NAGRODA OD MATKI NATURY

Dziś atak szczytowy. Szybsza grupa już wyruszyła. Jeszcze przed tragarzami. W obozie ostatnie składanie namiotów i odśpiewanie piosenki zagrzewającej do zdobycia szczytu. Ruszamy! Przed nami ponad tysiąc metrowe, ostre podejście. W plecakach oprócz napojów i przekąsek, ciepłe kurtki, czapki i rękawiczki. Zapowiada się znów pochmurny i deszczowy dzień. Razem z nami idzie Maciek Pawlicki, jeden z biegaczy, który był na Kilimandżaro dzień wcześniej. Tak! Wszedł na szczyt razem z Rayesem Lemmensem, biegaczem z Belgii, który szybciej musiał wrócić z wyprawy, tym samym rezygnując z wzięcia udziału w maratonie. Nie zrezygnował jednak ze zdobycia szczytu i razem z Maćkiem ruszyli na wierzchołek dzień przed nami. 

Maciek mówi, że warunki były mało sprzyjające. Przez większość wspinaczki wiał wiatr i zacinał śnieg. Dziś zapowiada się podobnie. Jeszcze wczoraj na kolacji każdy z biegaczy próbował podjąć decyzję, czy rusza szybciej, czy w tym ostatnim etapie postanowi iść z wolniejszą grupą. Tutaj z wysokością nie ma żartów. Dobra taktyka i rozłożenie sił może się okazać kluczowe na starcie. Dobrze przekona się o tym Mikołaj, który ruszył już z szybszą grupą na podbój wielkiej góry.

Podejście na szczyt jest nudne i monotonne. Cały czas, krok za krokiem trzeba piąć się ostro w górę. Zadzieram głowę i nie widzę końca tego kamienistego wzniesienia. W głowie powtarzam słowa Marty Falęty z Medical Pilates Studio: „Trzymaj brzuch. Niech ruch wychodzi z ciała.” Więc trzymam, albo przynajmniej się staram. Coraz bardziej dotkliwie odczuwam jednak wysokość. Oddech staje się płytki, a ja łapczywie chwytam powietrze. Mija już 5h tego wolnego marszu. Natalia (11 lat), zaczyna mieć poważne problemy. Brakuje jej siły i tchu. Michał (tata) postanawia zwolnić i podejmują decyzję, że nie będą atakować szczytu tylko od razu zejdą do Crater Camp, miejsca naszego noclegu. Ewa (mama) uspokaja się i dzielnie prze do góry.   
W końcu ta mozolna wspinaczka dobiega końca i osiągamy strategiczny punkt zwany Stella Point, 5756 m n.p.m. Zaledwie 140 m od szczytu. Tu schodzą się wszystkie drogi prowadzące na Kilimandżaro. 

Ewa Piekarska, z Polskiej Misji Medycznej, rzuca mi się na szyję z gratulacjami. Nie wiem co się dzieje? 

– Ewa! Przecież to nie wierzchołek – staram się tłumaczyć zachrypniętym głosem. 

– Jak dotarłaś tutaj, to dotrzesz na szczyt. Teraz to już tylko spacer – mówi Ewa. 

Patrzę na nią i staram się jej wierzyć. Była już na Kili w tym roku, a jej pomponiasta czapka wprowadza mnie w lepszy nastrój. 

Nakładam wszystkie kurtki jakie mam. Jest mi bardzo zimno. Ruszamy. I faktycznie, podejście ze Stella Point okazuje się spacerkiem. Tym bardziej przyjemnym, że przestaje padać i powoli wychodzimy ponad pułap chmur. Spektakl z wieczornym słońcem w roli głównej właśnie się zaczął. A chmury piętrzą się i przyjmują zaskakujące kształty. Zapominam, a może w ogóle przestaję odczuwać, że boli mnie głowa, a niepełny i szybki oddech nie przeszkadza już tak bardzo. Zachwycam się widokami i to daje mi poczucie spełnienia i satysfakcji. Taka nagroda od matki natury. 
Widzę już charakterystyczne drewniane tablice stojące na szczycie. Teraz już wierzę Ewie, że mi się uda. 

