Opowieść o serii nieoczekiwanych wypadków, dwulatku na scenie i latających płytach chodnikowych (no prawie).
 
Mam to szczęście, że do Meksyku przyjeżdżam już trzeci raz. Pierwszy był męski wypad z ojcem. Debiutowałem wtedy pomiędzy zwrotnikami. Pamiętam zapach podczas jazdy taksówką z lotniska. Byłem podekscytowany. Podziwialiśmy to wielkie miasto, spacerowaliśmy uliczkami, kosztowaliśmy lokalnej kuchni, zaglądaliśmy do parków i muzeów, aby po trzech dniach wyruszyć autobusem do miasta Oaxaca. Tam wynajęliśmy samochód i w ciągu kilkunastu dni objechaliśmy uważane za najbiedniejsze w całym Meksyku stany Oaxaca i Chiapas. Z mojej perspektywy - najciekawsze. Spędziliśmy niezapomniane dni w rajskim Mazunte na wybrzeżu Pacyfiku, odwiedziliśmy soczyście zielone Palenque z magicznymi ruinami Majów. Z ciekawości zajechaliśmy też na wybrzeże Zatoki Meksykańskiej. Po drodze górskie kręte drogi (i wojskowe kontrole drogowe), wioski, przydrożni sprzedawcy, prowizoryczne stacje benzynowe, widoki na doliny.

Kolejne wizyty w Mexico City nie były już tak ekscytujące. Może napatrzyłem się na wielkie metropolie, spośród których Meksyk należy do najgłośniejszych, najbardziej zanieczyszczonych i architektonicznie nieuporządkowanych. Dla wielu podróżników takie miejsca to tylko obowiązkowe przystanki, porty przelotowe, punkty logistyczne. Tym razem miałem tu jednak misję do wykonania - występ didżejski podczas Feria de las Culturas Amigas.

Ten festiwal to w istocie trwające dwa tygodnie spotkanie wszystkich kultur świata na centralnym placu miasta Zócalo. Dziesiątki krajów wystawiają swoje stragany, a na scenie głównej występują artyści wszelkich narodowości: muzycy, tancerze, performerzy. Każdego dnia przez plac przewijają się dziesiątki tysięcy osób - zarówno Meksykanie, jak i turyści. W powietrzu unoszą się zapachy narodowych potraw, na wielu stoiskach można zakupić tradycyjne stroje i pamiątki.

Największym zainteresowaniem
wśród Meksykanów cieszyły się kraje Unii Europejskiej. Europa jest tutaj symbolem dobrobytu, dla wielu marzenie o zmianie życiowego statusu. Podczas swjej podróży wielokrotnie przekonywałem się, że przeprowadzka na Stary Kontynent, częściej niż do Stanów, stanowi strategiczny cel dla wielu Latynosów. Tłum gęstniał też przy straganach z intensywnie pachnącymi potrawami. Tutaj przodowała Turcja. Naturalnie wygrywali też ci, którzy częstowali darmowym alkoholem - ta zasada działa skutecznie chyba na całym świecie.

Zostałem zaproszony do współpracy
przez Ambasadę RP w Meksyku, aby zaprezentować miks didżejski polskiej muzyki aktualnej (głównie elektronicznej). Miałem przedstawiać Polskę jako kraj nowoczesny, ambitny, o ciekawej kulturze. Robiłem to wcześniej w kilku zakątkach świata. Nie przewidziałem jednak, że ten wieczór zapamiętam na długo z powodu... no właśnie, szczególnych okoliczności.

W niedzielę, 1 czerwca, o godzinie 20:00 mój set na głównej (i jedynej) scenie miał zakończyć dwutygodniowy festiwal. Dziwne to uczucie i zabawne. Prawie jak gaszenie ognia olimpijskiego. Publiczność też w istocie nietypowa jak dla mnie: mieszanka gustów i pokoleń. Próżno tutaj szukać z fanów klubowej elektroniki.
Przygotowałem się starannie. Wyselekcjonowałem utwory, ułożyłem scenariusz. Na mojej liście znaleźli się artyści nieelektroniczni jak: Paula & Karol, Natu, Mateusz Krautwurst, Werbińska & Pawlina, z drugiej zaś strony soczyste klubowe brzmienia Seby Skalskiego czy Kixnare'a. Z szefem sceny miałem omówioną technikę. Krótko mówiąc: byłem gotowy.

