Problemy, które przyniósł ich upadek, należą do ciemnych stron przemian lat 90. Na ich gruzach powstały bowiem enklawy trwałego bezrobocia, biedy i społecznych patologii.
W Ołdrzychowicach Kłodzkich wokół wysokich stosów drewnianych odpadków wymieszanych z plastikowymi śmieciami kilkoro dzieci jeździ na rowerkach. Ośmioletnia Roksana, jej sześcioletni brat Dominik i czteroletnia siostra Oliwia bawią się starą oponą od ciągnika, pojemnikiem po oleju silnikowym i piłką. W wysokich chwastach stoi stary fotel, obok suszy się pranie. Można tu sobie usiąść, popatrzeć przed siebie. To przygnębiające miejsce otaczają XVIII-wieczne budynki gospodarcze. Straszą obłupanymi tynkami, a przez puste otwory po oknach i drzwiach widać rozwleczone wewnątrz śmieci.
W dawnej oficynie dworskiej mieszka kilka rodzin. Pałac stojący obok, zbudowany w 1572 r., przed wojną własność rodziny von Magnisów, ma dziś prowizorycznie zamurowane okna. Coraz bardziej niszczeje. Na zdjęciu z początku XX w. widać efektowną barokową bramę z kartuszami herbowymi, wspaniałą frontową elewację pałacu, dużą oficynę z mansardowym dachem i stare drzewa w parku. – Pamiętam jeszcze wysokie, dwuskrzydłowe drzwi z mosiężnymi klamkami, piękne parkiety i rzeźbione kasetony na sufitach – wspomina Małgorzata Ostrowska, miejscowa  i bibliotekarka, która po wojnie uczyła się w szkole zorganizowanej w pałacu. Wypłowiała czerwona tabliczka na bramie przypomina
o pegeerowskiej przeszłości tego miejsca.
Przez ostatnie 12 lat część zabudowań dawnego PGR-u w Ołdrzychowicach zajmował producent desek i europalet. Niedawno przeniósł się jednak do pobliskiego Żelazna. Pozostały po nim zdewastowane budynki i stosy śmieci na podwórku.
22 lipca 1944 r., wraz z manifestem PKWN, ogłoszono w Polsce reformę rolną. Jeszcze tego samego roku zlikwidowano ponad 1 700 majątków, brutalnie wyrzucając ich właścicieli. Państwo przejęło też wielkie, często liczące tysiące hektarów, posiadłości na ziemiach poniemieckich. Część ziemi rozparcelowano pomiędzy małorolnych chłopów, a na pozostałej utworzono Państwowe Nieruchomości Rolne, Zakłady Hodowli Roślin i Państwową Hodowlę Koni, które dość dobrze prosperowały dzięki doświadczeniu często zarządzających nimi byłych ziemian. Sytuacja zmieniła się
w 1949 r., gdy część gospodarstw została przekształcona w PGR-y.
W zabytkowych pałacach i dworach ulokowano biura, szkoły, mieszkania, a nawet magazyny, doprowadzając je do szybkiej dewastacji. W latach 60. i 70. zabudowę pofolwarczną zaczęły uzupełniać dwu- i trzykondygnacyjne bloki z wielkiej płyty, które miały być symbolem nowoczesności. PGR-y stały się miejscem pracy dla przedwojennych fornali – tradycyjnie najbiedniejszej wiejskiej ludności. Na ziemiach poniemieckich, gdzie powstała większość
PGR-ów, pracownicy przeważnie rekrutowali się spośród repatriantów z ziem wschodnich, które po wojnie pozostały poza granicami Polski, albo przymusowych przesiedleńców z innych terenów kraju, jak Łemkowie wyrzuceni z gór w ramach akcji „Wisła” w 1947 r. Ludzie ci różnili się między sobą obyczajami, a niekiedy także wyznaniem.



XVIII-wieczny pałac w Siemczynie na Pomorzu Zachodnim miał dużo szczęścia. Przed wojną miejscowość nosiła nazwę Henrichdorf. Gdy w 1945 r. dotarła tu Armia Czerwona, ostatnia właścicielka pałacu uciekła, a jego wyposażenie zostało rozkradzione. Wkrótce Henrichdorf stał się Siemczynem, a kilka lat później w majątku utworzono PGR. W latach 90. kupili go wraz z otaczającą ziemią i zabytkowymi budynkami gospodarczymi bracia Bogdan i Zdzisław Andziakowie, właściciele firmy handlującej urządzeniami do przetwórstwa spożywczego. Wyremontowali zdewastowane budynki, zabezpieczyli pałac, teraz planują jego remont.
