Staliśmy u wejścia na wąski cypel półwyspu Rodonit. Przed nami rozciągała się ściana krzewów i drzew, a dalej wysoki na kilkanaście metrów klif opadał pionową ścianą prosto w bezkres morza. 

– Tamtędy pójdziemy – powiedział Redi, pokazując palcem przepaść.
– Jak pójdziemy? Przecież tu nie ma drogi.
– To nic. Jakoś przejdziemy.

Myślałam, że zwariował. Niestety znałam go na tyle dobrze, żeby zorientować się, że naprawdę chciał przejść wzdłuż ściany klifu, uczepiony krzaków, po wąskiej jak włos krawędzi lądu, mając za plecami kilkunastometrową przepaść, nieskończoną otchłań wody i pustą przestrzeń aż po horyzont.

– To jedyna droga do zamku Skanderbega – usłyszałam. 

Redi Muci jest alpinistą, grotołazem, szczególnym przypadkiem osoby uzależnionej od wchodzenia na skały, ściany i mury, chyba że akurat ma złamaną nogę. 

– W żadnym wypadku nie patrz w dół. Zapomnij, co jest za tobą. Myśl tylko: ręka, noga, krzaki – poradził.

I tak, krok po kroku, uczepieni gałęzi pełzaliśmy, mając za plecami turkusowo-zielone morze i złoty piasek w dole, a ścianę zieleni przed sobą. Dopiero po przejściu tych kilkudziesięciu metrów zorientowałam się, że gałęzie podrapały mi nogi do krwi.

Oczywiście, nikt normalny nie musi narażać życia, żeby zobaczyć zamek Skanderbega. Jest inna droga! Zwykła, poczciwa ścieżka przypominająca miejscami tunel pod kopułą drzew. Ale Redi o niej nie wiedział. 

Tu, na półwyspie Rodonit, który kiedyś był bazą wojskową, a dziś przeszedł w ręce zakonu redemptorystów, najłatwiej zakochać się w Albanii. Wokół jest pusto, bo mało kto wie o tym miejscu, choć znajduje się zaledwie półtorej godziny drogi od Tirany. Ze względu na kiepską drogę dojazdową, podmywaną nierzadko przez ulewne deszcze, nawet Albańczycy rzadko się tutaj zapuszczają. Ale wszyscy, z którymi tutaj przyjeżdżam, są urzeczeni. Bo Kepi i Rodonit to wysokie trawy, puste łąki, wspaniała piaszczysta plaża, uroczy kościółek Świętego Antoniego, który przypomina świątynie romańskie, lecz najpewniej pochodzi z XV w., i ów zamek, dumny bastion Skanderbega, z którego został tylko fragment murów obronnych, dziś otoczonych przez największego wroga turystycznej Albanii – śmieci. W ostrym albańskim słońcu mieni się turkusowa woda, niebo staje się przeszywająco błękitne, żółte mury nabierają złotej barwy. Wszystko lśni, promienie odbijają się od białych kamieni i tną oko jak nóż. Jest cicho, pusto i pięknie.

Innym mało znanym cudem Albanii, oddalonym od Tirany o niecałą godzinę drogi, jest sztuczne jezioro Bovilla, rezerwuar wody pitnej dla stolicy otoczony ze wszystkich stron przez wzgórza. To naturalne ściany wspinaczkowe, największe w całej Albanii, szczególne ze względu na liczbę i zróżnicowany stopień trudności tras. Aby tam dotrzeć, musieliśmy się wspiąć po skale, która na pierwszy rzut oka wydawała się po prostu wysoką pionową ścianą. Krok po kroku Redi pokazywał mi, gdzie ułożyć palce, podciągnąć się i przełożyć stopy. 
Wokół Bovilli do tej pory utworzono 21 tras, 17 o stopniu trudności poniżej 7a i cztery trasy najtrudniejsze, aż do 7c+. Redi ma tu swoją ulubioną trasę: „Pod nogami nie masz nic. Tylko przepaść. Sto metrów w dół i żadnego oparcia po drodze”.

