Podlasie
Kto: Emilia Dadan
Z kim: Pawłem Jasińskim i Suką:)


O nas:

Jesteśmy z Łodzi. Ja studiuję slawistykę, a on biotechnologię. Po trzydziestu sekundach byłam w nim zakochana i przekonana, że chcę z nim ruszyć na wschód. Ogłupieliśmy, zostaliśmy parą i adoptowaliśmy psa.

Maleńkie Zubowo, wieś w centrum Podlasia – to był nasz pierwszy przystanek podczas tej wyprawy. Zaledwie kilka domów, budynki gospodarcze i sklep monopolowy kryty falistą blachą. Mężczyźni bez przerwy majstrowali coś przy butach lub samochodach. Babinki w chustach i z torbami z brezentu. Był gorący wieczór w połowie lipca, w powietrzu wirowały drobinki pyłu. Jechaliśmy „donikąd” i właśnie dotarliśmy do miejsca, w którym warto się zatrzymać. Wyznaczył nam je kamień choleryczny z krzyżem – upamiętniający epidemię z 1830 r. Jak się później dowiedzieliśmy, cholera ustała ponoć dzięki wykopanej w Zubowie studni i wodzie o magicznych właściwościach, a także dzięki ręcznikom utkanym przez miejscowe kobiety. Zrobiły ich tyle, że opasały nimi całą wieś.

W tym miejscu zapragnęłam się zgubić. Ciągnęłam Pawła w las, marzyło mi się wpaść do nieznanej rzeki, przeżyć przygodę. Słońce ostro paliło, wyszliśmy właśnie na łąkę tak obłędnie ukwieconą rumiankiem, że wyglądała jak cudowny ogród. Położyliśmy się wśród kwiatów i zasnęliśmy. Byliśmy po całonocnej jeździe. Spaliśmy długo i mocno. Kiedy się obudziliśmy, patrzyły na nas czarne oczy. Po chwili z rumianków wyszedł piesek, podszedł ufnie, obwąchał plecak, a potem polizał moje stopy. Psina, konkretnie suka, nie merdała ogonem, tylko całym zadem. Spojrzeliśmy na siebie i nie musieliśmy się pytać co dalej. Było jasne, że pies zostaje z nami. Chciałam nazwać ją Tuga, lecz Paweł miał inny pomysł i do tej pory woła za nią na ulicy „Suko!”.

 

Cudowne cerkwie, nijakie bloki

Kolejnym przystankiem naszej wyprawy, już w trójkę, był Bielsk Podlaski. Przejechaliśmy przez niego wśród niskich drewnianych domów, po drodze mijaliśmy cudowne cerkwie, ale też nijakie bloki. Zatrzymaliśmy się tylko na krótko w miejscowym barze. W środku nic specjalnego, pustki. Pamiętam, że była tam młoda dziewczyna z iPhone’em. Właśnie to zapamiętałam, bo był to zupełnie nieoczekiwany obrazek. Zapragnęło nam się bowiem oglądać malowniczą biedę i połatane dachy. Właśnie po to pojechaliśmy na Podlasie. Byliśmy jednymi z tych turystów, którzy jadą na wschód, by się napatrzeć, nawdychać biedy. A przez to poznać, zbliżyć się do jakiejś mistycznej prawdy? Przy takich poszukiwaniach Orient zawsze jest właściwym kierunkiem – czasami bliższy, innym razem dalszy. Jedni jadą na Bałkany, oczekując niekończącego się cygańskiego święta, inni poszukują w Indiach duchowych przemian. My wybraliśmy drogi Podlasia.
W Pasynkach, poza faktem, iż były na wschodzie, spodobała się nam nazwa na mapie. To był kolejny przystanek w naszej wędrówce.

 

Można się napić albo oszaleć

Pierwsze wzmianki o tej malowniczej wsi pochodzą z XVI w. Do XVIII w. należała do dóbr królewskich. W swojej historii Pasynki były też siedzibą gminy. Ludzie, których tam spotkaliśmy, mówili pa swajomu i niekiedy czuliśmy się wyobcowani, słysząc słowa, których biez wodki nie razbieriosz, choć przecież oboje nieźle mówimy po rosyjsku.

Urocze miejsce z przepiękną drewnianą architekturą. Pasowały do niej malwy. Zakochałam się w takim widoku, widząc kolejny drewniany dom i rosnące w ogrodzie smukłe kwiaty. Pewnego razu, kiedy znowu stanęłam i powtarzałam, „jakie piękne”, „jakie piękne”, poznaliśmy dzięki temu sympatycznego pana Andrzeja. Trudno powiedzieć, czy tego dnia był już lekko „dziabnięty” i nas zaczepił, czy po prostu jest bardzo otwarty. W każdym razie nigdy wcześniej nie zdarzyło nam się tak szybko znaleźć w obcym domu. Pamiętam, że w środku były święte obrazki, meblościanka, fikus i zielona
wersalka. Wschodnia gościnność przerosła nasze oczekiwania – mój kieliszek stale był uzupełniany. Paweł śmiał się, widząc,
jak się krzywię, a Andrzej polewał i wznosił kolejne toasty.
 
– No, dawajtie! Za znakomstwo, za wstreczi i krasawica, kanieszna za tiebia! W głowie szybko zaczęło mi szumieć, ale pamiętam opowieści: coś o perfumowanych esesmanach i czerwonej armii, prosiętach zawłaszczonych przez komunistyczne władze, kilkudniowych weselach i pogrzebach i o samotności, bo córki wyjechały do Warszawy. A później już tylko śpiewaliśmy Smugliankę – Mołdawiankę na całe gardło.

Wieczorem rozpętała się burza. Suka skomlała wciśnięta pod łóżko. Wyglądała jak trzęsący się kłębuszek gorącego futra, wiatr zrywał dachówki, drżały kieliszki z wódką. Cała ziemia była krzesiwem, z nieba leciały iskry, ogłuszające rozbłyski. Andrzej zapalił w oknie gromnicę.

- W taką pogodę można się napić albo oszaleć – powiedział, wyciągając drugą flaszkę. Pożegnaliśmy się rano. Bez bólu głowy po zakrapianym wieczorze. Ruszyliśmy do nas, na zachód, zakochani w Podlasiu i w suce.