Już samo lądowanie ma w sobie coś kosmicznego. Nie za sprawą egzotyki, ale nowoczesnego lotniska, którego 3,5-kilometrowy pas startowy jest zapasowym lądowiskiem dla amerykańskich promów kosmicznych. Bandżul, dawniej garnizon wojskowy, a obecnie 30-tysięczna stolica Gambii, najmniejszego kraju na kontynencie, w niczym nie przypomina afrykańskich miast. Jest dostojny, zielony i usłany pomnikami. Przed luksusowymi rezydencjami stoją drogie samochody, w tłumie jaśnieją białe koszule urzędników, a przy drodze – kolorowe billboardy. Wszystkie z głową państwa – Yahyą Jammehem – i po angielsku. Są życzenia urodzinowe, gratulacje z okazji kolejnych wygranych wyborów, wyrazy wdzięczności i dowody miłości. Trudno uwierzyć, że jeszcze pół wieku temu w kraju działały tylko jeden szpital i jedna szkoła, bitej drogi nie było żadnej, a sens walki o niepodległość widział tylko weterynarz i były prezydent kraju Dawda Kairaba.

Gambia to zaledwie 50-kilometrowe wybrzeże Atlantyku, rzeka, której kraj zawdzięcza nazwę, oraz szeroki na kilkanaście kilometrów pas mokradeł i bambusowej dżungli po obu brzegach, z trzech stron graniczących z Senegalem. Mikroskopijnej republice, której jedynym bogactwem naturalnym były orzeszki ziemne, wróżono zaledwie kilka lat istnienia. A jednak przez pół wieku miał tu miejsce tylko jeden wojskowy przewrót, i to bezkrwawy – kiedy wybrany właśnie na piątą kadencję Jammeh zastąpił rządzącego od 30 lat Kairabę. Teraz przypomina o tym łuk triumfalny – choć mierzy zaledwie 35 m, jest najwyższą budowlą w kraju. Na świecie bardziej znane są jednak dwa inne budynki. Pierwszy jeszcze nie powstał, ale już budzi kontrowersje. Za dwa lata budowany właśnie szpital na 1111 łóżek ma być wizytówką Gambii. Co roku leczyć będzie 20 tys. chorych na AIDS dzięki ziołowej recepturze prezydenta. Drugi to pałac, w którym Jego Ekscelencja Szejk Profesor Doktor Prezydent Yahya Jammeh w każdy piątek i sobotę osobiście uzdrawia astmatyków, a w poniedziałki i wtorki nosicieli wirusa HIV.

Przyszłość za dolara

Granica pomiędzy stolicą i największym miastem kraju jest dość umowna. Serrekunda to nie tyle metropolia, co wielki bazar. Niewiele budynków ma więcej niż jedno piętro. Prawdziwe życie toczy się na ulicy między straganami z sandałami, piłkarskimi koszulkami, kapeluszami i wiklinowymi koszykami. Kolorowo ubrane kobiety przechadzają się pośród obłoków czerwonego kurzu. Z gracją paryskich modelek noszą na głowach wielkie emaliowane misy pełne mango, papai, imbiru i hibiskusa. Dokoła zapach wędzonych ryb miesza się z potem i aromatem świeżych owoców. Przytłacza, gwałci zmysły i otumania umysł. – Afryka to mroczny kontynent, przyjaciele. Musicie zobaczyć, żeby uwierzyć – mówi ściszonym głosem nasz przewodnik Baba, wpatrując się w ścianę malutkiego muzeum sztuki ludowej w Kachikally, kilka minut drogi od Serekundy. Wisi na niej kilkanaście rodzajów juju (dżudżu) – lokalnych odpowiedników wodu. Wedle ludowych wierzeń można za ich pomocą np. zniknąć, zahipnotyzować człowieka lub zabić wroga, pocierając jedynie ślady jego stóp.