Na miejsce przybyłem z odpowiednim wyprzedzeniem
. Dowiedziałem się, że mamy około dwudziestominutowe opóźnienie. Ok, nic wielkiego, przyjąłem to ze spokojem. Na scenie grał meksykański zespół Lluvia De Paleo, używający pięknie zdobionych prekolumbijskich instrumentów perkusyjnych. Miałem czas. Poszedłem w tłum, by przy dobrym nagłośnieniu wsłuchać się w rytmy i podziwiać szamańskie widowisko. Byłem na tyle zachwycony, że po koncercie kupiłem płytę zespołu, zamieniłem z muzykami parę zdań, próbowaliśmy nawet umówić się na spotkanie. Ostatecznie do niego nie doszło, ale zapętlone rytmy jednego z ich utworów użyłem później jako podkładu do nowej produkcji.

Na dwadzieścia minut przed moim występem poszedłem na zaplecze, żeby dopiąć wszystko na ostatni guzik. Otworzyłem laptopa z muzyką. Powoli, powoli... Zawiesił się! Zawiesił się, żeby po paru chwilach automatycznie zrestartować całe oprogramowanie. Niespodzianka - po mojej selekcji utworów nie było śladu. Coś takiego zdarzyło mi się pierwszy raz! Od razu odwołałem się do mojego pielęgnowanego latami stoickiego spokoju - był teraz na wagę złota. Postanowiłem przygotować niezbędne minimum. Trudno, będę improwizował. Nie spodziewałem się jednak kolejnych niespodzianek.

Kiedy w pocie czoła odtwarzałem z pamięci przygotowaną wcześniej listę utworów, na zaplecze wszedł szef sceny.
–  Słuchaj, mamy problem. – powiedział. – Jak wiesz, wszystko się przesunęło. Władze miasta oczekują zakończenia imprezy, nie o 21:00 zgodnie z planem, ale już o 20:00.

To oznaczało odwołanie mojego występu.
– Głupio mi strasznie - tłumaczył. – Sam jestem muzykiem.
A ja oniemiałem. Różne myśli biegały mi po głowie. Nic nie dzieje się przez przypadek: problemy z komputerem, odwołanie występu. Widocznie dziś mam nie zagrać. Sensu w  tym wszystkim poszukam później.

Szef  miał dla mnie jeszcze jedną wiadomość.
–  Wiesz, udało mi się ich przekonać i jednak wystąpisz. Musisz tylko wejść na scenę zaraz, o 20:00. Zagrasz tylko 30 minut, więcej czasu nam nie dadzą.
Spojrzałem na zegarek, potem na ekran komputera, znowu na zegarek. Miałem 6 minut, żeby dokończyć przygotowania, których praktycznie nie zacząłem, wejść ze sprzętem na scenę i z uśmiechem na ustach zagrać najkrótszy set w życiu. Do tego misja: godnie przedstawić polski pejzaż muzyczny.
Przykro było patrzeć, jak w pośpiechu wyganiają ze sceny młody i zdolny meksykański zespół funkowy. Za chwilę miałem tam stać ja. Sam przy małym, prowizorycznym stole. Starając się dumnie zakończyć festiwal. Plac jakby pustoszał. Przed barierkami występy śledziło może sto osób. Zapowiedział mnie mistrz ceremonii, padły słowa: “Mike Polarny", "Polonia", "zakończenie festiwalu". Czas start!




Zacząłem delikatnie, muzyką do zasłuchania
. Zachodzące słońce zmieniało barwy nieba na granaty i fiolety, a zabytkowe budynki na Zócalo nabierały życia światłami z okien i fasad. Wydarzenie zyskało na tajemniczości. Chwilami zastanawiałem się, czy czeka mnie absolutna porażka, czy może jednak nawiążemy polsko-meksykańską przyjaźń.

