Słoń był przez wieki godłem Syjamu i miał honorowe miejsce na państwowej fladze. Były to czasy, gdy liczbę udomowionych olbrzymów – służących jako czołg na wojnie i jako traktor w lesie albo na polu – oceniano na 100 tysięcy. Dziś nadal można zobaczyć słonia właściwie wszędzie – na ulubionych przez turystów plażach południa i na zatłoczonych samochodami ulicach Bangkoku. Ale wyrębu lasów i ściągania pni z górskich dolin siłą tresowanych słoni już dawno zakazano, więc jeśli słoń jeszcze gdzieś pracuje w lesie, to nielegalnie. Tajlandia woli sprowadzać drewno od uboższych sąsiadów, niż dewastować lasy w swoich górach. Dzisiaj święte dla
Tajów olbrzymy służą do pokazywania cudzoziemcom, wożenia turystów na  grzbiecie i zbierania w ten sposób pieniędzy. Tylko w wielkich dżunglach północy i północnego wschodu można jeszcze spotkać je w stanie dzikim; tylko w tej części Tajlandii miejscowi ludzie nie wyobrażają sobie życia bez słoni, dlatego po wioskach – tam, gdzie w innych krajach buduje się garaż na samochód – tutaj wciąż stoi wysoka na dwa piętra wiata dla słoni. Sporo kosztuje utrzymanie olbrzyma, który zżera codziennie 200 kilogramów roślin i nie przynosi większego zarobku, więc liczba udomowionych słoni spadła poniżej 4000, ale wciąż Tajlandia dorównuje pod tym względem o wiele większym Indiom.
Prawdziwą światową stolicą słoni jest miasteczko Surin – stolica najbiedniejszej prowincji Tajlandii, położonej na południowym wschodzie równiny Korat, niedaleko granicy z Kambodżą. Tylko tutaj, co roku w trzeci weekend listopada, na miejscowym stadionie 400 tresowanych olbrzymów popisuje się zręcznością. Tylko tutaj inscenizuje się bitwy z Khmerami, w których szalę zwycięstwa przechylały oddziały bojowych słoni. Tylko tu wreszcie na słoniach jeździ się błotnistymi dróżkami po zakupy lub z wizytą, a trzymanie w „słoniowym garażu” półciężarówki lub traktora uchodzi za nietakt.




Khmerska dominacja
Jest jednak jeszcze jedna przyczyna, dla której warto odwiedzić Surin, miano-wicie khmerskie świątynie. Właśnie na równinie Korat znajduje się ich najwięcej i są lepiej zachowane niż w dzisiejszej Kambodży. Najbliższą Bangkoku i jednocześnie najpiękniejszą z nich od stołecznej równiny oddzielają wzgórza największego parku narodowego Tajlandii Khao Yai (dzikie słonie i podobno tygrysy). Gdy tylko góry obniżą się w lekko pofalowany płaskowyż, gdy tylko bujne lasy ustąpią miejsca skłębionym, karłowatym zaroślom, gdy tylko ziemia stanie się czerwonawa i wyschnięta, tuż za miastem Nakhon Ratchasima, trzeba zboczyć z drogi ku miejscu zwanemu Prasat Hin Phimai. Khmerowie dawnych czasów byli doskonałymi architektami i budowniczymi. Zarośnięte dżunglą ruiny ich wspaniałej stolicy Angkor w dzisiejszej Kambodży zostały odkryte przez Europejczyków dopiero w XIX wieku, ale od tego czasu fascynują świat. Ale to już temat na odrębną opowieść.
Zbudowana w XI wieku przez najeźdźców świątynia w Phimai to najlepiej chyba zachowany obiekt tamtej wielkiej kultury, pieczołowicie odrestaurowany przez dawnych wrogów, którzy dzisiaj prosperują o wiele lepiej niż potężni niegdyś Khmerowie. Do świątyni wchodzi się przez most Nagów – wielogłowych wężów, którzy są strażnikami świętych miejsc. Rozplanowana w kształcie wielkiego krzyża budowla ma w centralnym miejscu kamienny fallus zwany Siwalinga, symbolizujący twórczą siłę hinduistycznego boga Siwy.
– To dla pań… – uśmiecha się znacząco pilnujący świętego miejsca mnich i już wyciąga rękę po datki.