W jednej z pustych sal wisi portret Henricha von der Goltza, który wzniósł obiekt w 1776 r. Portret powstał trzy lata temu podczas edukacyjnego obozu dla młodzieży.
– Uczniowie przez rok poznawali historię tego miejsca. Odwiedzali archiwa, tłumaczyli niemieckie dokumenty, szukali ikonografii. Podczas wakacji przygotowali w pałacu przedstawienie poświęcone rodzinie Goltzów – mówi Marzanna Groblewska, pomysłodawczyni akcji. – Wielkim problemem popegeerowskich terenów jest brak elementarnej tożsamości. Zdewastowana architektura, zdewastowana społeczność… Mieszkam na Pomorzu Zachodnim blisko 40 lat, wychowałam się w PGR-ach, wiem, o czym mówię – przekonuje.
Jej dziadkowie w 1940 r. wraz z dziećmi zostali ze Lwowa zesłani na Syberię. Przeżyli. Wrócili do Polski po ośmiu latach. Ojciec skończył technikum rolnicze i zatrudnił się jako agronom w Tylmanowej nad Dunajcem. – Niestety, uwikłał się w konflikt między góralami a lokalną władzą i został dyscyplinarnie zwolniony – wspomina Groblewska. – W tym czasie jego brat, który wstąpił do partii, robił karierę na Pomorzu Zachodnim. Pomógł nam i w 1970 r. trafiliśmy do PGR-u w Sierpowie. Ojciec został zastępcą dyrektora, zamieszkaliśmy w zrujnowanym pałacu. Okna wybite, w podłodze dziury takie, że szczury się ganiały. Na góralskiej wsi żywe były tradycyjne wartości, szacunek, porządek. Tutaj królowały chuligaństwo, pijaństwo, wulgarność.
PGR-y nie cieszyły się prestiżem, więc stale brakowało w nich rąk do pracy. Negatywna selekcja przyciągała ludzi bez kwalifikacji, lepsze wykształcenie miała tylko kadra zarządzająca. Jedni i drudzy własność państwową traktowali jak niczyją. Na porządku dziennym były korupcja i kradzieże. Badający historię PGR-ów podkreślają powszechne wśród związanych z nimi ludzi poczucie
tymczasowości, prowizoryczności, brak dbałości o estetykę otoczenia.
– Ojciec nie tolerował kradzieży, nie znosił picia, a do tego każdej niedzieli maszerował z nami do kościoła – opowiada Marzanna Groblewska. – Wytrwaliśmy w Sierpowie półtora roku. Potem rozpoczęła się wędrówka od jednego PGR-u do drugiego, od pałacu do pałacu. W niektórych widziałam jeszcze ślady dawnej świetności. Dzieciństwo upłynęło mi na zabawach w błocie, wśród krzaków i pokrzyw w dziczejących pałacowych parkach.

