Szef policji dumnie podnosi prawą dłoń, w której  brakuje środkowego palca – to dowód, że nie boi się przemytników. Cztery lata temu generał brygady Aqa Noor Kintuza został szefem policji w prowincji Badachszan w północno-wschodnim Afganistanie. Głównym zadaniem, jakie przed nim postawiono, było zniszczenie makowych pól. – Po zakończeniu jednej z pierwszych akcji likwidacji upraw mój samochód wysadzono w powietrze za pomocą zdalnie sterowanej bomby – opowiada. Podwija rękawy koszuli i pokazuje mi przedramię pokryte bliznami. Od tamtej pory śmierć groziła mu wielokrotnie.

W Afganistanie, gdzie 85 proc. społeczeństwa zajmuje się rolą,  gospodarka uzależniona jest od dwóch źródeł przychodów: pomocy płynącej z Zachodu oraz kolosalnych zysków ze wspieranego przez talibów handlu opium. Dopiero niedawno rząd zdał sobie sprawę z powagi sytuacji. Żeby nie zostać odciętym od międzynarodowego wsparcia, kraj musi zacząć zwalczać swój opiumowy nałóg. Plantacje maku muszą zniknąć.

Policyjna akcja likwidacji pól wypędziła rolników na odludzia. Jadąc górskimi drogami i uważnie obserwując monochromatyczny krajobraz, dostrzegamy czasem charakterystyczną czerwień rozlaną po polu, jednocześnie niewinną w formie i bezczelną w swojej ostentacyjnej barwie.

Na nasz widok rolnik kuca tyłem do maków i bierze się za plewienie sąsiedniego pola. Mężczyzna ma 37 lat, nosi brązową tunikę i turban. Przedstawia mi się jako Mohammed Khalid. Przytakuje, gdy pytam, czy makowe pole należy do niego.

 

 

 

– Ojciec nauczył mnie hodować maki 10 lat temu. Do zeszłego roku moje pole dawało 27 kg opium – mówi. Khalid znowu kuca, zanurza palce w ziemi i opowiada, jak przemytnicy dawali mu zaliczki za zbiory. Sześcioro członków rodziny pomagało mu w pracy na polu, pieląc je i wydobywając z makówek surowiec. Za sprzedaż opium ze swoich upraw mógł wyżywić całą rodzinę. Dodatkowo z nasion maku rolnik produkował olej, łodygi szły na opał, a popiół przerabiał na mydło. – Mak zaspokajał większość naszych potrzeb – wspomina Khalid.

W obliczu nieustających rajdów policji Khalid zmuszony był jednak wypracować nową strategię, działania. Postanowił, że jego najbardziej widoczne pole – to, na którym się znajdujemy – odtąd obsiewane będzie pszenicą i melonami. Tylko na wąskim pasku ziemi, niemal stąd niewidocznym, rosnąć będzie najbardziej rentowna uprawa. – Z tego poletka otrzymam może   kilogram opium, co da mi jakieś 80 dolarów – mówi, zerkając z żalem na zagony mieniące się feerią barw, od fioletu, przez róż, po biel. – Nie mam pojęcia, dlaczego niszczą nasze pola. Jestem tylko biednym rolnikiem i jedynym moim zmartwieniem powinno być to, za co wykarmię rodzinę.

Akcja likwidacji upraw opium w prowincji Badachszan odbędzie się zaledwie dwa dni po zamachu bombowym na drodze w Darajem, w którym zginęło dziewięciu policjantów. O świcie konwój rusza ze stolicy prowincji Fajzabadu i jedzie przez osiedla nowych domów wzniesionych, nim policyjne rajdy pozbawiły rolników środków na budowę. Czternastokilometrowa droga prowadząca do Argo usiana jest dziurami, mimo iż niedawno amerykański kontrahent zainkasował 2,5 mln dolarów za pokrycie jej asfaltem. Konwój mija kilkanaście zamkniętych sklepów, w których kiedyś otwarcie handlowano opium, i kilkadziesiąt par nieprzyjaznych oczu. Kilka kilometrów z Argo, nieopodal wioski Barlas, trzydziestka uzbrojonych funkcjonariuszy wysiada z wozów. Mężczyźni ruszają w góry na piechotę. Cel – maki.

