- Macie ochotę na koncert qawwali? – woła z ponurej recepcji swego hotelu Malik, drobny pięćdziesięciolatek z farbowanym na czarno wąsikiem. Natychmiast zrzucamy plecaki i upchani w szóstkę do trzyosobowej motorikszy pędzimy slalomem przez zatłoczoną arterię The Mall. To nie przypadek, że do Lahaur, stolicy pakistańskiego Pendżabu, przyjechaliśmy z gór w czwartek. Miesiąc wcześniej w taniej i zawsze pełnej amatorów dobrego jedzenia jadłodajni Hunza Inn w Karimabadzie (Baltit) dowiedzieliśmy się, że tego dnia tygodnia na grobach swoich świętych zbierają się członkowie bractwa sufickiego, by się modlić, wpadając przy tym w niezwykłe transy. Temat od razu podłapał spotkany przez nas „Pielgrzym”. Tak go nazwaliśmy, bo kilka miesięcy wcześniej wyruszył pieszo z Polski w poszukiwaniu grobu Jezusa w Kaszmirze. Przeszedł Ukrainę i Turcję (gdzie udzielił kilku wywiadów dla radia i telewizji), dalej podróżował autostopem.

– Nie słyszeliście, że grób Chrystusa jest w Śrinagarze? – pytał nas zdziwiony.

To nie jego wymysł. Tak w XIX w. głosił w Pendżabie Mirza Ghulam Ahmad, założyciel sekty ahmadija. Siebie samego ogłosił oczekiwanym przez muzułmanów mahdim, nowym wcieleniem Jezusa i Kriszny. Według ahmadytów, Jezus, który był kolejnym wcieleniem Buddy, miał przeżyć ukrzyżowanie, powrócić na Wschód, nauczać tu i dożyć sędziwego wieku. Właśnie z Lahaur wywodzi się jeden z dwóch odłamów sekty ahmadija, ale tłumy pielgrzymów przyciąga do miasta nauka głoszona nie przez jej wyznawców, lecz przez sufich. W dolinie Indusu to właśnie ci muzułmańscy mistycy najskuteczniej propagowali islam, trafiając do ludzi ascezą i pełną ekspresji muzyką, będącą dla nich sposobem na bezpośredni kontakt z Bogiem. Kilka przechyłów na wirażach, kilkanaście trąbnięć klaksonem i jesteśmy przed potężnym kompleksem Data Darbar. Przejście przez bramę sanktuarium Data Darbar to namacalna granica profanum i sacrum. Za plecami zostawiamy brudną, tłoczną i głośną ulicę. Wchodzimy do innego świata na rozległe, przystrzyżone trawniki, na których odpoczywają wierni. Wśród nich pirowie, suficcy przywódcy z długimi brodami i włosami splecionymi w warkoczyki lub dredy. Przyglądają się naszej grupce z życzliwą ciekawością. Pierwsi sufi czerpali inspirację z monastycyzmu chrześcijańskiego i buddyjskiego oraz mistycyzmu hinduskiego.   Do podziemi sanktuarium wkraczamy przy donośnych dźwiękach kotłów tabli i indyjskiej harmonii przemieszanych z przejmującym śpiewem i rytmicznym klaskaniem. Po turecku siadamy wśród tłumu mężczyzn ubranych w odświętne, przeważnie białe salwar kamizy, czyli workowate, zwężone na dole spodnie i luźne tuniki. Na scenie co kilkanaście minut zmieniają się wieloosobowe zespoły. Najlepsze występują na koniec, gdy publiczność jest bliska transu. Mężczyzna z ogrodową butlą do spryskiwania roślin na plecach krąży wokół i otrzeźwia towarzystwo wodą kwiatową. Ktoś inny zbiera dla wykonawców pieniądze, które rzuca potem na scenę. Opuszczając po koncercie podziemia, musimy omijać leżącego na schodach nieprzytomnego mężczyznę. Nie, nic nie zażywał, w tym sanktuarium nie przyjmuje się stymulantów. Jest po prostu „pijany Bogiem”! Między koncertem a wieczorną modlitwą idziemy z muzykami do parku na drinka. Przy coca-coli opowiadają nam historię sanktuarium. Pochowany jest tu Data Gandź Bakś – potężny XI-wieczny sufi z Afganistanu. Święty latami pościł, medytował i pobierał nauki w Syrii, później podróżował po muzułmańskich bractwach w Turcji, Azerbejdżanie, Iranie, Iraku i Arabii, by w końcu osiąść w Lahaur. Miasto należało wówczas do królestwa Ghaznawidów, ale jego gubernatorem był hinduski jogin Ra’e Raju. Chcąc zaimponować Gandź Baksiowi, gubernator popisywał się sztuką lewitacji. Muzułmański mistyk swoją wielką mocą sprowadził jednak dumnego Hindusa na ziemię. Ten był pod takim wrażeniem, że natychmiast się nawrócił, przyjmując imię Szejk Ahmed Hindi.