Fatalnie zarządzane PGR-y zatrudniały nieefektywnie pracujących, niewykwalifikowanych robotników. Nic dziwnego, że w większości nie przynosiły dochodów. Deficyty pokrywane były z dotacji państwowych. Ich zniesienie na początku lat 90. spowodowało masowe bankructwa tych gospodarstw. Ziemia i nieruchomości zostały przekazane Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa, a następnie sprzedane lub wydzierżawione. Część pozostawała jednak niezagospodarowana przez lata, w wielu przypadkach majątek został zdewastowany. PGR-y zajmowały w tym czasie 4,5 mln hektarów i zatrudniały 480 tys. osób. W 300 tys. pegeerowskich mieszkań prócz samych pracowników żyło jeszcze około miliona członków ich rodzin. Dla większości rozpoczął się dramat. Stracili pracę i stały dochód, ale chyba nie to było najgorsze. Zmiany systemowe oznaczały bowiem koniec jedynego znanego im sposobu życia. Niskie zarobki w PGR-ach uzupełniane były bowiem licznymi świadczeniami. Nieodpłatne mieszkania, działki, deputaty w postaci węgla, ziemniaków i mleka uzależniały, a jednocześnie oduczały samodzielności. Podobnie jak bezpłatne usługi: remonty mieszkań, transport, żłobki i przedszkola. Po likwidacji PGR-ów ich byli pracownicy zostali zdani na siebie. Niskie wykształcenie, brak kwalifikacji i niezaradność wykluczyły ich z nowego, sprywatyzowanego świata. Większość, zapomniana przez Boga i władzę, pozostała na lata
odizolowana – kulturowo, mentalnie i przestrzennie – w wiejskich blokach, przedwojennych czworakach i zrujnowanych pałacach. Tymczasem obok niszczał i rozpadał się pegeerowski majątek. I choć od głównej fali bankructw PGR-ów minęło już kilkanaście lat, to nadal 20 proc. ich dawnych pracowników nie ma stałego zajęcia. Tworzą dziwny, obolały świat „daleki od szosy”, choć naprawdę odległy zaledwie o rzut beretem.
– U nas prawie w każdym mieszkaniu jest ktoś bezrobotny – mówi Ewa Łebek, która 15 lat przepracowała w ołdrzychowickim PGR-ze przy udoju krów. – Mój syn też. Ma 40 lat, skończył podstawówkę, jest jeszcze kawalerem. Żyjemy razem z mojej emerytury – 760 zł. Mamy jeszcze dwa ary działki. Od dwóch lat niektórzy stąd pracują w Kobierzycach, u Koreańczyka, przy częściach do telewizorów. Autobus po nich przyjeżdża, jadą 80 km w jedną stronę. Bardzo zadowoleni są. Ale tam przyjmują tylko młodych, a takich jak mój syn, po czterdziestce, już nie chcą.
Ubóstwo na wsi ma nie tylko popegeerowskie oblicze. Spora część wszystkich gospodarstw w Polsce to tzw. karłowate, niemające nawet dwóch hektarów. Bieda wiejska jest „bezpieczniejsza” niż miejska – własna ziemia i własny dom dają minimalne gwarancje przetrwania – okazuje się jednak trwała i dziedziczona z pokolenia na pokolenie.
– Najtrudniej było zawsze we wrześniu, gdy zaczyna się szkoła – opowiada Janina Kondel, mama 12 dzieci. Ma 46 lat, mieszka w Nurcu na Podlasiu, w jednohektarowym gospodarstwie. – Dzieci rodziły się co roku. Teraz, gdy już podrosły, jest lżej – tłumaczy pani Janina. – Pracowite są, pomagają, zbierają ziółka: pokrzywę, dziurawiec. Zarabiają w ten sposób na zeszyty, wyprawkę, o bilet też mnie już głowa nie boli – dodaje.

W sieni stoi kilkanaście wysokich papierowych worków z wysuszonymi liśćmi brzozy. Za pełny worek w skupie dostaje się 10 złotych. Żeby go wypełnić, trzeba zrywać liście przez dwie-trzy godziny, później je wysuszyć. U pani Janiny liście suszą się na podwórku rozesłane na plandece i nakryte ażurową firanką.
– Aleczek, weź tam przyciśnij firankę sztachetką, w tamtą stronę połóż, szybciutko, bo nam zaraz wiatr liście ukradnie! – woła do najmłodszego, sześcioletniego synka. – Chodzimy na ziółka razem, bo my bardzo zżyci jesteśmy. Zjemy czy nie, czasem skromnie, tylko ziemniaki, ale zawsze razem. A jak na grzyby idziemy albo jagody, wszyscy uciekają. Bo jak staniemy w rządku, to idziemy tyralierą – śmieje się. – Za nami nic już nie znajdą.