W swych początkach khmerskie świątynie były poświęcone licznym bogom hinduizmu, dopiero potem zwyciężył buddyzm, ale tamte korzenie pozostały. Widać je w precyzyjnych rzeźbach w kamieniu, którymi pokryty jest każdy kawałek piaskowca, z jakiego powstała budowla. Świątynia jest jedną wielką i niekończącą się opowieścią „Ramajany” – hinduistycznego eposu o przygodach dobrego króla i półboga Ramy, jego wiernej żony Sity, druha Lakszamana, trochę wojownika, trochę nicponia i wesołka, który nade wszystko lubi czynić użytek ze swej jurności. Zwalcza ich zły Tosakan – władca Sri Lanki stojący na czele armii zawziętych demonów.
Patrzę na bogactwo rzeźb i przeplatające się wątki wyrytych w kamieniu opowieści, spoglądam wzdłuż osi świątyni, gdzie dziesiątki kamiennych bram i okien ustawiono dokładnie w wytyczonej przez astronomów linii, by jednego dnia blask wschodzącego słońca rozświetlił je wszystkie, podziwiam kunszt budowniczych i rzeźbiarzy, którzy tworzyli te monumentalne dzieła, kiedy w Polsce ledwie powstawały kamienne rotundy pierwszych kościołów i drewniane gródki dopiero co ochrzczonych książąt. Ale warto jechać dalej na wschód, właśnie do Surin, tej „stolicy słoni”, bo w jej pobliżu na szczytach dawno wygasłych wulkanów znajdują się następne, może nie tak pieczołowicie odrestaurowane, ale przez to bardziej autentyczne świątynie z Prasat Hin Khao Phnom Rung na czele. Wszystkie one były stacjami przy drodze ze stolicy do podbitych prowincji. Khmerowie budowali je tak jak Krzyżacy swoje zamki – zarówno jako symbol dominacji i potęgi, jak i z czysto praktycznych względów – by urzędnicy i oficerowie królewscy nie nocowali byle gdzie. Jest tych śladów gwałtownie rozkwitłej i równie gwałtownie upadłej cywilizacji o wiele więcej w całej Tajlandii, aż po birmańską granicę; nawet na zachodzie, w pobliżu słynnego z wojennej sławy (utrwalonej przez film) „mostu na rzece Kwai” mamy podobne pamiątki, ale zostały z nich fundamenty i resztki wież. Tylko w Issanie (lokalna nazwa północno-wschodniej Tajlandii) można odczytać wielkość i kunszt budowniczych.
– Słoń jest częścią naszej kultury, naszego dziedzictwa i nigdy się go nie wyrzekniemy – mówi prof. Chareon
Wajanakoon, szef jedynego na świecie instytutu badań nad problematyką słonia, jaką jest Center of Elephant Study w Surin. Starszy pan wygląda niczym syjamski książę, a dobrotliwy jest jak Budda. – Toczymy długotrwałą walkę o przetrwanie naszej narodowej tożsamości – mówi profesor „słoniologii”. – Tylko zupełnie niezorientowani turyści myślą, że służymy im do zabawy.
Może w dawnym khmerskim imperium zabrakło takich miejsc i dlatego teraz dziwimy się szybkiemu jego upadkowi.

Tajemniczy seks plemienia Akha
Lotnisko w Mae Hong Son jest jednym z najtrudniejszych w Azji; tylko himalajskie miasteczko Paro, jedyny port lotniczy Bhutanu, wymaga jeszcze większego kunsztu pilotów. Samolot jak nurkujący bombowiec pikuje między górskie szczyty i dopiero wtedy osiąga betonowy pas lotniska. Zresztą inna nazwa tego miejsca to „miasto trzech mgieł”, więc nic dziwnego, że loty są często odwoływane. To już północny zachód Tajlandii, coraz wyższe góry, coraz chłodniejszy klimat. Te tereny były kiedyś częścią Birmy – odstąpili je Brytyjczykom królowie tajscy, by ułagodzić kolonialną potęgę – dopiero po wojnie ziemia wróciła do macierzy. Nagle widzimy, jak ze zboczy bije złoty blask. To pola kwitnących słoneczników, sprowadzonych dosyć niedawno, które w górach znalazły dobre warunki egzystencji na  miejscu dawnych plantacji opium i szybko stały się elementem tutejszego krajobrazu. Ale nie dla podziwiania widoków tu przyjechaliśmy. Wciśnięta w terytorium Birmy rozległa górska prowincja jest etniczną mozaiką; jak zresztą prawie cała północ kraju. Niedostępne góry utrudniały komunikację, plemiona nie mieszały się ze sobą, dlatego zachowały odrębne stroje, obyczaje, czasem nawet wiarę i język. Zwłaszcza stroje – nieraz bajecznie kolorowe i wymyślne – przyciągają oko niczym kwiaty, skłaniają do podjęcia trudnej podróży nie mniej niż złote łany słoneczników czy zadomowione tu od wieków, wielobarwne orchidee.