Makowych pól jest mnóstwo – oczom funkcjonariuszy ukazują się dziesiątki bajecznie kolorowych rabat. Policjanci uzbrojeni w bambusowe tyczki tną kwiatki na prawo i lewo niczym żniwiarze. Sam szef z zapałem siecze zielsko. Inspektor z ramienia Biura ONZ ds. Narkotyków i Przestępczości skrupulatnie odnotowuje w formularzu każdy zniszczony zagon. Młody rolnik obserwuje cały ten chaos. – Tamte uprawy należały do mojego sąsiada Israyela. Myślę, że spodziewał się rajdu i nie chciał tego widzieć. W zeszłym roku policja ostrzegła nas, byśmy nie siali maku. Dlatego ja przestawiłem się na melony. Ale u nas pada mało deszczu, więc jeśli nadejdzie susza, będę miał problem – mówi.

Pytam, czy on lub jego sąsiedzi otrzymali choć cząstkę z milionów dolarów zagranicznej pomocy przeznaczonych na rekompensaty dla rolników rezygnujących z uprawy opium. – Obiecali gubernatorowi dystryktu Argo, że dadzą nam worki pszenicy i nawozów, ale niczego nie dostaliśmy – wyjaśnia mężczyzna. – Rząd powiedział: „Zbudujemy drogi, mosty i kanały i na zawsze zapomnicie o maku”. To było jakieś 5 lat temu. Nic nie zostało zrobione – żalił się inny.

Aby oddać rządowi sprawiedliwość, trzeba  powiedzieć, że coś się jednak zmieniło – Fajzabad z Kabulem łączy teraz nowiutka autostrada, wybudowano nowe drogi w Tiszkan, w Baharak powstała farma szafranu, zorganizowano 18 nowych komisariatów policji. Jednak na każde wartościowe przedsięwzięcie rozproszone po rozległym terenie prowincji przypada wioska taka jak Deh Ghalat w Argo. Setka dzieci tłoczy się na klepisku niczym bydło. Rozpadającą się dziś szkołę wybudowano dzięki przychodom ze sprzedaży narkotyku, których źródło wyschło w wyniku akcji niszczenia upraw.  

Funkcjonariusze przenoszą się na kolejne pole  i po chwili z nędznej chatki wybiega kobieta z krzykiem. – Na litość boską! To wszystko co mamy! Nie niszczcie tego! – błaga. Mężczyźni milczą, nie przerywając koszenia. Kilka minut później odkrywają kolejną makową rabatę, otoczoną ceglanym murem. Stoi pod nim dwójka małych dzieci, które na widok policjantów zaczynają płakać. Starsza siostra uspokaja maluchy, a matka prosi o litość, krzycząc, że dzieci nie mają ojca i po zniszczeniu upraw nie będzie ich miała za co wyżywić.

 

 

 

Szef likwidatorów jest poruszony. Podchodzi do dziewczynki, szepcze słowa pocieszenia i wciska jej w rękę kilka afgańskich dolarów. – Oddaj mu pieniądze! – syczy kobieta do córki.

Gdy docieramy do kolejnych pól, zauważam,  że niekiedy makówki zostały rozcięte, a żywica opium wydobyta przed naszym przybyciem.   Z kolei inne, wcale nie odosobnione pola pozostają nietknięte. Czy to tylko kwestia przeoczenia?

Gdy Kintuz i jego ludzie odpoczywają w cieniu drzew po wystawnym polowym posiłku złożonym z koziego mięsa, kurczaka, jogurtu i świeżych warzyw podebranych z okolicznych pól, pytam go, czy któryś z jego podwładnych może być zamieszany w handel opium. Kintuz twierdzi,   że oczyścił już wydział z nieuczciwych policjantów i nie zna żadnych urzędników w Badachszan związanych z tym procederem („Gdybym   wiedział o  takich, zaaresztowałbym wszystkich”). Z innych źródeł wiem jednak, że tacy istnieją, a pewien polityk o nieczystym sumieniu kandydował nawet do parlamentu, płacąc   za każdy oddany głos i obiecując rolnikom, że jeśli zostanie wybrany, będzie zwalczał zakaz produkcji opium.