Zimą Janina Kondel zarabia, wyplatając dla kwiaciarni serduszka z gałązek brzeziny. Nie wiadomo jednak, czy tej zimy praca będzie. Jest jeszcze zasiłek rodzinny – 1 800 zł miesięcznie i zupy w szkole. Mąż pani Janiny, Witalis Kondel, nie jest nigdzie zatrudniony. Na hektarze własnej ziemi uprawia ziemniaki, dorywczo pracuje u sąsiadów. Ma konia i wóz, w chlewie kilka prosiaków, w komórce króliki. W ogródku przy domu rosną warzywa. – Na wiosnę robię sałatki z pokrzywy, mlecza. Dzieci mówią, że zielskiem je karmię, ale za to u nas w domu lekarstwa się nie znajdzie. No, nie ma co ukrywać, bieda jest – mówi pani Janina. – Pan Bóg nie daje po równo, każdemu co innego. Jednemu rozum i języki, drugiemu pieniądze, innemu dzieci. Ale za pieniądze dzieci nie kupisz… Brak możliwości zdobycia solidnego wykształcenia, ale i aspiracji, by do niego dążyć, ograniczył szanse młodego pokolenia na podniesienie poziomu życia. Nielicznym udało się wyjechać, skończyć szkołę i znaleźć pracę w mieście. Pozostali starają się budować swoją przyszłość w rodzinnych stronach. Co trzeci rolnik oprócz prowadzenia gospodarstwa musi podejmować dodatkową pracę. Na cały etat, na pół, dorywczo, często na czarno. W większości nie jest ona związana z rolnictwem.
 
22 lipca tego roku, w 64. rocznicę ogłoszenia manifestu PKWN, na budynku wiejskiej świetlicy w Bolegorzynie na Pomorzu Zachodnim zawisł czerwony transparent z napisem 1 Maja – Praca Spokój Stabilizacja. Jest wizytówką pierwszego w kraju muzeum opowiadającego o historii lokalnego PGR-u.
Wewnątrz plakaty z hasłami Naprzód do walki o szczęśliwą socjalistyczną wieś polską i inne relikty niedawnej historii: odznaki przodowników pracy socjalistycznej, puchary. Na biurku z lat 50. czarny ebonitowy telefon, obok paprotka, na ścianie orzeł bez korony. – Powiesiliśmy portrety Bieruta, Cyrankiewicza i Gomułki – śmieje się Bożena Kulicz, sołtys Bolegorzyna. – Zbiórka eksponatów odbyła się jak za Gierka, pod hasłem: Pomożecie? Pomożemy. Ludzie przeszukali strychy, schowki i to, co widać, przekazali. Eksponatów nie mamy jeszcze zbyt wiele, bo nikt tych rzeczy nie cenił, a poza tym prawie wszystko, co było metalowe, dawno już poszło na złom. Ale to dopiero początki. Wierzę, że nasze muzeum przyciągnie do wsi letników.

Bolegorzyn leży na pięknym Pojezierzu Drawskim, ale sam nie jest piękny. Popegeerowska osada – ani wieś, ani miasto. Dziewięć smutnych bloków z wielkiej płyty postawionych w szczerym polu. Poza tym kilka obiektów gospodarczych i betonowy budynek socjalny. Od upadku miejscowego PGR-u minęło 15 lat. Wieś podnosi się z trudem. – Przy funkcjonowaniu muzeum zaangażowanych będzie kilka osób, a dzięki turystom zwiększą się obroty dwóch wiejskich sklepów – tłumaczy Krzysztof Zacharzewski, pomysłodawca Muzeum PGR. Jest szefem Stowarzyszenia Inicjatyw Społeczno-Gospodarczych Powiatu Drawskiego, z wykształcenia filozofem. – PGR-u już nie ma, ale ludzie są. Szukają swojej szansy. Projekt muzeum spodobał się, zdobyliśmy 10 tys. złotych z Fundacji Wspomagania Wsi. Jeśli muzeum się rozwinie, to może i Bolegorzyn rozkwitnie na nowo. Planujemy stworzyć kącik gastronomiczny i organizować wycieczki ciągnikiem po okolicy. A gdyby tak każdy turysta na początek otrzymywał szklaneczkę taniego wina, a zwiedzanie odbywało się w waciakach i beretach? To by dopiero była atrakcja…

PEJZAŻ Z BOCIANAMI
Krajobraz polskiej wsi zmienia się. Likwidowane są miedze i rowy, osuszane łąki, wycinane śródpolne drzewa. Mimo to z pól nie zniknęły jeszcze zające i kuropatwy, a z łąk żaby, ślimaki i motyle. Nadal przylatują skowronki i bociany. Wiejski pejzaż darzy sentymentem nie tylko młode pokolenie rolników, którzy wiążą swoją przyszłość z uprawą ziemi i hodowlą. Także przedsiębiorcy widzą
w rolnictwie szansę na biznes. No a mieszczuchy odnajdują na wsi spokój i swojską atmosferę. Dlatego dobrze byłoby, aby nowoczesność nie oznaczała dewastacji rodzimego krajobrazu.