Żywy dowód na to, że wiara w czary wcale nie przeminęła, znajduje się kilkadziesiąt metrów dalej – w świętym stawie krokodyli. Pod gęstym dywanem lilii wodnych żyje ich tu 120. Są niegroźne dla ludzi, ale turystów na wszelki wypadek ostrzegają tabliczki: prosimy nie głaskać krokodyli bez opieki przewodnika. Kobiety z całej Gambii przyjeżdżają tu, aby dzięki rytualnej kąpieli zajść w ciążę. – Nie musicie w to wierzyć – tłumaczy Baba. – Ale wiele dziewcząt z mojej wioski zaciążyła trzy miesiące po tej wizycie... Także nad brzegiem Makasutu, jednej z licznych odnóg Gambii, życie wciąż zależy od natury. Wszystko, co tutaj rośnie, ma jakieś zastosowanie. Drobne patyczki zastępują szczoteczki do zębów, owoce baobabu tic-taci, a wszelkie owoce, liście i nasiona – lekarstwa, na które ludzi nie stać. Tutejszy park to również jedna z największych atrakcji turystycznych kraju. Jeszcze 30 lat temu znało go tylko dwóch ludzi. Jeden z nich to dziarski staruszek, którego łódka z łatwością wyprzedza właśnie naszą pirogę i znika za zakrętem. Ponoć Brytyjczycy obiecali mu, że w zamian za znalezienie miejsca, które przyciągnie turystów, wybudują we wsi szkołę. Wtedy Mamadon Kolley był policjantem, teraz żyje z tego, co złowi i uzbiera. Szkoły dalej nie ma, a drugi z odkrywców, 90-letni Sang Jatta, czeka na brzegu. Dziś jest szamanem, mieszka w szałasie i przepowiada przyszłość za 2,5 dol.


Różowa przeszłość

W Yelitendzie przyszłość nietrudno przewidzieć. Sznur samochodów czekających na prom liczy kilka kilometrów. Ci na końcu kolejki na przeprawę poczekają 3–4 dni. Budowa mostu nikomu się nie opłaca. Ludzie muszą jeść i pić, więc to wielkie targowisko na pewno długo nie zniknie. Ale w Gambii życie zawsze zależało od rzeki. Portugalskich, brytyjskich i francuskich handlarzy niewolników interesowała tylko ona. Dziś przyciąga głównie ornitologów z całego świata, którzy przyjeżdżają tu podglądać przeszło 500 gatunków ptaków. Turyści przeprawiają się, żeby zobaczyć wyspę Kunta Kinte lub na safari w jednym z kilku parków narodowych Senegalu. Także granica między Gambią i Senegalem to świetne miejsce, żeby zarobić.

Ruch jest niewielki, dlatego uliczni sprzedawcy starają się wykorzystać każdą chwilę, aby ubić interes. Przyklejają się do samochodu, otwierają okna, zaglądają do środka i wciskają, co mają. Kilka mango, torebeczkę orzeszków, cokolwiek. Nagle ożywiają się też strażnicy. Przerywają grę w karty i z pokerową miną jasno dają do zrozumienia, kto je tu rozdaje. No cóż, Afryka wciąż żyje z drobnych oszustw, kłamstewek i łapówek. Po drugiej stronie szybko można poczuć namiastkę słynnego Rajdu Paryż–Dakar, bo senegalscy kierowcy nie przywiązują się zanadto do krajowych dróg. Nie z racji rajdowego zacięcia, ale licznych dziur. Monotonny krajobraz buszu i sawanny przeplatają równie do siebie podobne wioski. W dzień senne budzą się dopiero wieczorem, kiedy życie z cienia przenosi się na boiska. Piłka na nich nie zawsze jest okrągła, a bramki nie zawsze są dwie. Za futbolówkę często robi mango, a sportowe obuwie to zwykle klapki lub dziewczęce sandałki. Prawdziwa jest tylko radość z gry.

Równie surrealistyczna jest meta słynnego rajdu, który przez 30 lat kończył się nad jeziorem Lac Rose niedaleko Dakaru. Z powodu zagrożenia terroryzmem kierowcy rywalizują teraz na bezdrożach Chile i wysokich jak góry wydmach pustyni Atakama. Po senegalskiej stolicy ślad pozostał już tylko w nazwie, a po rajdzie nad słynnym różowym jeziorem – jedynie stara zardzewiała trybuna. Swój charakter zmieniło również Saint-Louis, dawniej najstarsza francuska osada, a obecnie stolica senegalskiego jazzu i reggae – żywcem wyjęta z czasów kolonialnych.