Najsłynniejsze z tych plemion to niewielki odłam dość tu licznych Karenów zwany Paduang, których kobiety sztucznie przedłużają swoje szyje. Już sześcioletnim dziewczynkom nakłada się pierwszy mosiężny pierścień, potem dokłada kolejne, aż powstały w ten sposób sześciokilogramowy naszyjnik trzeba już nosić przez całe życie; jego zdjęcie powoduje złamanie karku. Podobno w przeszłości karano w ten sposób niewierne żony. Omijamy z daleka wioskę Nai Soi, gdzie długoszyje kobiety za pieniądze pozwalają się fotografować turystom, zmierzamy w stronę licznych w tej prowincji obozów dla uchodźców z Birmy. Są oni wielkim i dalekim od rozwiązania problemem Tajlandii. Kiedyś ten nie najbogatszy przecież kraj przyjmował rzesze uciekinierów z Kambodży, którzy chronili się tu przed krwawym reżimem Pol Pota, dzisiaj podobna sytuacja panuje na granicy birmańskiej. Zwłaszcza liczne w Birmie plemię Karenów – charakterystycznych przez swe czerwono-czarne stroje – od dziesięcioleci prowadzi
wojnę partyzancką z birmańską dyktaturą. Patrząc z daleka wiemy tyle, że jest to walka wyzwoleńcza, bo lubimy sytuacje jasne: tu zło, tam dobro! Ale z bliska wszystko się komplikuje, nie bardzo wiadomo, czy chodzi o oderwanie ziem zamieszkanych przez Karenów, czy tylko o kontrolę nad uprawami opium, wydobyciem drogich kamieni i wyrębem tropikalnych lasów. Tylko krew i ludzkie cierpienie są prawdziwe, a rzesze wypędzonych wciąż płyną przez górską granicę.
W tej zawierusze najbardziej pożałowania godzien jest los tych, którzy są mniejszością w mniejszości, a więc małego plemienia Paduang. Jesteśmy w wiosce, a raczej na zrębie wśród górskiej dżungli, gdzie pozwolono osiedlić się niedobitkom plemienia i żyć ze skąpo napływającej pomocy organizacji międzynarodowych. Długoszyje kobiety i ich bezrobotni mężczyźni jak szczęściarzy wspominają tych, którym udało się wyrwać stąd do Nai Soi i zrobić z siebie ludzkie zoo dla turystów. Wstępu do  wioski pilnuje policja, uchodźcom nie wolno mieszać się z tajskim społeczeństwem. Długoszyje kobiety i ich mężczyźni myją się w górskim strumieniu, gotują posiłki, grają na swoich instrumentach, wychowują dzieci, które nigdy nie pójdą do szkoły. Życie trwa.

Inne wspaniałe, barwne plemię to Akha – zamieszkałe bardziej na północ, w pobliżu Chiang Rai. Tak jak kobiety Paduang noszą swe ozdoby na szyi, tak Akha wyróżniają się barwnymi czapami, obwieszonymi zwykle kilkoma kilogramami srebra. A jeszcze do tego strój równie wielobarwny jak u naszych krakowianek czy łowiczanek, ale noszony na co dzień. W domu Akha przeznaczonym dla kilku rodzin są tylko dwie izby: męska i kobieca. Do lat siedmiu chłopcy są wychowywani wśród kobiet, potem przechodzą między mężczyzn uczyć się plemiennych sprawności. I tak już zostaje do końca życia – wstęp do izb przeciwnej płci jest surowo wzbroniony.
– Ale jak rodzą się dzieci? – pytam starca, który trochę liznął angielskiego.
– My, Akha, mamy swoje sposoby… – uśmiecha się tajemniczo.