Na szczycie spotykamy się z częścią szybszej grupy biegowej. Wszyscy gratulujemy sobie nawzajem, robimy zdjęcia, nagrywamy filmiki, po prostu cieszymy się, że dotarliśmy do celu i jesteśmy razem w tym magicznym miejscu. A biegacze dobrze wiedzą, że to dopiero początek.


 

SIOSTRO! TLEN!

Ostatnie promienie słońca nieubłaganie dają znać, żeby zacząć powrót. Nie przejmujemy się tym, gdyż dziś nocujemy zaledwie 150 m poniżej szczytu. Dotarcie do obozu w Crater Camp zajmie nam niecałą godzinę. Jeszcze nie wiem, że będzie to najcięższa noc podczas całego trekkingu. I nie tylko dla mnie.

Crater Camp to niezwykłe miejsce w rejonie Kilimandżaro. Na płaskim zaśnieżonym terenie stoją długie i wysokie na parę metrów bloki lodowe. Wśród nich nasze zielone namioty. Oprócz nas nie ma tu nikogo. Nie wolno tu obozować. Władze parku wydały pozwolenie tylko ze względu na strategiczne położenie tego miejsca. Stąd biegacze w szybki i najkrótszy sposób mogą dostać się na szczyt. 
Jest pięknie i bardzo zimno. Słońce już zaszło. Każdy odczuwa brak tlenu i wysiłek. Wygramolenie się z namiotu i przejście paru metrów jest dużym wyzwaniem. Szykujemy się na ostatnią kolację. Pomiary saturacji nie są już tak wysokie, a niektórzy swoje samopoczucie oceniają na 3-4 w skali do 1 do 10. Apetyt też nam nie dopisuje. Największym powodzeniem cieszy się ciepła zupa i ciepła herbata. Czterech tanzańskich tragarzy źle się czuje. Źle się czuje i wygląda również Catherine, chińska biegaczka. Ania Gregorczyk, nasz wyprawowy lekarz, śpieszy im z pomocą. Tej nocy będzie miała dużo roboty. Na kolacji nie ma Mikołaja. 

Mikołaj Kowalski-Barysznikow to najbardziej rozśpiewany biegacz naszej wyprawy. Pnąc się w górę wymyślaliśmy zabawne piosenki i teksty do polskich coverów Czesława Niemena czy Marka Grechuty. To także redaktor magazynu ULTRA, traktującego o biegach powyżej królewskiego dystansu. To także pierwszy, tak wysoki bieg Mikołaja. Przez wszystkie dni trekkingu czuł się – zadziwiająco dobrze – jak sam twierdził. Dziś wyszedł z szybszą grupą. Na szczycie i podczas schodzenia wszystko było jeszcze w porządku. Pierwsze problemy pojawiły się w obozie. Wyczerpanie i wychłodzenie organizmu sprawiły, że Mikołaj zaczął mieć objawy hipotermii. Ania, podjęła decyzję o podaniu tlenu. I tak, zamiast rozgrzewać się w mesie przy gorącej zupie, Mikołaj leżał w namiocie w masce tlenowej na twarzy. Tak spędzi całą noc.