FARMER, RANCZER, ZIEMIANIN

Był okres, gdy dawnym właścicielom nie wolno było osiedlać się bliżej niż w odległości 50 km od zabranych im majątków. Choć czasy te dawno minęły, ustawy reprywatyzacyjnej nie uchwalono do dziś. Wielu zdewastowanych budynków nie da się już uratować. Mimo to majątki powoli odzyskują utraconą świetność.
– Pierwszy raz wszedłem do pałacu o piątej rano. Ojciec przywiózł mnie do Guzowa po kryjomu w 1953 r., zaraz po śmierci Stalina. Miałem wtedy osiem lat – wspomina Marek Sobański, który 43 lata później odkupił od gminy własny, już zupełnie zrujnowany pałac. – Przyjechaliśmy późnym wieczo-
rem, noc spędziliśmy u pani Trelińskiej, niani ojca. O 5.30 wyjechaliśmy, tak żeby nas nikt nie widział.
W przejętym przez państwo pałacu, wzorowanym na francuskich zamkach znad Loary, początkowo ulokowano komórkę partyjną, później szkołę, a następnie biura należącej przed wojną do majątku cukrowni. – W 1953 r. pałac jeszcze całkiem nieźle się trzymał – mówi Sobański. – Pamiętam mozaikę z czarnego dębu w sali balowej. Trafiła później do mieszkania I sekretarza PZPR w pobliskim Żyrardowie. Mebli, oczywiście, nie było, zostały „zabezpieczone” w muzeum w Łodzi, wstyd mówić, przez profesora Stanisława Lorenza. Dziś już nie sposób ustalić, gdzie są. Część z nich moja babka wypatrzyła swego czasu w słynnym programie Tele-Echo prowadzonym przez Irenę Dziedzic. Jedyne, co rodzicom udało się odzyskać, to sześć talerzy z rodowej zastawy. Mieli troje dzieci, więc każdy z nas z okazji swojego ślubu dostał po jednym talerzu głębokim i jednym płytkim.
W okresie międzywojennym na terytorium Polski znajdowało się ponad 20 tys. dworów i pałaców. Obecnie pozostało ich niespełna 2 tys. Należą do władz samorządowych lub Agencji Skarbu Państwa i nadal niszczeją. Dawni właściciele nie mogą doczekać się uchwalenia ustawy reprywatyzacyjnej. Według danych Polskiego Towarzystwa Ziemiańskiego liczbę poszkodowanych z tytułu wywłaszczenia byłych właścicieli ziemskich wraz z rodzinami szacuje się na 200–250 tys.
– Guzów był wielkim marzeniem mojego ojca, a później mojego syna Michała – wspomina Marek Sobański. – Ponieważ ustawy reprywatyzacyjnej ciągle nie było, postanowiłem niszczejący zabytek po prostu kupić. Był rok 1996. Początkowo miałem zapłacić symboliczną złotówkę. Nawet ją wpłaciłem, kosztowała 3 złote 15 groszy. Potem okazało się jednak, że to nie jest możliwe. Skończyło się na 120 tys. złotych rozłożonych na raty.

Po odkupieniu własnego majątku Sobańscy rozpoczęli remont. Zabezpieczyli dach, osuszyli zagrzybione ściany, wykarczowali chaszcze z 12-hektarowego zabytkowego parku. By naprawić to, co przez minione lata zostało zniszczone, potrzeba 10 mln euro. Dlatego zabytek, w postaci zabezpieczonej ruiny, czeka na inwestora. Przedwojenne źródło dochodów, którym w tym przypadku nie były uprawy rolne, lecz ich przetwórstwo – czyli cukrownia – już nie istnieje. Znacjonalizowana w 1944 r., latami niemodernizowana, trafiła na listę trucicieli i balansowała na granicy bankructwa. W latach 90. kupiła ją spółka Cukrownia Guzów S.A., kilka lat później przejął Rolimpex, a następnie BSO British Sugar. Brytyjska firma natychmiast cukrownię zamknęła, podobnie jak już wcześniej kilka innych, a załogę zwolniła, podnosząc bezrobocie w gminie o 20 proc.