Jeden z największych przemytników narkotyków w prowincji zgodził się ze mną porozmawiać. Spotykamy się w Fajzabadzie. Nie przyznaje się do uczestnictwa w handlu opium. – Ten, kto szmugluje na własną rękę, nie odniesie sukcesu. Trzeba mieć kontakty, na przykład pozostawać w dobrych relacjach z szefem policji dystryktu lub prowincji – mówi mi otwarcie.

Przez wieki handel opium był w Afganistanie marginalnym zajęciem ludności, aż w pewnym momencie całkowicie zawładnął gospodarką kraju. Pierwsze wzmianki o uprawach maku pojawiły się w kronikach 300 lat temu. Roślina dobrze przyjęła się w gliniastych glebach prowincji Badachszan i północnej prowincji Nangarhar, gdzie założono pierwsze plantacje. Mak, wymagający niewiele nawozu, opadów i zabiegów pielęgnacyjnych, ma krótki okres wegetacji i jest idealną rośliną na tutejsze warunki. Zajął więc niewielką, acz istotną niszę w kulturze rolniczej kraju. W XVIII i XIX w. Indie, opiumowy potentat, zwolniły trochę miejsca na szczycie hierarchii dla Turcji i wyżyn południowo-wschodniej Azji – za sprawą rosnącego popytu na heroinę w Europie i USA. Afganistan zaczął eksportować opium dopiero w połowie XX w.   Na wniosek ONZ król Mohammad Zahir Szah czasowo zabronił uprawiać mak. Jednak rolnicy z prowincji Badachszan i Nangarhar, dla których plantacje opium były jedynym źródłem utrzymania, zdołali przekonać władcę do cofnięcia zakazu. W tym czasie afgańscy farmerzy wypracowali renomę czołowych producentów pistacji, migdałów, granatów, bawełny i winogron.

 

 

Taki stan rzeczy utrzymywał się do inwazji  sowieckiej w 1979 r., która całkowicie odmieniła rolnictwo Afganistanu. Agresorzy zamknęli rynek na kilka gatunków owoców uprawianych w kraju i zlikwidowali plantacje bawełny, bo stwarzały konkurencję Uzbekistanowi. Dziesięcioletnia wojna między Związkiem Radzieckim a mudżahedinami wspieranymi przez Stany Zjednoczone zniszczyła drogi, kanały nawadniające, silosy i zakłady przetwórcze. Rolnictwo legło w gruzach. Od czasu wyjścia Rosjan z Afganistanu w 1989 r. do objęcia władzy przez talibów pięć lat później kraj pogrążył się w chaosie. Afgańscy rolnicy chcący powrócić na rynek międzynarodowy z przykrością stwierdzili, że Indie i Pakistan dorobiły się własnych upraw, uniezależniając się od importu wielu towarów z Afganistanu. A ponieważ te państwa skutecznie walczyły z problemem nielegalnych plantacji opium, szychy narkotykowe z Pakistanu wykonały kilka „biznesowych wizyt” w afgańskich prowincjach   i tam przeniosły swoje nad wyraz intratne interesy. Tak oto w ciągu ostatnich 20 lat kraj odnotował niechlubny wzrost udziału w światowej produkcji opium z 19 do 90 proc.

Najważniejszym czynnikiem mającym wpływ  na tę sytuację są talibowie. Gdy ich ugrupowanie po raz pierwszy zdobyło władzę w 1986 r., zyskało wsparcie przywódców plemiennych, obiecując utrzymanie upraw maku na dotychczasowym poziomie. Najważniejszy przedstawiciel starszyzny, mułła Omar, otrzymywał nawet   regularne wypłaty od grup zajmujących się   przemytem narkotyków w  zamian za przymknięcie oka na nielegalny proceder. Jednocześnie rząd obciążył przychody z rolnictwa 10-procentowym podatkiem. W takich warunkach do   1999 r. produkcja opium w Afganistanie przekroczyła 5 tys. ton, co wywołało ostrą reakcję   ze strony Biura ONZ ds. Narkotyków i Przestępczości, które nakazało państwu wprowadzenie zakazu upraw maku. W  lipcu 2000 r. mułła Omar wydał fatwę, w której stwierdził, że produkcja opium łamie zasady islamu. Talibowie wprowadzili to zalecenie w życie, posuwając się do okrutnych metod. Jeden z rolników opowiedział mi o groźbie podpalenia domu w razie nieposłuszeństwa. Tym sposobem w ciągu niemal roku 90 proc. pól makowych przestało istnieć.

