Na Mauritius zostałam zaproszona z okazji ślubu. Uroczystość odbyła się kilka miesięcy wcześniej w Londynie, który stał się później punktem przesiadkowym dla wszystkich gości weselnych podążających na wyspę. Dla pana młodego, Maurytyjczyka, była to pierwsza wizyta w rodzinnym domu po sześciu latach studencko-zarobkowej emigracji. Dla panny młodej, Polki, i jej rodziców – rzadka sposobność zintegrowania się z nową częścią rodziny. Dla mnie – niepowtarzalna okazja poznania wyspy od podszewki dzięki zwiedzaniu jej w towarzystwie miejscowych. I szansa na egzotyczne wakacje marzeń rodem z folderu w cenie przystępnej dla początkującego pracownika biurowego spłacającego kredyt hipoteczny! Na Heathrow w kolejce pasażerów czekających na wejście na pokład samolotu linii Air Mauritius odnoszę wrażenie, że jestem z wizytą w przedszkolu. Wprawdzie dziatwa jest urocza, niemniej niezwykle hałaśliwa. Podziwiam opanowanie stewardes o oliwkowej skórze, tęczowych apaszkach i papuzim makijażu. Jakimś cudem zasypiam z myślą o egzotycznych kwiatach.

Lądujemy. Z okien samolotu widać buzującą zieleń, pas intensywnie niebieskiego Oceanu Indyjskiego oraz fantazyjne skaliste stożki wyrastające spośród kłębiącej się roślinności. W moim paszporcie w formie pieczątki pojawia się dodo, legendarny ptak nielot znany z czasów kolonialnych. Jego nazwa pochodzi od holenderskiego określenia „okrągły tyłek”. Dodo przetrwał tylko w relacjach dawnych podróżników oraz na rycinach z epoki, nie licząc kilku niekompletnych szkieletów po wypchanych okazach. Ptak wyginął w XVII w. z powodu niszczycielskiej działalności człowieka oraz sprowadzonych przez niego na wyspę świń i szczurów. Jednak pamięć o dodo wciąż żyje i napędza maurytyjski eksport. Nie mogę się doczekać widoku słynnych plaż. Najpierw jednak ruszamy nieco zdezelowanym vanem w głąb lądu. Początek jest prawdziwie poetycki: wóz nurza się w zieloność i jak łódka brodzi. W ciepłej mżawce wspina się w kierunku płaskowyżu, sunąc po parującym asfalcie. Przystajemy nad Trou aux Cerfs, kraterem dawnego wulkanu o średnicy 300 m. Nawet on nie stawił oporu przetaczającej się przez wyspę fali mięsistej roślinności. Łypie na nas granatowym okiem jeziora rozlanego na dnie krateru. Okiełznany i rozbrojony. Tak kończy każdy przybyły na Mauritius!

KURORT W TRZCINIE CUKROWEJ

W radiu słyszę francuskiego lektora. To pamiątka z okresu, gdy Mauritius był kolonią francuską (lata 1710–1810). Z kolei po kolonializmie brytyjskim (1810–1968) pozostał ruch lewostronny. Miejscowa ludność, głównie Hindusi, Pakistańczycy i Kreole, pochodzący od niewolników i wolnych robotni  przybyłych z Afryki i Azji, słynie z gościnności. Podczas pobytu nie spotkałam się z wrogością, zaczepkami, namawianiem do kupna pamiątek czy nawet nadmierną ciekawością ze strony mieszkańców. Były za to uśmiechy: niewymuszone, naturalne i olśniewająco białe! W połączeniu z mleczno-czekoladową skorą i kolorowymi jak tropikalne ptaki strojami stanowiły prawdziwy balsam dla duszy uciekinierki z rozgorączkowanego open space’u.


Zatrzymujemy się w wiosce Flicen Flac na zachodnim brzegu wyspy. Z bezpośrednim sąsiedztwem Plaży. Bo to Plaża właśnie, a nie zwykła plaża. Szeroki pas białego piasku łagodnie przechodzi w turkusowe wody oceanu. Bezkres wybrzeża oswajają malownicze wzgórza i palmowe zagajniki, w których można schronić się z kapeluszem i sokiem. Spokoju tej sielankowej scenerii nie  burzy myśl o czyhających w wodzie niebezpieczeństwach. Wyspa otoczona jest ciasnym pierścieniem rafy koralowej, który – z wyjątkiem portowego Port Louis i południowego Gris Gris – szczelnie chroni przybrzeżne wody przed morskimi drapieżnikami. Flic en Flac posiada coś w rodzaju promenady z barami i sklepikami z pamiątkami, chociaż daleko jej do nadmorskiego kurortu w stylu europejskim. W części południowej znajduje się skupisko niewielkich, ale komfortowych hoteli, w północnej zaś powstały mieszanej urody betonowe kompleksy mieszkalne zbudowane na ziemi w kolorze ochry. Dawniej porastały ją plantacje trzciny cukrowej.

