Twarz też musi być pociągła, a najprostszym sposobem na optyczne jej wydłużenie jest wygolenie włosów na czole. Włosy nad uszami utrefione naturalnymi olejkami dają osobliwy efekt skrzyżowania fryzur hiphopowca z Brooklynu i ortodoksyjnego chasyda.

Z turbanu ze strusim piórem zwisają muszelki, kawałki skóry, monety i rozliczne amulety. Mile widziane, bo świadczące o kreatywności, są innowacje – błyszczący zamek błyskawiczny wymontowany ze starej walizki czy tarcza od zegarka Casio.

Panowie z nigerskiego plemienia Wodaabe szykują się do najważniejszego święta: dorocznego konkursu piękności Gerewol (czyli „wybieranie najlepszego”). Odbywa się on jesienią, pod koniec pory deszczowej, mniej więcej w tym samym czasie, co wybory Miss World. To festiwal swatów, podczas którego kobiety dobierają sobie partnerów wyłącznie na podstawie tego, co da się zobaczyć gołym okiem (czasem nieśmiało przysłoniętym jedną dłonią). Powierzchowność, fizyczne piękno jest dla nomadów Wodaabe z rodziny Fulani najwyższą wartością, która określa człowieka i decyduje 
o jego istnieniu. W ich języku fulfulde słowa „być” i „być pięknym” są niezwykle sobie bliskie – jeśli ktoś lub coś piękne nie jest, właściwie nie istnieje lub istnieć nie powinno. Wodaabe na „piękny” mówią wodi, zaś woodi oznacza „jest, istnieje”. Przeciwieństwo piękna to wodde, natomiast woodde to „coś, co powinno zniknąć”.

Przygotowanie perfekcyjnego makijażu jest czasochłonne i wymaga wielkiego zaangażowania. Po żółty barwnik mężczyźni wędrują na górę w okolicach Jongoori na północ od Malbazy w centralnym Nigrze. Przemierzają, bagatela, 700 km w jedną stronę przez pozbawiony ludzkich osad busz. Czarny barwnik jest łatwiejszy do zdobycia. Niektórzy Wodaabe 
z charakterystyczną dla tego niepiśmiennego ludu fantazją mówią, że pozyskują go z pewnego gatunku ptaka żyjącego w buszu, by podczas konkursu wydawać z siebie dźwięki naśladujące jego śpiew. Inni twierdzą, że jego źródłem są toksyczne wnętrza baterii albo sproszkowana skóra kameleona. Liczy się efekt: kontrastująca z czernią biel zębów i oczu ma być jeszcze bielsza. Czyste białka są oznaką zdrowia, o które nie jest łatwo w biednym kraju, w którym brak choćby czystej wody do picia. A wiecznie białe zęby są ich prawdziwą obsesją. Tak pożądany efekt uzyskują, czyszcząc je gałązkami roślin zawierających soki o właściwościach bakteriobójczych. Wprawdzie wielu Afrykanów dba w ten sposób o zęby, ale tylko Wodaabe gotów jest sprzedać to, co ma najcenniejszego (czyli, oczywiście, krowy), by po stracie naturalnego garnituru uzębienia zdobyć bardzo kosztowną sztuczną szczękę.

Piękno jest dla tego plemienia wyraźnie zdefiniowane. Wszyscy spotykani przeze mnie jego przedstawiciele mieli taki sam gust. Antropolożka Mette Bovin również pisze o ich bardzo silnym uniwersalnym wzorcu estetycznym. Piękno rozumieją jako możliwie najpełniejsze realizowanie ideału, a wszelakie odstępstwa od niego świadczą o brzydocie. Podczas wielu wypraw badawczych pokazywała Wodaabe album zdjęć ich pobratymców – i wszyscy bez wyjątku spośród licznych portretów jako najpiękniejszego zawsze wskazywali tego samego mężczyznę.

Do ideału można się zbliżyć starannym przygotowaniem i ustawicznym korygowaniem makijażu przed lusterkiem, z którym żaden mężczyzna się nie rozstaje. Niestety, znacznie trudniej wpłynąć na inne pożądane cechy, takie jak długi nos, smukła szyja czy wysoki wzrost, które są dziedziczne. Mimo to matki starają się nieco ograniczyć wystąpienie ewentualnych wad u swoich małych synków, np. kciukiem i palcem wskazującym ugniatając nosy i próbując uformować ich optymalne kształty. Okrutne? Cóż, pamiętajmy, że niewłaściwy nos szpeci. Nieudany mężczyzna z czasem będzie musiał zgodzić się, by jego żonę zapłodnił ktoś inny, „lepszy model”. Kolejne pokolenie musi przecież być piękniejsze.