Starałem się patrzeć publiczności w oczy, oceniałem ich gotowość na to muzyczne spotkanie. Utwory zmieniałem dość szybko. Chciałem usatysfakcjonować słuchaczy różnorodnością, uniknąć jednostajności. Przyglądali się z zaciekawieniem, niektórzy z uśmiechem. Kilka głów zaczęło falować w rytm muzyki. Przed barierkami pojawił się dwuletni chłopczyk. Pomachaliśmy sobie, pokazałem mu rękoma, jak tańczyć. Po chwili ten sam chłopczyk, ku mojemu zdumieniu, pojawił się obok mnie na scenie. Aha, przyszedł z mamą, która zapragnęła zrobić kilka zdjęć swojemu malcowi w towarzystwie zagranicznego artysty. Chwyciłem dzieciaka, uniosłem i rozbujałem w powietrzu. Publiczność zaczęła wiwatować! Świetny start - pomyślałem - jest szansa na nić porozumienia.

Dzielnie miksowałem, dawkowałem energię, bawiłem się efektami
. Zabrałem ich na muzyczną wycieczkę. Tłum jakby rozrastał się i gęstniał. Chwyciłem za telefon, żeby uwiecznić rozbawioną masę. Gdy tylko uniosłem aparat, publiczność wyrzuciła ręce w górę i znów wiwatowała. - Aha! Mam was! Jesteście moi! - moja pewność siebie rosła w postępie geometrycznym.

Ludzi przed sceną przybywało. Miałem wrażenie, że jest ich nie setka, ale tysiąc! Niebo było teraz zupełnie ciemne, reflektory mocno rozświetlały moją postać. Z pewnością byłbym widoczny na zdjęciach satelitarnych Google Maps. Muzykę grałem coraz intensywniejszą, dynamicznie podkręcałem tempo. Meksykanie reagowali coraz bardziej żywiołowo. Bas i rytm prowokował ich do tańca. Krzyczeli. Widziałem coraz więcej uśmiechów. Ale 30 minut mijało nieubłaganie. Wzrokiem szukałem szefa - czy muszę już kończyć?! Kiwnął głową, pomachał. Mogę kontynuować! Przedstawiciele władz miasta najwidoczniej zrozumieli, że głupio byłoby przerywać imprezę w takim momencie. No dobra, sami chcieliście!

Choć wcześniej nie byłem przekonany, czy to dobre miejsce na taką muzykę, zdecydowałem się na utwór techno. Padło na Jacka Sienkiewicza. Motoryczny, elektroniczny numer przypadł Meksykanom do gustu. Zapowiadała się naprawdę porządna impreza i zaczynałem żałować, że nie gram dwie godziny. “Rozsadziłbym” plac Zócalo, a szczątki płyt chodnikowych zbierano by latami znad brzegów obu oceanów. Aby przypieczętować sukces, występ zakończyłem jeszcze intensywniejszym numerem grupy Fair Weather Friends. Wygrałem! Nie wiem co, ale wygrałem! Tłum był rozbawiony i zaangażowany, a okrzykom “¡otra! ¡otra!” (“jeszcze jedna, jeszcze jedna!”) nie było końca.

Muzyka off, światła przygasły. Zacząłem rozłączać i składać sprzęt, ale publiczność nie dawała spokoju. “Foto! Foto!” Ok, nie ma sprawy. Zeskoczyłem z dwumetrowej sceny i ruszyłem na spotkanie moich nowych fanów. Zaczęło się! Dziesiątki zdjęć z amigas i amigos, kilka autografów, podziękowania za muzykę i niedowierzanie, że czegoś nauczyłem się na lekcjach hiszpańskiego w swoim kraju. W odpowiedzi zapraszałem ich do Polski, zapewniałem, że hiszpański to jeden z popularniejszych języków obcych u nas, i że na mojej stronie znajdą dziesiątki godzin muzyki. Byłem rozbawiony, oczarowany, nieco zakłopotany. Czułem się jak gwiazda rocka.

Po Meksyku kontynuowałem podróż. Najpierw do Oaxaca na kolejne występy, potem m.in. na Kubę i do Panamy. Za każdym razem spotykałem się z gościnnością, otwartością i ciekawością. Wszystkie imprezy były udane. Zastanawiałem się tylko, dlaczego we własnym kraju trudniej o tak dobry odbiór. Cóż, w Polsce konkurs The Voice of Poland wygrywa Meksykanin, dlaczego więc blondyn z Polski nie miałby podbijać muzycznie Ameryki Łacińskiej? O tym, co się działo w innych krajach, przeczytacie w kolejnych opowieściach.

Nagranie z występu w Mexico City dostępne na: www.soundcloud.com/mikepolarny