Kiedyś w świat płynęły stąd: kość słoniowa, ambra, olej palmowy i oczywiście transporty niewolników. Obecnie port opuszczają już tylko pstrokate łodzie rybackie z nazwiskami właścicieli na burtach. Bez trudu można ich rozpoznać. Stoją przy swoich łajbach w długich szatach, ciemnych okularach i liczą zyski. A ich mauretańscy koledzy po fachu – straty, bo senegalskie zapotrzebowanie na ryby i owoce morza przekracza możliwości ich łowisk. Rybacy coraz częściej zapuszczają się na terytorium sąsiada, więc konflikt wisi na włosku. Ale w porcie nikt się tym nie przejmuje. Kolejne ekipy wodują swoje łodzie. Chlupot kaloszy zapadających się w błocie i rybich wnętrznościach współgra z szelestem ortalionu i rytmicznym okrzykiem: Dole! Dole! (Siła! Siła!).



Teraz magia i orzeszki

– To wspaniałe miejsce, prawda? – Karolien nie oczekuje odpowiedzi, kiedy ogarnia wzrokiem swoją imponującą posiadłość na jednej z tysięcy odnóg rzeki Saloum. Otacza ją 200 tys. bagien i mokradeł, liczne laguny, strumyki, wysepki i zielone lasy mangrowców, które są schronieniem dla setek gatunków ptaków, żółwi, gazeli i guźców. Ośrodek dla bogatych turystów z Europy. Karolien przejęła go od rodziców, którzy przyjechali tu 18 lat temu z Belgii, i wypieściła w najdrobniejszym szczególe. Oprócz 30 pracowników na stałe zatrudnia też muzyków i tancerzy. Na dwóch malutkich wysepkach w delcie buduje właśnie nowe domki dla VIP-ów, bo lokalni politycy i biznesmeni potrzebują dyskrecji i odrobiny luksusu. Po drugiej stronie granicy plany też są ambitne. – Planujemy promocję w całej Europie, budowę hoteli, lodży, kempingów i przystani wzdłuż rzeki – mówi Benjamin A. Roberts, dyrektor generalny Gambia Tourist Board. O kierunku inwestycji jednak nie zawsze decydują logika i walory turystyczne. Kanilai jeszcze dwie dekady temu była jedną z wielu nieróżniących się od siebie wiosek.

Dziś obok Bandżulu i Serekundy jest najważniejszym miastem w kraju. Ma własne zoo, park rozrywki, stadion, hotele i rezydencje dla gości. Wszystko dlatego, że to właśnie tutaj urodził się prezydent Jammeh. Ale Kanilai nie jest wyjątkiem. Jego ekscelencja robi wszystko, żeby kraj się rozwijał. Tylko w ciągu ostatniej dekady prezydent poinformował, że znalazł nieprzebrane złoża ropy naftowej, wypędził złe moce ze wszystkich czarowników w kraju, zagroził więzieniem leniwym urzędnikom i ogłosił, że w ciągu pięciu lat Gambia stanie się światowym supermocarstwem. Na razie we wszystkich rankingach gospodarczych wciąż jest na samym końcu, a jej jedynym bogactwem pozostają orzeszki ziemne. Ale na Paradise Beach nikt nie myśli o polityce. Nieliczni turyści wylegują się na leżakach i popijają drinki pod parasolami. Dla 65 tys. Brytyjczyków, którzy przyjeżdżają tu co roku, Gambia stała się afrykańską Costa Bravą. Daleko jej może do Maroka, Egiptu czy Zanzibaru, ale za to tłok jest mniejszy, a plaże bardziej dziewicze. Poza sezonem tylko garstka emerytów przeżywa tu drugą młodość w towarzystwie gambijskich dziewcząt i chłopców. Obok spaceruje prezydent Jammeh ze swoją świtą. Osłaniają go żołnierze z karabinami maszynowymi.