Ludzie z ogonami

Przez stulecia ziemie albańskie były na europejskiej mapie zapomnianym, nieznanym kawałkiem lądu. Tak bardzo, że jeszcze pod koniec XIX w. serbski polityk i naukowiec Vladan Gjorgjeviç popełniał dzieła, w których twierdził, że Albanię zamieszkują ludzie z ogonami. W 1913 r. francuski dziennikarz Francis Delaisi pisał: Nie znam żadnego innego kraju tak odseparowanego od cywilizacji: nawet Saharę znamy lepiej, nawet o Tybecie nie mogę powiedzieć, że jest bardziej tajemniczy. Objęcie władzy przez komunistów nie pomogło Europie poznać ani zrozumieć Albanii: w 1978 r. dyktator Enver Hodża ostatecznie zerwał wszystkie polityczne sojusze i pogrążył kraj w kompletnej izolacji. A gdy wreszcie w 1991 r. Albańczycy odzyskali wolność, przez ponad dekadę musieli się mierzyć z politycznym chaosem w kraju. 

Dlatego rozwój turystyki w Albanii przypada na ostatnie 15 lat, a pojawienie się pierwszych tras wspinaczkowych, eksplorowanie jaskiń, rozwój raftingu to kwestia ostatnich 10 lat najwyżej. 
– Kiedy po raz pierwszy dotarłem do wioski Theth w Górach Północnoalbańskich, w 2008 r., zobaczyłem puste domy bez okien – wspomina Endrit Shima, profesjonalny przewodnik górski. – Ludzie uciekali z Theth, nie mieli pojęcia, że mogą żyć z piękna, które ich otacza. 

Dziś do Theth prowadzi droga, która cieszy się złą sławą najbardziej niebezpiecznej w Albanii. Ostatnie 40 km to wąski pas szutrowej szosy biegnącej na kilku odcinkach wzdłuż pionowej przepaści. Wyprzedzanie w takich warunkach to wyzwanie, ale sądząc po twarzach kierowców, którzy próbowali nas wyminąć, manewrując na różne sposoby, jest to dla nich dobra zabawa. Tak, był moment, kiedy poczułam się nieswojo, widząc, że koła mijającego nas dżipa znajdują się centymetry od krawędzi przepaści. Ale przejechać się da. Tutaj wszystko się da.

– Albania jest oddalona zaledwie 2 godz. samolotem od większości europejskich stolic, ale mamy tu zupełnie inną rzeczywistość – mówi Endrit. – Ludzie inaczej podchodzą np. do czasu. Nie jest on ani przeciwnikiem, ani wyzwaniem. Nikomu się nie spieszy. 

 

Gdzie jest szczęście?

Endrit Shima prowadzi biuro turystyczne dla flashpackersów: ludzi, którzy mają spory budżet na podróże i szukają miejsc wyjątkowych, oddalonych od cywilizacji, gdzie trudno spotkać innych turystów. Dla nich Endrit przygotowuje wycieczki po wioskach w regionie Kurvelesh, południowej części Albanii słynącej ze znakomitych serów, przetworów i warzyw, i po malowniczym regionie Përmet.

– Okolice doliny Zagoria są szczególnie piękne – jest tam kilkanaście tras biegnących obok starych tureckich mostów, opuszczonych wsi i zapomnianych bizantyjskich cerkwi. Pokazujemy naszym gościom ostatnie w Europie wioski, gdzie żyje się zgodnie z rytmem pór roku. W okolicach Kurveleshu i Përmetu ciągle można spotkać rodziny żyjące półkoczowniczo, wędrujące latem konno ze swoimi stadami od Sarandy do Gramozu, zbierające po drodze jagody i zioła lecznicze na sprzedaż. Nasi gospodarze nie są jeszcze przyzwyczajeni do turystów, więc wszystkich traktują jak rodzinę. Zapamiętują imiona gości i pytają nas o nich jeszcze wiele miesięcy później. Była taka sytuacja, gdy grupa turystów z Niemiec spała w starej chacie i rozmawiała cały wieczór z gospodarzem o sensie życia. Kolejny nocleg spędzali w czterogwiazdkowym hotelu, i nagle wszyscy zebrali się wieczorem i sami z siebie zaczęli rozmowę: „Po co nam to wszystko? Po co te luksusy? Czy jesteśmy szczęśliwsi niż człowiek, z którym rozmawialiśmy wczoraj?”.

Redi i Endrit znają się od lat, to oni przecierali szlaki dla pierwszych inicjatyw turystycznych w Albanii. 