SEN NA WAGĘ ZŁOTA

Noc jest niemożliwie rozgwieżdżona i cicha. Taka głucha cisza bez żadnych odgłosów cywilizacji, ujadania psów, szumu drzew, wiatru, przelatujących samolotów… Ciszę przerywają jednak chrząkania i ciężkie oddechy z innych namiotów oraz mój uporczywy kaszel. Do snu założyłam wszystkie ubrania, w skarpety włożyłam ocieplacze, a nogi owinęłam puchową kurtką. Gdyby nie techniczne ciuchy marki The North Face, nie wiem jak przetrwałabym tę mroźną noc. Będzie około 15 stopni poniżej zera. Tak wcisnęłam się do śpiwora. Trudno mi się rozgrzać z powodu zmęczenia i przeziębienia, które towarzyszy mi od trzech dni. Leżę i zmuszam się do zaśnięcia. Zmuszam się do zaśnięcia i jeszcze raz zmuszam się, aby zasnąć… a oddech robi się coraz bardziej szybki i płytki. Słyszę sama siebie jak rytmicznie i łapczywie chwytam zimne powietrze. Aż dudni w głowie. Spoglądam na zegarek. Jest 20:15. O matko! Załamuję się na myśl kolejnych ciągnących się w nieskończoność godzin. I znowu, zmuszam się do zaśnięcia, ale tak naprawdę nie chce zasnąć. Boję się, że się uduszę. I tak przez kolejnych kilka godzin walczę sama ze sobą i z oddechem. Spoglądam na zegarek. Nie jestem w stanie odczytać godziny. Cyfry zlewają się w jedną plamę. Nagle czuję, że robi mi się bardzo gorąco. Mam ochotę wyskoczyć ze śpiwora i naga wybiec na lodowiec. Budzę Maćka, który śpi obok i proszę, żeby poszedł po naszą lekarkę, bo ze mną dzieje się coś dziwnego. Przychodzi Ania, mierzy mi saturację, wychodzi i po chwili wraca z zastrzykiem. Myślę, nie jest dobrze.

- Gdzie? – pytam

No, niestety w tyłek.

Zadzieram wszystkie warstwy ubrań i czuję nieprzyjemne ukłucie.

Jak za 15 min nie będzie lepiej, dajcie mi znać – mówi Ania i odchodzi. 

Oddech się uspokaja i jest poprawa. Czuję, że mogę pozwolić sobie na sen. Zasypiam, nie wiem kiedy i nie wiem na ile. Budzę się jak życie w obozie już tętni. W dzień startu Kilithonu.



DO BIEGU, GOTOWI…START!

Rankiem w obozie daje się wyczuć podekscytowanie przed wyścigiem. Biegacze, nawet ci, którzy w nocy czuli się bardzo źle, teraz raźno przygotowują się do startu – adrenalina robi swoje. Widok ludzi gotowych do walki w sportowych ubraniach, robi wrażenie. Tanzańczycy patrzą na nich trochę jak na wariatów, ale z szacunkiem i podziwem. Przed nimi jeszcze dość ostre podejście i start. Z wierzchołka Dachu Afryki.

Mikołaj czuje się dobrze, jednak postanawia nie wychodzić do góry. Wyruszy z obozu z pozostałą częścią grupy. Natalka, najmłodsza uczestniczka, postanawia zaatakować szczyt raz jeszcze. Na śniadaniu nie czuje się jednak najlepiej. Dorośli odradzają jej tego pomysłu, ona jednak uparcie twierdzi, że jest tak blisko, że szkoda byłoby nie spróbować. Tak też zrobi. Na podejściu wstąpi w nią nowe życie i dzielnie dotrze do wierzchołka. 

A na szczycie ruch jak nigdy przedtem. Tak się złożyło, że 9 grudnia przypada w Tanzanii Dzień Niepodległości. I tak na szczycie znalazła się grupa wojskowych, którzy tradycyjnie weszli na Kilimandżaro świętować tę rocznicę. Nie ukrywają zdziwienia. 

Panuje poruszenie i zamieszanie. Chwila startu zbliża się nie ubłagalnie. Jeszcze ostatnie działania z nadmuchaniem i rozstawieniem bramy… i START! Ruszyli! Grupa dziesięciu biegaczy puściła się w szalony wyścig w dół. Jeszcze raz przemierzą wszystkie strefy klimatyczne, ale tym razem w towarzystwie własnych myśli i słabości, z którymi będą toczyć osobistą rozmowę i walkę. 
Wszyscy szczęśliwie dotrą do mety, a pierwszy Kilimanjaro Extreme Marathon wejdzie do historii, jako najwyższy maraton na świecie.

Tabela z pomiarami czasu i wynikami dostępna jest na stronie http://kiliextrememarathon.com
 


Materiały wideo powstały przy użyciu GoPro Hero6 Black.

Tekst: Iwona El Tanbouli-Jabłońska