Po amerykańskiej inwazji na Afganistan  i upadku rządów talibów w 2001 r. miejscowi włodarze postanowili odrodzić afgański rynek opium. Talibowie zrozumieli, że jest ono jedynym źródłem funduszy na ich powstańczą działalność. – Opium dawało szanse na duże zyski korzystne także dla rolników – mówi Wes Harris z Departamentu Rolnictwa Stanów Zjednoczonych. Okres wegetacyjny maku przypada na zimę, dlatego po zbiorach późną wiosną rolnik może jeszcze obsiać to samo pole kukurydzą, bawełną lub fasolą. W okresach zwiększonego popytu na opium hodowcy zarabiają nawet sześciokrotnie więcej na maku niż na innych uprawach. Gdy popyt spada, można przechować plony i sprzedać, gdy ceny ponownie poszybują w górę. Mówi się, że talibowie mieli spore zapasy opium i przystali na wprowadzenie zakazu upraw w 2000 r., świadomie licząc na wywindowanie cen, gdy podaż się załamie.

Rosnący wpływ talibów w południowym  Afganistanie przyczynił się do odrodzenia wielu upraw maku. Handlarze narkotyków płacą rolnikom zaliczki za zbiory, a następnie zjawiają się po odbiór towaru. – Władzę w kraju dzierży opiumowa mafia. Jak inaczej urzędników na państwowych pensjach stać byłoby na zakup luksusowych domów w Dubaju i Stanach Zjednoczonych? – pyta retorycznie pewien weteran wydziału antynarkotykowego w Afganistanie.

NATO twierdzi, że połowa funduszy zasilająca działalność talibów pochodzi z narkobiznesu i mówi się tu o kwocie pół miliarda dolarów. Skoro jednak wartość całego rynku opium w Afganistanie szacowana jest na 4 mld dolarów rocznie,   udział talibów nie wydaje się aż tak znaczący.

Plantatorzy maku mają trudną makówkę do  zgryzienia, bo opium jest haram, czyli zakazane przez islam, jak ogłosili talibowie. Ale czy faktycznie tak jest? Niektórzy mułłowie twierdzą, że zakaz dotyczy jedynie używania narkotyku, a nie uprawy. Inni mędrcy z kolei cytują Koran, który mówi, że umierający z głodu muzułmanin może spożyć mięso haram, jeśli to miałoby go uratować. Religijny przywódca prowincji Badachszan Maulawi Abdul Wali Arshad orzekł: „Jeśli coś jest zabronione, zakaz dotyczy tej rzeczy od początku do końca. Gdyby uprawy opium   były dozwolone, jak mielibyśmy kontrolować przemyt narkotyku albo jego użycie? Powiązania talibów z mafią narkotykową dowodzą, że nie zależy im na prawdziwie islamskim państwie – są jedynie żądni władzy”

 

Głównym ośrodkiem talibów w Afganistanie jest prowincja Helmand, która szczyci się niechlubnym tytułem największego producenta maku w kraju. To właśnie tu po II wojnie światowej Amerykanie wybudowali system   nawadniania pól w ramach ambitnego projektu rozwoju regionalnego. System działa do dzisiaj, ale w znacznej mierze wyłącznie dzięki przedsiębiorczości miejscowych rolników, którzy go umiejętnie zmodyfikowali, zręcznie omijając nowymi odnogami zapchane główne arterie. Woda na konkretne pola doprowadzana jest prowizorycznymi kanałami kopanymi motyką w zależności od potrzeb. Na widok fali rozpływającej się po wysuszonym polu pewien ekspert   organizacji pomocowej USAID zdumiewał się: „To niesamowite, zważywszy że tutejsze rolnictwo jest na takim etapie rozwoju, jaki reszta świata osiągnęła w XIII w.”