Przy drodze czekają już dzieci w szkolnych mundurkach. W rękach trzymają transparenty: „Jesteśmy dumni z pana prezydenta”. W Senegalu i Gambii życie zależy od natury. Rybacy właśnie wrócili z połowu. (Fot. Czarny Kot) Małe busiki albo wozy ciągnięte przez osły – to podstawowe środki lokomocji w Gambii i Senegalu (Fot. Czarny Kot) W wioskach może i nie ma sklepów, jest za to aż sześć rodzajów mango Myśliwi z Gambii i Senegalu to nie tylko dostawcy jedzenia. Uznawani są za uzdrawiaczy mających magiczną moc Fot. FINBARR O’REILLY/Reuters/Forum, BEW Gambijska kuchnia ma nie tylko smakować, ale również chronić przed chorobami (Fot. Czarny Kot) Szympansy z senegalskiego parku Fongoli  potrafią wykorzystywać narzędzia własnej roboty do polowania (Fot. Czarny Kot)

No to w drogę:  
■ Powierzchnia: Gambia to jeden z najmniejszych krajów na świecie (zajmuje dopiero 159. miejsce), jest blisko 20 razy mniejsza od Senegalu, z którym graniczy z trzech stron.
■ Ludność: oba kraje zamieszkują te same ludy: Mandinka, Fulani, Wolof, Diola i Soninke, z których każde posługuje się własnym dialektem.
■ Język: w Gambii, jako byłej brytyjskiej koloni, bez problemów można porozumieć się po angielsku, w Senegalu natomiast bardziej przydatny jest francuski. W obu przypadkach pomocni mogą się okazać przewodnicy, władający zwykle kilkoma lokalnymi dialektami.
■ Religia: blisko 90 proc. Gambijczyków i Senegalczyków to muzułmanie, na prowincji wciąż jednak popularny jest animizm.
■ Waluta: w Gambii walutą jest dalasi (100 GMD – ok. 10 zł), w Senegalu – frank zachodnioafrykański CFA (6550 CFA – ok. 10 euro).
W obu krajach kantory wymieniają euro i dolary, bankomaty obsługują karty VISA, ale niestety znaleźć można je tylko w większych miastach.

KIEDY
■ Do Senegambii najlepiej wybrać się w porze suchej, od października do kwietnia. W tzw. porze deszczowej co prawda pada najwyżej godzinę dziennie, ale wzrasta wówczas zagrożenie malarią.

WIZA
■ Wizy do Senegalu wydaje Konsulat Francji w Warszawie. Konsulat Gambii przyznaje wizy od maja do września. Poza tym okresem nie są one wymagane.

 DOJAZD
■ Ze względu na brak bezpośrednich połączeń i wysokie koszty biletów lotniczych warto zapoznać się z ofertami biur podróży i ewentualnie później podróżować na własną rękę. W Polsce wyjazdy do Gambii i Senegalu organizuje Rain­bow Tours, www.rainbowtours.pl. Na własną rękę do Gambii najlepiej lecieć z Belgii lub Wielkiej Brytanii, a do Senegalu z Francji.

 KOMUNIKACJA
■ W obu krajach rozwija się głównie masowa turystyka, hotele są często drogie, a w głębi kraju często brakuje alternatywy, podobnie jak publicznych środków transportu. Lokalne autobusy jeżdżą rzadko (w Senegalu dodatkowo jest tylko jedna linia kolejowa). Problemem, zwłaszcza na prowincji, może być również bariera językowa. Dobrym wyborem jest wycieczka organizowana przez biuro podróży lub wynajęcie na miejscu przewodnika i kierowcy z lokalnych firm, tj. Gambia Tour.

BEZPIECZEŃSTWO
■ Gambia jest krajem zupełnie bezpiecznym, natomiast w Senegalu na wszelki wypadek po zmroku lepiej nie wychodzić z hotelu, zwłaszcza w większych miastach. Można zostać okradzionym, dlatego dokumenty czy pieniądze najlepiej trzymać w hotelowym sejfie i poruszać się z kopią paszportu.

ZDROWIE
■ W przypadku wyjazdu do Gambii obowiązkowa jest szczepionka przeciwko żółtej febrze. W porze deszczowej wzrasta zagrożenie malarią, dlatego warto wówczas zaopatrzyć się w odpowiednie leki oraz środki na komary, których najlepiej unikać.