W końcu trafiamy z żoną do wioski plemienia Mien, które nie wyznaje buddyzmu, lecz pierwotne wierzenia. Szefem wioski nie jest sołtys czy wójt, a szaman, którego władza obejmuje tak sferę duchową, jak i świecką. Skrajna bieda, za najbliższym górskim zboczem jest już Birma, czasem lecą stamtąd karabinowe kule, a nawet granaty. Tutaj nawet Tajowie muszą mieć tłumacza, bo Mien posługują się swym własnym językiem. Szaman w czarnej szacie ma twarz umalowaną czerwienią.
– Czemu się mnie boisz? – zwraca się do mojej żony zupełnie przyzwoitą angielszczyzną. – Przyjechałaś z naszymi tajskimi przyjaciółmi i przywiozłaś nam trochę pomocy z dalekiego kraju.
Wszystko to prawda. Skąd wiedział?

Praojciec Mekong

Północ jest inna. Wszechobecne góry, bo tu przecież zaczynają wypiętrzać się Himalaje. Mozaika religii i plemion. Inny klimat, inne zwyczaje, potrawy. Ale jednocześnie czystość i porządek niezwykłe w dość lekko traktującej te sprawy Tajlandii. No i zadziwiająca potrzeba rzeźbienia w drewnie, która chyba łączy naszych tatrzańskich górali z ich azjatyckimi pobratymcami. Rzeźbione domy, okienne ramy, świątynie. Wszystko. Taka jest właśnie kultura Lanna, nazwana od tutejszego królestwa, które – choć zhołdowane przez Syjam – zachowało częściową niezależność aż prawie do  XX wieku. Lanna nie uległa ani Birmie, ani Sukhotai, ani Ayuthayi, choć obce armie nieraz zajmowały jej stolicę, drugie co do wielkości miasto Tajlandii, dziś prawie milionowe Chiang Mai. Do naszych czasów po upadłym królestwie tak dzielnie broniącym niezawisłości zostały tylko świątynie. Ale jakie! Zupełnie inne od typowych tajskich, drewniane, rozłożyste, pełne malowideł i figurek z laki, złotych inkrustacji. Młodsze o parę wieków od świątyń khmerskich z Issanu, ale łączące się z tamtymi pasją rzeźby: tam w miękkim kamieniu, tu w drewnie.

Na północy Tajlandii zawsze w końcu wylądujemy nad Mekongiem. Rzeka bierze początek w zniewolonym Tybecie, płynie przez rzucające wyzwanie światowym potęgom Chiny. Przemierza ściśniętą przez nieudolną dyktaturę, pogrążoną w walkach wewnętrznych  Birmę, dotyka sytej Tajlandii, aby przebyć półkomunistyczny jeszcze Laos i w beznadziejnie ubogiej Kambodży rozpłynąć się o oceanie.
Na wzgórzu po tajskiej stronie stoi rzeźbiona w stylu Lanna drewniana brama upamiętniająca „złoty trójkąt”. Dalej na birmańskich zboczach biało kwitną makowe plantacje. Ubrani w kolorowe stroje przedstawiciele przeróżnych plemion przybyli z obu stron rzeki wyciągają ręce po datki. Zajeżdżają coraz to nowe autokary, ale wysypujący się z nich – hałaśliwi zwykle – różnojęzyczni turyści, tutaj milczą. Majestat rzeki, gór i wieków historii jest porażający.  
Na północy Tajlandii zawsze w końcu wylądujemy nad Mekongiem. Wielka rozlewna rzeka zarazem łączy i dzieli.  Kiedyś była jedyną drogą transportu, potem nad jej brzegami rozłożyły się opiumowe plantacje, dziś coraz więcej przybyszów z daleka chce podziwiać jej piękno i karmić się legendą nieco szemranej przeszłości. Na wzgórzu po tajskiej stronie stoi rzeźbiona w stylu Lanna drewniana brama upamiętniająca „złoty trójkąt”. Dalej na birmańskich zboczach biało kwitną makowe plantacje. Ubrani w kolorowe stroje przedstawiciele przeróżnych plemion przybyli z obu stron rzeki wyciągają ręce po datki. Zajeżdżają coraz to nowe autokary, ale wysypujący się z nich – hałaśliwi zwykle – różnojęzyczni turyści, tutaj milczą. Majestat rzeki, gór i wieków historii jest porażający.