Nie wszędzie sytuacja jest aż tak dramatyczna. Według raportu Instytutu PENTOR z 2007 r., opracowanego na zlecenie Ministerstwa Rolnictwa, zasiłek dla bezrobotnych pobiera 2 proc. mieszkańców wsi.
PGR-Y upadłY, a kolektywizacja nigdy nie przyniosła sukcesów. Zresztą w Polsce nie można jej było przeprowadzić w sposób w pełni zgodny z zamierzeniami działającego pod dyktando Związku Radzieckiego rządu. Chłopi stawiali jej opór, przybierający niejednokrotnie bardzo dramatyczne formy. Forsownemu tempu sprzeciwiał się również Władysław Gomułka, rzecznik tzw. polskiej drogi do socjalizmu. Dzięki temu polscy rolnicy jako jedyni w „bloku” obronili rolnictwo indywidualne. Spółki na wsi nadal są rzadkością. Duże rozdrobnienie, wysoka liczba pracujących na roli, słaba mechanizacja i niska chemizacja to dzisiaj nadal najbardziej charakterystyczne cechy naszego rolnictwa. Efektem jest niewielka wydajność, małe dochody i cywilizacyjne zacofanie.
Paradoksalnie, wszystko to jednocześnie sprawia, że wytwarzana w Polsce żywność jest zdrowa i smaczna, i właśnie jej jakość może stać się dziś największą szansą. Julian Rose, brytyjski działacz na rzecz ekologicznego rolnictwa, doradca rządu i księcia Karola, z entuzjazmem powtarza przy każdej wizycie w Polsce: – Wylansujcie własne marki, tak by napis „produkt polski” symbolizował wysoką jakość. Przy takich warunkach, jakie macie, możecie być liderami zdrowej żywności na rynku europejskim. Wasi rolnicy są ekologiczni, choć często nawet sami o tym nie wiedzą.
To się jednak zmienia. Polska wieś zauważyła, że za modnym słowem „ekologia” kryją się pieniądze. Powstało już 10 tys. gospodarstw ekologicznych, najwięcej w Małopolsce i na Podkarpaciu.

Żywności wyprodukowanej bez użycia sztucznych nawozów i chemicznych środków ochrony roślin klienci poszukują coraz częściej i gotowi są za nią więcej płacić. Umiejętna ochrona przyjaznych środowisku metod uprawy i hodowli oraz tradycyjnego, rodzinnego rolnictwa wymaga jednak wsparcia ze strony państwa i Unii Europejskiej. Mali producenci na całym świecie muszą konkurować z wielkimi koncernami.
Juchowo, Radecz i Kądzielnia na Pomorzu Zachodnim to wielkoobszarowe, ekologiczne ospodarstwa. Na powierzchni 1 870 ha polsko-niemiecka Fundacja im. Stanisława Karłowskiego prowadzi gospodarkę zgodnie z zasadami biodynamiki. Nawozy sztuczne zastępuje tutaj kompost, nie używa się chemicznych środków ochrony roślin, a sieje się i zbiera zgodnie z kalendarzem biodynamicznym, uwzględniającym fazy Księżyca. Doskonała jakość wyprodukowanej żywności przedkładana jest nad efektywność. Obok żyta, pszenicy, owsa i jęczmienia uprawia się orkisz, warzywa, zioła oraz pasze dla bydła. Stado 150 mlecznych krów hodowane jest w luksusowych warunkach. Nowo wybudowaną oborę pracownicy nazywają pensjonatem. Rzeczywiście – to słowo znacznie lepiej pasuje do widnego, czystego i przestronnego budynku, wyposażonego w mechanicznie uruchamiane szczotki do masażu zwierząt. Krowy długowiecznej rasy czarno-białej nie są poddawane sztucznemu zapłodnieniu, dojone są w sposób mało eksploatacyjny, dożywają też naturalnej śmierci. – Ziemia jest podłożem wszystkiego, co chcielibyśmy tutaj rozwijać – mówi Cornelius Strässer, od 4 lat pracujący przy rozbudowie gospodarstw. – Dlatego tak ważne jest przywrócenie jej do życia. Leżąc odłogiem po upadku miejscowych PGR-ów, zamieniła się w step. Potrzeba lat, zanim stanie się znowu w pełni urodzajna. W planach mamy powiększenie hodowli bydła do 300 sztuk, budowę serowni i piekarni. Na razie działa firma Gold-tau wytwarzająca herbaty z dzikich owoców i ziół. Prowadzimy szkolenia przybliżające zasady biodynamicznego rolnictwa oraz dwujęzyczne przedszkole. Wkrótce sfinalizujemy plany przebudowy XIX-wiecznej stajni na budynek socjalny. Naszą bolączką jest też to, że nie sprzedajemy mleka w Polsce. Mieszane było z mlekiem z nieekologicznych gospodarstw
i traciło swoje unikalne wartości. Teraz cała produkcja wyjeżdża do Niemiec.