Święto Gerewol zaczyna się od bardzo energicznych tańców ruume i borno. Młodzieńcy stają w konkursowe szranki. By pomóc losowi, korzystają z dozwolonego dopingu – przed występem piją psychoaktywny wyciąg z kory drzewa stymulujący koncentrację i wytrzymałość. Później przychodzi czas na dwa najważniejsze tańce – yaake oraz gerewol. Tu nie wystarczy tylko wyglądać. Aby być atrakcyjnym dla dziewcząt, należy umieć się odpowiednio zachować, sprawnie i wiele godzin tańczyć w pełnym słońcu, przewracać oczami (najlepiej tylko prawym), szczerzyć zęby, nadymać policzki, stawać na palcach, aby wyglądać na wyższego. I wszystko to trzeba robić jednocześnie. Niełatwe zadanie, zważywszy że niektórzy uczestnicy rywalizacji uciekają się do magicznych sztuczek w celu zepsucia występu konkurentom. Liczne amulety mają temu zapobiec.

Zmiana kreacji, pora na taniec główny, gerewol. Żółty makijaż zostaje zastąpiony czerwonym. Dopuszczeni do pląsów są jedynie najpiękniejsi mężczyźni, mimo to niejeden z nich słyszy szyderczy śmiech i uwagi starszych kobiet, które bez skrępowania komentują wygląd tańczących zawodników. Zachęcają ich w ten sposób do jeszcze większego wysiłku, spektakularniejszych min, mocniejszego nadymania policzków, podskakiwania i kiwania się. Podbiegają do szczególnie pięknych, szturchają ich w obnażony tors i krzyczą: „Iii-haaa!”. W ten sposób okazują aprobatę.
Oficjalne jury zachowuje się zupełnie inaczej. Trzy najśliczniejsze młode panny tworzą klasyczny skład sędziowski z jedną przewodniczącą. Kiwają się w czymś na pograniczu tańca i dreptania w miejscu. Niby stoją na wprost kandydatów, niby zainteresowane, ale z twarzami skromnie przysłoniętymi jedną dłonią i opuszczonym wzrokiem. Zerkają nieśmiało, przysuwają się coraz bliżej, aż wreszcie liderka sędziowskiej grupy dyskretnym ruchem ramienia wskazuje faworyta.

Co dzieje się potem? No cóż, to zależy. Jedni śpieszą się do żeniaczki, innych interesuje tylko gorąca noc. U Wodaabe, podobnie jak u wielu koczowniczych (a przecież islamskich) plemion środkowej Afryki, jak chociażby ich sąsiadów Tuaregów, w relacjach damsko-męskich równie ważne są intencje obu stron. Nie ma miejsca na przymus i dominację. Wszystko odbywa się w ramach jasnych reguł. Aranżowane małżeństwa wprawdzie się zdarzają, ale nikt nie zabroni spotykania się ukradkiem tym, którym naprawdę na sobie zależy. Powrót niezadowolonej żony „do mamy” – z własną częścią majątku – też nie nastręcza większych problemów.

Wydaje się, że zarówno dla Wodaabe, jak i Tuaregów islam nie jest tak ważny jak dziedzictwo własnej tradycji oraz prawdziwe emocje i namiętności. Nie przypadkiem najwięcej w tej materii dzieje się tu w bezksiężycowe noce – chłopcy żartują, że wtedy nie widać za bardzo, kto z kim i kiedy oddala się za kępę bujnych akacji.

Flirt jest zwykle mało skomplikowany. Kiedy chłopak Wodaabe zainteresowany jest jakąś dziewczyną – a zdarza się to przecież dużo częściej niż na dorocznym Gerewol – w sprzyjających okolicznościach dyskretnie do niej mruga. Jeśli ona nie odwróci wzroku, potwierdza, że również wpadł jej w oko. Wtedy zalotnikowi pozostaje jedynie charakterystycznym grymasem ust wskazać, w którą stronę powinna się udać niezauważona przez pozostałych na małe rendez-vous w krzakach. Inna możliwość to słynny uścisk dłoni – specjalne potarcie wnętrza dłoni wybranki palcem wskazującym w taki sposób, że on wie, ona wie, a inni – nie. W razie odmowy każda ze stron może się wycofać z godnością i bez uszczerbku na honorze. Dziewczyny w tych grach wydają się znacznie bardziej bezpośrednie. Ich sposobem na flirt jest lekkie dotknięcie interesującego ich chłopaka stopą.