– Ale pierwszymi, którzy zwiedzali Albanię, byli turyści z zagranicy. Oni mieli sprzęt i wiedzę, którą dzielili się z nami – mówi Endrit. – Po 2000 r. pierwszymi turystami w Górach Północnoalbańskich byli Polacy i Czesi, którzy znali trasy i szlaki, o których my nie mieliśmy zielonego pojęcia. Polacy mieli ze sobą mapy Albanii jeszcze z czasów międzywojennych. 

W 2016 r. mogłam się dowiedzieć z albańskiej telewizji, że grupa Polaków pod kierownictwem Krzysztofa Starnawskiego zeszła w głębiny jeziora Viroit koło Gjirokastry, żeby badać podwodną jaskinię, a sam Starnawski pobił polski rekord nurkowania, schodząc na głębokość 278 m. Zdjęcia Ireny Stangierskiej z tej wyprawy pokazywało mi wielu albańskich znajomych.

– Niezwykłość Albanii polega na tym, że wiele jej zakątków jest ciągle niezbadanych – uśmiecha się Redi. – To kraj dla zaprawionych podróżników. Dzisiaj znaczeniem szlaków zajmują się tu głównie Niemcy i Czesi. W 2011 r. byłem z nimi na nowym szlaku na Arapi. Każdego dnia z wiertarką, gwoździami, linami i młotkiem pokonywaliśmy kolejne odcinki i tworzyliśmy trasę. Wtedy poznałem ekipę Bułgarów, którzy jako pierwsi badali jaskinię zwaną Shpella e Arapit i eksplorowali jej wnętrze. Moja koleżanka Bułgarka przypadkiem wrzuciła kamień do dziury w skale i tak odkryła nową jaskinię. n 
Albania jest pewnie ostatnim krajem w Europie, gdzie wciąż można się poczuć prawdziwym odkrywcą. 

Małgorzata Rejmer

 

WARTO WIEDZIEĆ
■ Kiedy jechać?

Wiosną i jesienią najlepiej zwiedza się okolice Përmetu i południe Albanii.
Między czerwcem  a sierpniem temperatura na południu sięga 40°C, wtedy lepiej się udać na północ, w Góry Północnoalbańskie, i zwiedzić wioski Theth i Valbonę.

■ Wiza, waluta

Na 90 dni można wjechać bez wizy,  na podstawie dowodu osobistego. Ale na wszelki wypadek warto też mieć ze sobą paszport.

Walutą jest lek; 30 leków = 1 zł.

■ Dojazd

Podróż autem zajmuje dwa dni. Najlepiej jedzie się przez Budapeszt, Belgrad i z Prisztiny autostradą do Tirany.
Najszybciej i najtaniej lata Air Serbia, filia linii Etihad, z przesiadką w Belgradzie (5 godz). Koszt: ok. 800 zł.

■ Transport

W ciągu ostatnich 10 lat Albania zbudowała świetny system asfaltowych autostrad i ekspresówek, ale do najpiękniejszych miejsc w kraju prowadzą zwykle słabe wąskie drogi.
Niemal wszędzie da się dojechać małymi furgonami. Komunikacja jest w prywatnych rękach, dlatego po godz. 16 liczba opcji transportowych gwałtownie spada.
Tzw. dworzec południowy w Tiranie został niedawno przeniesiony na obrzeża miasta i znajduje się teraz obok ronda Shqiponja. Stąd odchodzą autobusy i furgony we wszystkich kierunkach.

■ Nocleg

W Theth i Valbonie pojawia się coraz więcej gospodarstw agroturystycznych, zazwyczaj z ogródkiem i miejscem na grilla. Jednym z takich
miejsc jest Theth Guesthouse położony w samym sercu wioski. Nocleg kosztuje ok. 80–120 zł.
W okolicach Permet mieszkańcy dopiero rozwijają bazę noclegową. Często odstępują po prostu jeden z pokoi turystom.
Znajdowaniem noclegów zajmuje się m.in. biuro turystyczne Endrita Shimy Zbulo. zbulo.org

■ Jedzenie

W Albanii roi się od restauracji „eko”, czyli takich, w których wszystko, co znajduje się na talerzach, pochodzi z pól i pastwisk dookoła restauracji. Karta zazwyczaj zawiera tylko kilka pozycji. Królują sery i mięso: baranina, żeberka i flaczki na różne sposoby.
W górach gospodarstwa oferują wyżywienie i często są to najlepsze rzeczy, jakie zjecie w Albanii: świeży słodki ser z owczego mleka, kukurydziany chleb ze śmietaną, pieczona baranina.