Gdy różowa kula słońca zachodzi za kopułę meczetu, zostawiamy butelki po coli i idziemy złożyć świętemu hołd. Pielgrzymi zapalają kadzidełka, by omiatać się ich dymem, i oliwne lampki, by wetrzeć we włosy rozgrzany tłuszcz. Staję w długiej kolejce do mauzoleum, by otrzymać od świętego błogosławieństwo. Dotykam wytartych przez stulecia marmurowych ścian sarkofagu, co ma mi dostarczyć cząstki mocy. Nagle otacza mnie krąg zaciekawionych mężczyzn. W językach urdu i w pendżabskim, niektórzy też po angielsku, pytają mnie o wrażenia. Wreszcie wyciągają z meczetu i prowadzą w miejsce, gdzie wolontariusze szykują dla wyposzczonych pielgrzymów jedzenie: sterty chlebków czapati i wiadra pełne gęstej zupy z soczewicy dalu. Ale czwartkowe misteria nie kończą się napchaniem brzucha plackiem z soczewicą.

Późną nocą żądni mocniejszych wrażeń zbierają się w sanktuarium sufickiego świętego z Kaszmiru. Trudno tu trafić, więc Malik znów zbiera chętnych w recepcji hotelu. Ten były dziennikarz ma wszędzie kontakty i potrafi wszystko załatwić!

– Jak chcesz zrobić dobre zdjęcia, przyjedź do nas na przełomie grudnia i stycznia na obchody święta Aszura. Załatwię, że na procesji będziesz stał w środku, a wokół ciebie będzie się biczowało dziesięciu żałobników – proponuje.

Kilka godzin później uczestniczę w obrzędach. W trans wprawiają zebranych odgłosy bębnów dhol i kilogramy wypalanego haszyszu. Substancja ta, uważana przez sufich za kolejną ścieżkę poznania natury Allaha, używana była przez perskich mistyków już w XII w. i szybko rozpowszechniła się w całym islamskim świecie. W czwartkową noc zebrani przy grobie świętego wykruszają z papierosów tytoń i mieszają go z rozgrzanym haszem, by tą miksturą z powrotem nabić papierosy. Dziesiątki jointów krążą wśród szklistookich, spoconych facetów. Basowe dudnienie bębnów nasila się. Jeden z grających zaczyna obracać się wokół własnej osi, nie przestając walić w dhol. Siedzący na ziemi mężczyźni muszą niemal kłaść się na posadzce, by rozpędzonym, wielkim niczym beczka instrumentem nie dostać w głowę. Nagle na kilkanaście minut zapadają ciemności, które rozjaśnia tylko żarząca się kula. Ktoś wydrążył w jabłku otwory, nafaszerował je dwudziestoma pięcioma skrętami i puścił takiego jeża w obieg. Po grzbiecie przechodzą ciarki, ciało wpada w drżenie, ekstaza, euforia, okrzyki: „Allah!” i „Ali!”. Jedni odpływają z miłości do Boga, inni świetnie się bawią niczym na najlepszej imprezie. Zwłaszcza gdy do dźwięków bębnów dołączają ostre gitarowe riffy.

– Podążasz drogą sufi? – pytam zdziwiony ubranego w zachodnim stylu Pakistańczyka. Zaprzecza.

– Wpadłem z kumplami się zabawić. U nas nie ma klubów, jak w Europie! – wyjaśnia, podając mi ognistego jeża. Balanga na grobie potrwa do świtu. W Lahaur można nie tylko spotkać Boga, ale też po modlitwach nieźle się rozerwać! To bowiem także stolica pakistańskiej kinematografii, nazywana z tego powodu Lollywood. Znajduje się tu również centrum kultury tawaif – ekskluzywnych kurtyzan, służących bogatym gościom tańcem, śpiewem, recytacją poezji i nie tylko.