EROTYCZNE RYTMY

Wakacje na Mauritiusie zwykle są oprawione w pięć gwiazdek, dlatego tanie podróżowanie jest tu trudniejsze, choć możliwe. Po świeże owoce, ryby i skorupiaki, bananowe chipsy, wodę kokosową czy chrupki obficie posypane curry chadzamy nie do hotelowych restauracji, lecz do sklepów i na stragany.

 

 

Nocą niebo nad oceanem jest rozgwieżdżone. Droga Mleczna pyszni się w pełnej krasie na tle czarnej otchłani nieba stopionego z wodą. Wybrzeże tętni życiem, rozmowami i rytmiczną muzyką. W kilku restauracjach przy dziurawym bulwarze można trafi ć na pokaz segi, tradycyjnego tańca niewolników pochodzącego XVIII w. Jest rytmiczny i bardzo zmysłowy, a słowa piosenek towarzyszących muzyce nie pozostawiają złudzeń, co taniec ma obrazować. Prawdziwie żywa muzyka dobiega jednak z oddali, spod namiotów rozstawionych przez miejscowych. Bębny i klaskanie są tu donośniejsze, a śpiew przypomina raczej gorące okrzyki, uwodzicielskie chrypienie i godowe pohukiwania. W ciemnościach żarzą się węgle, tlą kadzidełka i lśnią białka oczu osadzone w ciemnych twarzach.

RAFA, RUM I LATANIE

Łapczywie korzystamy z wody i słońca. Wynajętym katamaranem od rana do późnego popołudnia snujemy się niespiesznie między brzegiem, rafą i niezamieszkałymi malowniczymi wysepkami. Co chwilę przystajemy na kąpiele i nurkowanie z maską i rurką. Leniwie unosimy się na powierzchni wody, obserwując misterne rozety koralowców, przemykające pod nami pasiaste rybki i wijące się między kamieniami nakrapiane węże. Raz spotykamy delfiny. Podwodny widok płynącego w dole stada należy do przeżyć mistycznych. Postoje piknikowe urządzamy na licznych wysepkach. 

Po godzinach spędzonych na wodzie i słońcu grillowana ryba i owoce morza smakują nieziemsko! Pan młody przoduje w polowaniu na przekąski biegające po plaży. Kilkoma ruchami patyka wykopuje kraby z ich norek. Na zupę trzeba by takich sporo, więc wypuszczamy mocno zaniepokojone stwory. Idziemy w stronę baru, gdzie można spróbować rumu – drugiego po dodo towaru eksportowego, z którego słynie Mauritius. Jest rum tradycyjny, kokosowy, kawowy, waniliowy, liczi, migdałowy, bananowy i tajemniczy afrodyzjakowy. Po kilku szklaneczkach drzemka w cieniu staje się słodką koniecznością. Na wyspie Ile aux Cerfs przekonujemy się, że latać każdy może (na paralotni ciągniętej przez motorówkę). Nie przeszkadzają w tym nawet łopoczące na wietrze hidżaby niektórych klientek. Też postanawiamy spróbować. Mimo że lot trwa tylko kilka minut, wrażenie jest warte dość wysokiej ceny. Patrzymy na przybrzeżne wody mieniące się odcieniami turkusu i błękitu, plamy kamieni i podwodnych roślin. Słońce jest na wyciągnięcie ręki! By ochłonąć z wrażenia, odwiedzamy knajpki tej najsłynniejszej z wysepek u wybrzeży Mauritiusa.

KOLOROWY PORZĄDEK

Wracamy na główną wyspę. Przemierzamy ją kilkakrotnie, buszując wśród falujących pól trzciny cukrowej. W parku Casela, 5 km od Flic en Flac, oglądamy hodowlę 142 ptaków z całego świata. Żądni mocnych wrażeń szykują się do zjazdu na tyrolkach nad malowniczym kanionem. Niedaleko rejonu Chamarel zadziwia nas osobliwe zjawisko geologiczne – ziemia w siedmiu kolorach, które powstały w wyniku nierównomiernego stygnięcia lawy. Na pamiątkę kupujemy słoiczki z ziemią ułożoną warstwami. Można je wymieszać, wstrząsając pojemniczkiem, i po upływie nocy kolory w tajemniczy sposób z powrotem utworzą równe warstwy. Głowną atrakcją La Vanille Croco dile Park na południu wyspy są krokodyle sprowadzone z Madagaskaru oraz pokaźna hodowla żółwi olbrzymich. Na ich skorupach wolno przysiąść, pozując do zdjęcia. Czasem żołw rusza z kopyta razem ze zdumionym pasażerem, na którym siła zwierzęcia robi adekwatne do sytuacji, olbrzymie wrażenie. Ostatni wieczór postanawiamy spędzić na rybach. Wędkę mamy jedną, więc próbujemy po kolei. Na chleb, na ślimaka, na robaka. Kto akurat nie czuwa przy kijku, ucina sobie smaczną drzemkę na macie pod szeleszczącą palmą. Ryba nie bierze. Widać skutki globalnego postępu – jeszcze kilka lat temu brała tu podobno doskonale. To nic, i tak jest pięknie.
 

Magda Żelazowska