Dla tego, kto wiedział, że rolniczy dystrykt Marjah w prowincji Helmand ma 54-procentowy udział w produkcji opium, prawdziwy cel zeszłorocznej kampanii przeciwko uprawom maku był oczywisty. Nieoczywiste było jedynie to, czy akcja przyniosła pożądane rezultaty. Ponieważ wcześniejsze wymuszone likwidacje upraw pozostawiały rolników bez środków do życia, wpychając ich prosto w łapy talibów, amerykańska armia zmieniła taktykę. Zeszłej wiosny ogłosiła, że każdy rolnik za zniszczenie własnych upraw otrzyma 300 dolarów od akra. Znaczna część społeczności odmówiła współpracy. Natomiast ci, którzy przystali na propozycję, często nie byli w stanie spełnić siedmiodniowego terminu, jaki wyznaczono na przeprowadzenie akcji. – Czy niektórzy przekazali nam tylko część swoich zbiorów, upłynniając resztę? Prawdopodobnie tak – pyta retorycznie jeden z przedstawicieli wojska i sam udziela sobie odpowiedzi.

 

W bazie Marines Camp Hanson w dystrykcie Marjah właśnie wyładowano z ciężarówek 200 ton worków z nawozami i nasionami. Jeden z wozów ma roztrzaskaną przednią szybę, a czterech kierowców, którzy przyjechali tu w konwoju z Laszkargah, stolicy prowincji Helmand, trafiło do szpitala z obrażeniami odniesionymi podczas ostrzału talibów. Nasiona czarnej fasoli mung, rzodkiewki, lucerny, arbuza i kukurydzy przeznaczone są na sprzedaż tysiącowi miejscowych rolników. Mają sprawić, że nie skuszą się już na uprawianie maku.

Następnego dnia kilkudziesięciu rolników stawia się w bazie po obiecane zachęty do podjęcia legalnych upraw. Samo pojawienie się w tym miejscu postrzegane jest przez miejscowych jako wielkie ryzyko. Talibowie rozstawili w okolicy stanowiska kontrolne, na których zatrzymują wracających z Camp Hanson i zabierają otrzymane towary. Ponoć jeden chłopak został zmuszony do zjedzenia karty rejestracyjnej, jaką otrzymał od ISAF. Z kolei przedstawiciel starszyzny plemiennej pomagający marines miał zostać ciężko pobity. Choć dla większości ludności talibowie utożsamiani są z najgorszym złem,   ludzie mają świadomość, że to zło pozostanie długo po wyjeździe amerykańskich żołnierzy.

 

– Oni działają na dwa fronty, obserwując  uważnie, która ze stron wygrywa – mówi o rolnikach John Hurrel z pozarządowej organizacji Rift Valley Agriculture. – Będą uprawiać to, co przyniesie im największy zysk. Jestem przekonany, że sprzedadzą nawozy i wrócą do uprawy maku. Rolnik, którego spotykam wychodzącego z bazy z paczką nasion w ręku, jest niezdecydowany. – Wszystko zależy od tego, co zrobią miejscowe władze po wyjeździe wojska. Jeśli zostawią nas w spokoju, obsieję pole makiem – deklaruje.

Czy władze afgańskie będą kontynuować antymakową politykę po opuszczeniu prowincji   przez wojsko? – Jak tylko mak zacznie kiełkować,   trzeba podjąć stosowne działania i tyle – mówi podpułkownik Brian Christmas dowodzący bazą marines. – Rząd Afganistanu musi działać stanowczo i wykorzystać do tego lokalną policję. Sytuacja poprawi się, jeśli do tej formacji trafią miejscowi, którym rolnicy zaufają. Nie będzie to łatwe, skoro podpułkownik Christmas zdołał przekonać do pracy w szeregach policji dystryktu Marjah jedynie 10 ludzi wywodzących się z tych terenów. Nie dziwi to w obliczu gróźb, a w kilku przypadkach zabójstw, jakich talibowie dopuścili się na funkcjonariuszach w prowincji Helmand.

– W  naszym regionie obowiązują dwie    waluty: mak i amerykańskie dolary – mówi 33-letni, gładko ogolony rolnik o imieniu Rehmatou, opuszczając bazę wojskową ze swoją racją nawozu. – Tak wygląda nasza gospodarka. Talibowie nie wywierają na mnie żadnego wpływu – o tym mówi się tylko w telewizji. Uprawiam mak dla siebie, przemycam go na własny rachunek. Nie robię tego ze względu na talibów ani z ich polecenia. Jedynym powodem jest bieda. Ludzie będą uprawiać mak, dopóki ktoś nie zmusi ich, żeby przestali. Każdy problem można rozwiązać siłowo. Jak mówimy w pasztu: „Siłą spłaszczysz każdą górę”.

