Wygląda to co najmniej śmiesznie: oto chasyd chce ze mną porozmawiać, ale obowiązuje go zasada „pilnowania oczu”. Nie może tak po prostu patrzeć na obcą kobietę, więc mówiąc do mnie, patrzy w ziemię. Siłą rzeczy ja też oglądam chodnik, opowiadając mu, jak chęć zobaczenia dawnego żydowskiego świata przywiodła mnie do Leżajska. Kto jak kto, ale mój rozmówca mnie zrozumie – dla niego przyjazd na grób cadyka Elimelecha to spełnienie życiowego marzenia. 

Był wiek XVIII, gdy Elimelech stworzył fundamentalną dla chasydyzmu koncepcję cadykizmu. Zgodnie z nią przywódcy religijni (cadykowie) stanowili dla wspólnoty wzór pobożności, pokory i sprawiedliwości, on sam zaś stał się pierwszym cadykiem w dziejach judaizmu. Miał w sobie cząstkę duszy Mojżesza, jako jeden z 36 sprawiedliwych swą pobożnością i cnotą podtrzymywał istnienie świata. Nauczał radości w modlitwie i cieszenia się każdą chwilą. Zachowały się liczne opowieści o cudownych zdarzeniach z jego udziałem: potrafił rozmawiać ze zwierzętami, zmieniał wyroki Boże i leczył ze śmiertelnych chorób. Proszono go o zdrowie, pieniądze, miłość, płodność, szybką śmierć albo dobrą starość. Jego grób stał się miejscem pielgrzymek, gdzie wierni zostawiają kwitełech (karteczki z prośbami), pamiętając wszakże o zasadzie, iż cadyk słucha tych, którzy nie chcą za dużo. 

Jorcajt (rocznica śmierci Elimelecha) zmienia senny Leżajsk w chasydzkie miasteczko. Bywa, że na kilka dni przylatuje tu nawet 10 tys. osób! Dla większości to podróż życia możliwa dzięki pomocy gminy lub sponsorów. Co chwila dzwonią komórki, każdy chce się podzielić z bliskimi wspaniałą nowiną, że wreszcie jest obok cadyka! Na ulicach pojawiają się hebrajskie ogłoszenia, mykwa i synagoga nie pustoszeją. Dziadkowie siedzą obok wnuków, synowie z ojcami. Grobowce, na co dzień opuszczone, tętnią życiem. Każdy chce choć na chwilę wejść do ohelu cadyka, by dotknąć kraty otaczającej miejsce jego pochówku. Kobiety trzymają się osobno: dla nich są dwie ściany grobowca i boczne pomieszczenie. Największy ścisk panuje o trzeciej nad ranem, w godzinę śmierci Elimelecha.

Wzdłuż drogi do ohelu widać kilkanaście stolików: zbiera się tu datki na budowy szkół, mężczyźni w chałatach co chwila wołają, by dorzucić się na tak zbożny cel. Ich głosy mieszają się z głośnymi modlitwami i czytającymi święte księgi. Jorcajt to także wyzwanie logistyczne: w miasteczku, gdzie na co dzień nie ma ani jednego Żyda, potrzeba nagle kilkudziesięciu ton koszernego jedzenia! Niegdyś trzeba je było sprowadzać z Izraela. Od niedawna leżajski piekarz dostarcza chasydom tysiące chlebów, chałek i bułek z badanej w tym kraju mąki, zaś obecny przy wypieku rabin nakleja na wszystko odpowiedni certyfikat. Kilku mężczyzn, słuchając empetrójek, przebiera w kuchni fasolę. Każde ziarno musi być oddzielnie obejrzane, czy spełnia wymogi koszerności.

Niewielu chasydów idzie oglądać współczesne miasto. W przebudowanych po wojnie domach i ulicach trudno odnaleźć miejsca z opowieści rodziców i dziadków. A i mało który dzisiejszy mieszkaniec pamięta, gdzie były przedwojenne ulice Łazienna, Bożnic czy Proroka. Powoli oswajają się oni z obecnością żydowskich pielgrzymów, głębszego porozumienia jednak nie ma. Dwa światy Leżajska żyją obok siebie.

Wieczorem w stołówce gra muzyka, krążą butelki wina. Ale to zobaczy tylko Krzysztof. Z jarmułką na głowie niespecjalnie wyróżnia się z tłumu, pytają go tylko, czy przybył tu z Ameryki, czy z Izraela. Ja, jako kobieta, nie mam tu wstępu. Mogę tylko przez szparę w zasłonie zaglądać, jak krąg starych i młodych twarzy wiruje w radosnym tańcu. To legendarna hora, triumf życia i najlepszy hołd dla cadyka. Patrzący na nas z góry Elimelech z pewnością też się cieszy.