Wbrew temu, co sądzi o nich wielu cudzoziemców i pobożnych muzułmańskich sąsiadów z zazdrością obserwujących częste zmiany partnerów i rozpasane święta, Wodaabe kierują się bardzo ścisłym moralnym kodeksem, tzw. pulaake. Reguluje on szczegółowo ich życie, a sumienne jego wypełnianie to plemienny obowiązek. Słowo Wodaabe oznacza „ludzie tabu” – tak sami się określają, w opozycji do osiadłych braci z rodziny Fulani, którzy przejęli kodeks islamu, przedkładając go nad tradycyjną „drogę Fulani”. W tej grupie etnicznej, zamieszkującej rozległy pas sahelu od atlantyckiego wybrzeża aż po Czad, Wodaabe są największymi tradycjonalistami, ścisłymi nomadami, dumnie okazującymi pogardę do rolnictwa i miejskiego trybu życia. Nie przejmują, jak wielu innych Afrykanów, zachodnich strojów czy wzorców kulturowych. Podobnie jak w koczowniczych plemionach Nuerów z Sudanu czy Masajów 
z Kenii, dla Wodaabe ważna jest liczba posiadanych krów oraz umiejętności związane z ich hodowlą. Niektórzy z nich twierdzą, że kto nie ma krów, ten nie umie mówić w fulfulde i przestaje być jednym z nich. Z tego też powodu sprzeciwiają się rządowym programom osiedlania ich i posyłania dzieci do szkół, w których uczone są nieprzydatnych rzeczy i zapominają tajemnice sztuki pasterskiej. Równie silna okazuje się ich druga pasja: dla zaspokojenia swej próżności i kupna np. bogato zdobionego lustra gotowi są nawet pozbyć się jednej z ukochanych krów na któ-
rymś z cotygodniowych targów, w Abalak, Baleyarze czy Birni Kazoe.

Bywa, że osiadli sąsiedzi Wodaabe mówią na nich „brudasy z buszu”. Tymczasem życie „ludzi tabu” to tylko z pozoru beztroska włóczęga umilana swobodnymi relacjami z płcią przeciwną. Owszem, mężczyzna może mieć więcej niż jedną żonę, ale wciąż musi dbać o swoją urodę i umieć pogodzić się z losem, gdy na kolejnym Gerewol ona odejdzie z bardziej atrakcyjnym kochankiem. Ale nawet jeśli już zwiążą się na stałe – wystarczy, że ona zajdzie w ciążę, a staje się boofeydo, „kimś kto popełnił błąd”. Wraca wówczas na trzy lata do swojej matki, mieszka u niej, rodzi dziecko i wychowuje je. Przez ten czas mężowi nie wolno się z nią widzieć. Mało tego – surowo zabronione jest przejawianie jakiegokolwiek zainteresowania ich dzieckiem. Gdy uda im się w końcu razem zamieszkać, kolejne tabu Wodaabe zabrania im i dzieciom zwracać się do siebie po imieniu.
Żon można mieć wiele, ale bardziej doświadczeni koledzy często studzą zapał młodzieńców, wskazując na zastanawiający fakt, że ci, którzy w obozowisku zostawili więcej niż jedną kobietę, dużo chętniej i dłużej pozostają w buszu.

Ale nawet podczas wędrówek tylko w towarzystwie innych mężczyzn i krów Wodaabe nieustannie pielęgnują swoją urodę. Czyżby mieli nadzieję, że gdzieś zza skały na osiołku wyjedzie oszałamiająca piękność? Wątpliwe. Oni tylko spełniają swój obowiązek, jaki wynika z samego faktu bycia Wodaabe, z konieczności sprostania opinii „najpiękniejszych ludzi na Ziemi”. Zmieszczenie się w kanonie piękna stało się dla nich żmudną pracą. Jeśli warunkiem bycia jest bycie pięknym, w pewnym sensie stwarzają sami siebie. Są artystami, dla których tworzywem są ich własne ciała. Rano, zanim Wodaabe pójdzie napoić krowy, sprawdza i poprawia makijaż w podręcznym lusterku. Ten, kto tego nie robi, jest zwyczajnym leniem.

