu, popularny „Tolo” – podporucznik pilot Witold Łokuciewski. Opisując swe zwycięstwo z 7 września 1940 r., w kronice dywizyjnej zapisał lakonicznie i bez ogródek: „Mój [cel] też zaczął palić się i w końcu pękł jak bańka mydlana. Spadochroniarza także wziąłem na muszkę – skutek wiadomy – kilka desperackich ruchów rękami i nogami i finis”.

Sprawozdanie „Tola” świadczy o tym, że Polacy odwdzięczali się Niemcom „pięknym za nadobne”. Pamięć o zbrodniach Luftwaffe z września 1939 r. brała czasem górę nad osławioną rycerskością pilotów myśliwców. Trzeba jednak zaznaczyć, że były to wypadki sporadyczne, gdyż najzwyczajniej szkoda było amunicji na pilota, który i tak przez wyskoczenie z samolotu nad terytorium wroga był eliminowany z walki. A na ziemi często czekali już na niego chłopi i mógł się uważać za szczęściarza, jeśli do niewoli szedł tylko z kilkoma wybitymi zębami i pękniętymi żebrami…

Stres polskich pilotów

Od lipca do października 1940 r., czyli w newralgicznych dla bitwy o Anglię miesiącach biorący w niej udział lotnicy żyli w niewyobrażalnym stresie. Tu nie chodziło tylko o intensywne, ale na ogół krótkie momenty walki powietrznej. Bardziej wykańczał nerwy ciągły stan gotowości bojowej – oczekiwanie na alarm.

Nie dziwi więc, że w krótkich chwilach wytchnienia ci młodzi w większości ludzie szli na całość. Z lotniska Northolt, gdzie stacjonował Dywizjon 303, do Londynu jechało się metrem niecałą godzinę. Największym powodzeniem wśród lotników cieszyły się ciemne i spowite w papierosowym dymie nocne kluby z jazzbandami, jak Café de Paris z orkiestrą legendarnego Kena „Snakehipsa” Johnsona czy Klub 400 z Tiny Timem Claytonem i jego Whispering 400 Band. Na zatłoczonych parkietach pary tańczyły w rytm sentymentalnych szlagierów, jak „Night and Day” czy „Nightingale Sang in Berkeley Squarte”.

Z pamiętników warszawskich kosynierów wystarczy przytoczyć dwa zdania. „Powietrze w klubie było gęste od dymu i seksu, a tradycyjna moralność szła w kąt”. „W Londynie czekały usta czerwone jak róża”. Tak większość bohaterów podniebnych walk odreagowywała stres.

Sława polskich dywizjonów

31 października 1940 r. kampania powietrzna zwana bitwą o Anglię zakończyła się klęską Luftwaffe. Niemcy stracili ponad 1700 samolotów, a około 600 zostało uszkodzonych. RAF stracił 915 maszyn i prawie 500 pilotów, wśród nich 33 Polaków. Bazę w Northolt, gdzie stacjonowali, odwiedził sam król. Jego Wysokość chciał osobiście pogratulować Polakom sukcesu.

Dzięki wyczynom Dywizjonu 303, 302 i Polaków służących w RAF sprawa polska znalazła się na fali wznoszącej. Biorącym udział w Bitwie o Anglię 145 polskim pilotom zaliczono zestrzelenie 203 samolotów niemieckich (samemu Dywizjonowi 303 przyznano 120 pewnych zestrzeleń). Po wojnie te liczby zostały znacznie obniżone i do dziś są kontestowane z aptekarskim zacięciem przez specjalistów i miłośników historii wojskowości.

Ustalenie dokładnej liczby strąceń czy uszkodzeń nieprzyjacielskich maszyn w istocie nie jest możliwa ze względu na rozbieżności w brytyjskich, polskich, ale i niemieckich raportach. I w gruncie rzeczy ten stan w żaden sposób nie może wpłynąć czy osłabić polski wkład w to pierwsze przełomowe zwycięstwo aliantów w II wojnie światowej.

Zapomniany udział Polaków

Faktem jest, że kiedy minęło bezpośrednie niebezpieczeństwo niemieckiej inwazji na Wyspy, sława polskich lotników szybko wyblakła. Zepchnięcie w cień dokonań polskich lotników, a później i reszty Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie poczytuje się w Polsce jako niewdzięczność Brytyjczyków. Polscy lotnicy zostali nawet wykluczeni z udziału w London Victory Parade w 1946 r. A przecież jeszcze w 1944 r. unieszkodliwiali nad Anglią nową broń niemiecką – bezzałogowe pociski V1. W czasie trwania powstania warszawskiego wysłali do angielskiej królowej telegram, w którym błagali o umożliwienie im wspomożenia Warszawy. Nie otrzymali odpowiedzi.

15 pilotów z pierwszego składu Dywizjonu 303 poległo na polach podniebnych bitew. Wojnę przeżyło dziesięciu.

Źródło: archiwum NG.