Na razie potrzeby finansowe biodynamicznego gospodarstwa są ogromne. Zastana infrastruktura była niemal równa zeru, dlatego w krótkim terminie planowanych jest kilka niezbędnych inwestycji. W nadchodzących 5 latach potrzebne będzie więc przeszło 2 mln euro. Fundacja liczy na wsparcie sponsorów, spodziewa się też część środków pozyskać z dopłat unijnych.
Gospodarstw dużych rozmiarów, kilkusethektarowych, jest w Polsce zaledwie ułamek procenta. Aż 50 proc. stanowią te o areale poniżej 3 ha. Również 50 proc. nie specjalizuje się w określonej produkcji. Gospodarstw powyżej 10 ha – uznawanych u nas za duże – jest tylko 20 proc. Pewne zmiany są jednak widoczne. Mimo ciągłego wzrostu cen ziemi 9 proc. rolników planuje zwiększenie powierzchni swojego gospodarstwa w ciągu najbliższego roku, a w ciągu kilku lat – 13 proc. Połowa rolników uważa, że od wstąpienia do Unii w polskim rolnictwie nastąpiła poprawa. Poniemieckie majątki rolne w Pańkowie i Bagieńcu na Dolnym Śląsku. Po wojnie w pierwszym założono Spółdzielnię Rolną oraz Kółko Rolnicze, w drugim PGR. Przez lata ziemię i budynki sukcesywnie wykupywała rodzina Mazurków. Dziś, wzorcowo utrzymane, należą do niej w całości wraz z 500 ha ziemi. – Mąż pracował jako zootechnik w PGR-ze, początkowo mieliśmy hektar ziemi. Uprawialiśmy cebulę i ogórki na nasiona – opowiada Ludwika Mazurek. – Nikt tutaj nie chciał się w to bawić, bardzo pracochłonna uprawa, wymaga ręcznego sadzenia i ręcznego zbioru.
Zajęliśmy się nasionami, bo specjalistyczne uprawy są bardziej dochodowe – tłumaczy. Pod koniec lat 60. państwo Mazurkowie kupili pierwsze 12 ha. Gdy w 1990 r. zaczęły się zmiany, mieli ich już 30. – Nagle gospodarstwa państwowe zaczęły padać, nic już dla nich nie było rentowne – mówi pani Ludwika. Najpierw kupili więc budynki Spółdzielni i Kółka w Pańkowie. Potem popegeerowski majątek w pobliskim Bagieńcu. Przez osiem lat spłacali ziemię, a przez 12 budynki. Remonty zaczęli od wymiany wszystkich dachów, bo groziły zawaleniem.