– Kto powstrzyma przemytników? Policja?  – pyta ze śmiechem. – Przecież opium przewożone jest w radiowozach. Widziałeś pewnie   piękne domy w Laszkargah i Kandaharze. Powstały za pieniądze z łapówek.

Rehmatou nie kryje swojej niechęci do talibów. Nazywa ich szakalami, ale system, jaki narzucili, wcale mu nie przeszkadza. Lecz gdy pytam, czy w takiej sytuacji gospodarka oparta na uprawach maku jest taka zła dla Afganistanu, cyniczny uśmieszek znika mu z twarzy.

 

– To zły sposób na zarabianie pieniędzy. Trudno jednak zmienić zajęcie. Syn ojca, który karmi dzieci za pieniądze pochodzące z opium, również zajmie się uprawą maku. Nie będzie potrafił robić niczego innego. Nie ma u nas stolarzy, inżynierów, mechaników. Sami rolnicy – mówi Rehmatou. – Mak niczym narośl trawi naród   – dodaje, uśmiechając się smutno.

Czy tę narośl da się usunąć? Przez sąsiadującą z Pakistanem prowincję Nangarhar od dawna wiedzie przemytniczy szlak, a położone wysoko w górach miejsca takie jak przełęcz Chajber czy kompleks jaskiń Tora Bora pozostają od lat poza prawem. Dzięki śródziemnomorskiemu klimatowi Nangarhar jeszcze w 2004 r. był głównym producentem opium. Co prawda przymusowe likwidacje upraw zaczęto przeprowadzać już rok później, jednak rządowe obietnice zapewnienia rolnikom alternatywnego źródła utrzymania pozostały początkowo bez pokrycia i nawet stolica regionu, Dżalalabad, nie doczekała się planowanych inwestycji.

Dzisiaj jednak miasto i jego okolice zdają się  być idealnym przykładem skutecznej walki z problemem opiumowym. Żyzne pola porośnięte są główkami czerwonej kapusty i krzaczkami pomidorów. Ulice Dżalalabadu należą do najbardziej ruchliwych w całym kraju, a na zatłoczony bazar co rano podjeżdżają setki samochodów dostawczych wyładowanych uprawianymi w pobliżu warzywami i owocami. Są to między innymi arbuzy, ziemniaki, dynie, okra i cebule. Żadne z tych plonów nie przynoszą jednak takich zysków jak mak, a rolnik, z którym rozmawiałem na targu, powiedział mi, że aby przeżyć, wieczorami dorabia jako ochroniarz. – Nie żałuję.   Cieszę się, że już nie uprawiam maku – mówi.

W miejscowości Jaghi Band, w której niegdyś  pola były obsiewane wyłącznie makiem, starszyzna plemienna rozprawia o tym, jak zmieniła się sytuacja prowincji w czasach postopiumowych. – Nie żyje nam się tak dobrze jak pięć lat temu. Uzyskujemy mniej więcej 60 proc. tego co kiedyś. Mamy jednak nadzieję, że wkrótce pojawią się jakieś nowe możliwości zarobku – mówi jeden z mężczyzn. Jedną z takich możliwości może być położona w kotlinie przędzalnia zasilana energią wodną, założona przez organizację współpracującą z USAID. Korzyści dla prowincji płynące z podobnych przedsięwzięć są bezsporne. Odwiedzam m.in. nowe zapory wodne i kanały, nowe mosty, spółdzielnię włókienniczą   prowadzoną przez kobiety, fabrykę chipsów, zakład przetwórstwa miodu, zakład produkcji dżemów i miejscową giełdę towarową, której wicedyrektor Khwaja Mohammad chwali wkład   organizacji pozarządowych w rozwój regionu.   Po chwili namysłu mówi jednak: – Afganistan wciąż jest w stanie wojny. Sami nie zdołamy utrzymać się na nogach. Kraj nękany wojną przez 30 lat, żeby się odbudować, potrzebuje   ich co najmniej 80.

Robert Draper, 2011