Miejsce w społeczeństwie i obowiązki mężczyzn i kobiet są wśród „ludzi tabu” ściśle określone. Panowie zajmują się przede wszystkim wypasem bydła, polityką i organizowaniem wędrówek, natomiast płeć nieco w ich kulturze brzydsza odpowiada za dojenie bydła, wyrób masła i sera, opiekę nad dziećmi oraz szycie ubrań. To właśnie strojem, który przygotowują przez kilka miesięcy, kobiety chcą zabłysnąć podczas Gerewol. Ich suknie mienią się od ornamentów, błyszczącej biżuterii i dekoracji. Pięknie wyglądają na przykład małe latarki przytwierdzone do paska obok amuletów z magicznym proszkiem mających zwrócić uwagę upragnionego kochanka. Uszy obowiązkowo przystrajają ozdobami, 
ponieważ „kobieta bez kolczyków jest jak owca z oklapniętymi uszami” – mówi popularne przysłowie. Na nogi zakładają ciężkie bransolety, przez które chód staje się powolny, majestatyczny, upodabniający panie – co za niespodzianka – do ukochanych przez Wodaabe krów.

Kobiecy makijaż nigdy nie jest tak imponujący i wyrafinowany jak męski. Panie ozdabiają się geometrycznymi wzorami i tatuażami. Ich układ odzwierciedla osobowość i służy identyfikacji. Antropolodzy na podstawie wieloletnich badań stwierdzili, że Wodaabe nie dostrzegają indywidualnych rysów twarzy, tak jak np. mieszkańcy Europy. Proszeni o narysowanie autoportretu, przedstawiają mapę swoich tatuaży, określających ich jako odrębne jednostki. Nad czołem kobiety zwykle noszą imponujący kok. Charakterystyczne elementy stroju i ozdób są częścią wspólnego kanonu, który odróżnia Wodaabe od innych, będąc źródłem ich dumy, ale też wystawiając na pośmiewisko osiadłych sąsiadów. Pobożni rolnicy z plemienia Hausa czy handlarze Djerma ze stolicy Nigru śmieją się, że taka fryzura nie pozwala im na właściwą modlitwę, podczas której należy z pokorą dotknąć ziemi czołem. Wszyscy jednak wiedzą że islam Wodaabe jest bardzo powierzchowny, że oni tę religię wyznają tylko po to, by inni dali im spokój.

Ulubionym tematem żartów Hausa czy Djerma, ceniących solidną masę ciała, jest też wątła budowa Wodaabe. Ci prowadzący koczowniczy tryb życia ludzie są szczupli i zwykle dobrze umięśnieni, lecz ich osiadli sąsiedzi dowcipkują, że nie da się spać ze szkieletem i nie zostać pokłutym przez kości. Jakich jednak komentarzy oczekiwać od miłośników szerokich bioder, status społeczny mierzących ilością zgromadzonego w ciele tłuszczu?

Na wygląd Wodaabe niewątpliwie ma wpływ dieta. Jak przystało na pasterzy, jedzą głównie mleko, sery i masło oraz proso, które dostają od rolników w zamian za produkty zwierzęce. Zboże z mlekiem (tworzące coś zbliżonego 
do owsianki) stanowi ich podstawowe pożywienie. Mięso jest rarytasem konsumowanym z okazji świąt i wizyty wyjątkowego przybysza – gościnność to także jeden z najważniejszych elementów kodeksu Wodaabe.

To właśnie gościnność i kultura Wodaa-be, a nie plemion Hausa czy Bambara, przyciągają mieszkańców zamożnej Europy. Na święto Gerewol, odbywające się razem z wielkim zjazdem nomadów La Cure Salée w Ingal, ok. 700 km na północ od Niamey, zawsze przybywają też biali goście, którzy z dachów swoich samochodów terenowych obserwują barwne widowisko. A Wodaabe konsekwentnie stawiają opór kulturze Zachodu. Jednak nawet tutaj nowoczesny świat doprowadził do przerwania ciągłości tradycji. Już drugi rok z rzędu w regionie, w którym odbywa się największe święto Gerewol, toczy się wojna domowa. Patriotyczne hasła i etniczne waśnie przeplatają się z zakusami na znajdujące się 
tu jedne z największych na świecie złóż uranu. Nie wiadomo nawet, czy tegoroczny Gerewol dojdzie do skutku.

Stanisław Wojtkowiak, 2009