Idziemy do jednego z kilkudziesięciu miejskich kin. Widzimy nieprzebrane tłumy, tymczasem my nie możemy znaleźć kasy biletowej. Na szczęście jakiś facet zaprasza nas na drinka, okazuje się, że to producent filmu, na który przyszliśmy! Przydziela nam na widowni honorową lożę, zapewnia, że żadnych wejściówek nie potrzebujemy. – Główną rolę żeńską gra tu moja żona. Jesteście moimi gośćmi. Bawcie się dobrze – uśmiecha się tajemniczo, puszczając perskie oko. Przed rozpoczęciem seansu wszyscy stają na baczność i śpiewają hymn narodowy. Między rzędami przeciskają się sprzedawcy przekąsek i napojów, a także kontroler sprawdzający, czy nikt na salę nie wślizgnął się bez płacenia. Od nas biletu nie chce, w dodatku wręcza gratis worek chipsów.

Ze względu na skromny budżet pakistańskie produkcje są siermiężne i przypominają ubogie siostry z Bollywood. Podobno są przez to jednak bardziej autentyczne. Paradoksalnie (bo przecież kraj jest muzułmański) mają też odważniejsze obyczajowo sceny. Gdy na ekranie piorąca ciuchy w rzece kobieta zaczyna nagle tańczyć, pląsa z nią całe kino. Aktorka zmoczyła w rzece sari, które teraz przylega do jej pulchnego ciała i eksponuje wielki biust. Skrywa go wprawdzie ogromny stanik, ale gdy kobieta potrząsa nim energicznie i lubieżnie oblizuje usta, na sali wybucha euforia. Po skończonym tańcu grupa kilkunastu wyrostków wskakuje na scenę, zasłania ekran, skacze, tupie, gwiżdże. W ten sposób chłopcy domagają się, by operator zatrzymał film i cofnął ich ulubioną scenę do początku! W ciągu seansu będzie musiał spełnić podobne żądania jeszcze kilka razy.

Po filmie idziemy zobaczyć lollywoodzkie aktorki na żywo. Wiele z nich dorabia w charakterze „tańczących dziewczyn” w staromiejskiej dzielnicy Heera Mandi. Zabawiają klientów tradycyjnym tańcem kurtyzan mudżra. Heera Mandi znaczy w urdu „Diamentowy Rynek”. Podobno kiedyś nazwa unaoczniała szlachetne piękno pracujących tu kobiet. Dziś brzmi jak gorzka ironia, bo miejsce stanowi smutną karykaturę zachodnich dzielnic czerwonych latarni. Przy dziurawej ulicy ciągną się podupadłe, stare kamienice ze śladami dawnej świetności. Z ich małych okienek zamykanych na czas wizyty klienta żelaznymi okiennicami wyglądają umalowane jak pisanki kobiety, zachęcając, by wstąpić na pokaz tańca. Z ulicy do obskurnej kanciapy zgarnia nas dalal – sutener. Godzimy się.

Z poznanym kilka dni wcześniej Szwedem Emanuelem z góry postanawiamy jednak, że imprezę skończymy na pokazie mudżry. Prostytucja jest w Pakistanie nielegalna, więc oficjalnie do tego ograniczają się usługi kobiet. Płacimy 1000 rupii i zaczyna się show. Dalal przygrywa na tablach, a aktorka ponętnie kręci biodrami. Wyciąga nas po kolei do tańca i mimo uiszczonej zapłaty każe sobie robić ekstra prysznic z banknotów. Nie ulegając porozumiewawczym spojrzeniom alfonsa, zgodnie z wcześniejszym postanowieniem uciekamy na świeże powietrze. Kiedy zapuszczamy się w boczne, wąskie uliczki Diamentowego Rynku, trafiamy na snujące się kobiety i transseksualistów, zwanych hidźra. Oni też próbują zwabić klientów do brudnej klitki, by odwalić przed nimi taniec przy kaseciaku i oddać się za kilka dolarów.  

Zdecydowanie bardziej romantycznie dzielnica prezentuje się z tarasu restauracji Cooco’s Den & Café, gdzie chcemy zmyć poczucie wstydu nielegalną podróbą whisky. Na ścianach lokalu wiszą piękne portrety kurtyzan malowane przez właściciela restauracji, malarza Iqbala Hussaina, zresztą syna prostytutki. Z dachu rozciąga się wspaniały widok na perły architektury – skąpane w zieleni ogrodów fort i meczet Badszahi. W mroku zaułków, do których nigdy nie dociera słońce, ginie nawet nędza pracujących tu tawaif.