Gospodarstwo nadal jest rodzinne, należy do pani Ludwiki i trzech synów. Zboże stało się kluczową uprawą, ale 10 proc. ziemi nadal przeznaczane jest pod nasiona. Doszła też hodowla 90 sztuk rasowych koni. Najmłodszy syn, Piotr Mazurek, jest zawodnikiem w kadrze narodowej i właśnie wyjeżdża na mistrzostwa świata w powożeniu zaprzęgami parokonnymi. Na 500 ha oprócz właścicieli na stałe pracują tylko trzy osoby. Przy zbiorze nasion na miesiąc zatrudnianych jest kilkunastu pracowników sezonowych. Reszta upraw została zmechanizowana. Ostatnim zakupem jest najnowszy model kombajnu New Holland. Kosztował milion złotych. – Z czego wynika nasz sukces? – zastanawia się pani Ludwika. – Wszyscy w rodzinie są całkowicie oddani rolnictwu. My naprawdę bardzo ciężko pracujemy. Ale trzeba też pamiętać, że zmiany w latach 90. były niezwykłe, coś takiego zdarza się raz na kilka pokoleń. Wykorzystaliśmy je. Coraz więcej mieszkańców wsi jest zdania, że sukces osiągnęli dzięki swojej pracy, a nie wyłącznie szczęściu. Z raportu PENTORA wynika, że ludzie ci czują się mniej bezradni i zaczynają wierzyć we własne możliwości.
Rodzice Adama Groździeja mieli 20-hektarowe gospodarstwo. – Odradzali mi rolnictwo, ale ja zostałem na wsi z zamiłowania. Świnie, krowy, mnie się to podoba – tłumaczy Groździej, przez lata sołtys w Broczynie na Pomorzu Zachodnim, hodowca kilkuset świń w pobliskim Motarzewie. Razem ze wspólnikiem kupił 150-hektarowy folwark należący do dawnego PGR-u. Pozwoliły na to dotacje unijne, które stały się zabezpieczeniem kredytu. Zatrudnił część dawnych pracowników
PGR-u, powoli remontuje zniszczone budynki. – Te dopłaty są zbawieniem – mówi. – Tylko dzięki nim jeszcze coś w rolnictwie się dzieje. Jednak zainwestować mogę jedynie z wypracowanego zysku, a od dwóch lat go nie mam. Wini za to amerykańską firmę Smithfield Foods. Ten największy producent mięsa i przetworów wieprzowych na świecie od 1999 r. działa w Polsce. Wokół jego intensywnej hodowli wielokrotnie wybuchały skandale prasowe. Ujawniano, że zwierzęta faszeruje się tam medykamentami przyspieszającymi wzrost. Stłoczone są w zamkniętych chlewniach bez ściółki i dostępu światła słonecznego. Gigantyczne otwarte szamba wypełnione gnojowicą wywołują protesty okolicznych mieszkańców. Odchody zwierząt zawierające antybiotyki, hormony, pestycydy i niebezpieczne drobnoustroje wylewane są na pola, zatruwając glebę i wody gruntowe.
– Oni zaniżają ceny żywca, bo zysków nie czerpią z hodowli tucznika, lecz z jego przetwórstwa – ostrzega Adam Groździej. – Prowadzą w ten sposób do bankructwa gospodarstw, w których zwierzęta żyją w lepszych warunkach, a mięso jest znacznie wyższej jakości, ale których na przetwórstwo nie stać. Mój tucznik osiąga wagę potrzebną do sprzedaży po sześciu miesiącach. U Smithfielda po pięciu i pół. Dwa tygodnie różnicy to jest bardzo dużo. Produkując zdrowo, zostaję w tyle. A zdrowe jedzenie to wartość, którą wnieśliśmy do Unii. Żeby je uratować, potrzebne są mądre przepisy – dodaje.
Adam Groździej ma trzy córki. Najstarsza skończyła socjologię i pracuje w Szczecinie, młodsza również w Szczecinie studiuje ekonomię, trzecia psychologię w Edynburgu. – Jestem z dzieci dumny – nie ukrywa Groździej. – Latami wielkie pieniądze wkładaliśmy w ich edukację. Ja nigdy nie nauczyłem się języków, nie było na to warunków, nie wyjeżdżałem. Wszystkie moje córki znają angielski i niemiecki, namawiam je też na naukę rosyjskiego. Mają otwartą drogę w świat, cieszę się z tego. Moim marzeniem jest stworzenie gospodarstwa agroturystycznego, z kilkoma końmi. Wówczas jedna z córek mogłaby zostać na wsi. Na niewielką skalę hodowałbym wtedy dawną rasę złotnicką pstrą i robił dla gości tradycyjne kiełbasy i szynki. Ale to musi działać, przynosić dochody. W przeciwnym wypadku sam córce poradzę, by została w mieście.