Przed wyprawą na Makalu w 2006 r. uszył proste, rzymskie sandały, do których przytwierdził raki. Od sześciu lat bez butów wspina się, zdobywa wulkany i przemierza pustynie. Jak się narodził bosy alpinista

Skąd wziął się tak dziwny i kontrowersyjny pomysł, żeby chodzić po górach boso? Kiedyś przecież nosiłeś buty.
Mieszkam w Sovizzo Colle, niewielkiej osadzie, która nawet dziś nie daje zbyt wielkich możliwości rozwoju, a co dopiero 20 czy 30 lat temu. Wtedy diabeł mówił tu dobranoc. Gdy się urodziłem, mój ojciec nie był już młody, dużo pracował, nie poświęcał mi wiele czasu. W latach 80. uprawiałem narciarstwo biegowe, grałem w piłkę nożną, ale na ważniejszych meczach zwykle sadzano mnie na ławce rezerwowych. Trener powtarzał, że mam predyspozycje, ale brakuje mi techniki. Zanim się spostrzegłem, stuknęła mi czterdziestka i wtedy pomyślałem, że się starzeję, a nic w życiu nie osiągnąłem. Miałem rodzinę, pracowałem, ale czułem, że jako sportowiec nie wykorzystałem swojej szansy. Chciałem się odegrać na losie, zrobić coś, czego nikt wcześniej nie dokonał i czego nikt nie mógłby powtórzyć. Zaczęło się właściwie przez przypadek. Pewnego dnia, będąc w górach, gdzie pracuję jako strażnik leśny, zdjąłem buty i powiedziałem koledze, żeby mnie sfilmował – po czym ruszyłem w dół. Biegnąc piarżystym żlebem, mijałem ludzi, którzy przyglądali mi się zdumieni. Dopiero gdy się zatrzymałem u podnóża stoku, zdałem sobie sprawę, że stopy właściwie zupełnie mnie nie bolą, nie zdarłem nawet naskórka. Każdy, kto zna Dolomity, wie, jakie są tutaj ostre kamienie i strome piargi. Rozpierała mnie niesamowita energia i poczułem, że to mogłaby być moja historia. Tak narodził się Tom Perry. Dlaczego Tom Perry?
To kombinacja mojego nazwiska Peretti i imienia Antonio oraz imion bohaterów kreskówki Tom i Jerry. Mój syn bardzo ją lubi, często oglądamy ją razem. Pseudonim wymyśliłem trochę dla zabawy, ale chciałem też zainicjować nowy rozdział w moim życiu. Po trosze zadecydowały względy reklamowe – uważam, że Tom Perry lepiej brzmi. I rzeczywiście, kiedy rozkleiłem w okolicy kilkanaście afiszów informujących, że 15 sierpnia 2002 r. o godz. 11.00 Tom Perry zbiegnie boso ze szczytu Monte Carega, przyszło więcej ludzi, niż się spodziewałem. Byłem bardzo podekscytowany. Tom Perry mógł się urodzić i umrzeć w jednej chwili – wystarczyłoby, żebym poranił stopy. Jestem przekonany, że na takie właśnie widowisko liczyli gapie. Tymczasem ja nie miałem ani jednego zadrapania!
Ludzie patrzyli na ciebie jak na wariata, ekshibicjonistę?

Na początku bardzo mnie krytykowano, dostało mi się zwłaszcza od Włoskiego Klubu Alpinistów. Jego członkowie zarzucali mi, że daję zły przykład. Nie chodziło mi jednak o zwrócenie na siebie uwagi, po prostu miałem potrzebę przekazania pewnej filozofii. Nie mieszczę się przecież w ramach alpinizmu tradycyjnego – nigdy nie będę Reinholdem Messnerem czy Simonem More’em. Kiedy wreszcie związkowcy zrozumieli, że nie mam zamiaru z nikim rywalizować, zaczęli mnie tolerować.

Myślisz, że tego się na początku obawiali?

Światek alpinistyczny żyje zazdrością. Uważam za szczyt głupoty przechwałki typu: wszedłem od strony północnej, od południowej, od wschodu, od zachodu, o piątej rano. Wszyscy czegoś dokonaliśmy, bo ktoś z Góry nam na to pozwolił. Tak naprawdę jesteśmy nikim, prochem.

Skoro jesteśmy nikim, dlaczego za wszelką cenę chciałeś zostawić swój ślad?

To bardzo mały ślad! Nigdy nie mówię, że jestem lepszy od innych, bo boso zdobyłem Mont Blanc czy Kilimandżaro. Najważniejsze są emocje i z tego powodu czasem kontestuję alpinizm – nie akceptuję sytuacji, gdy alpinista wspina się na wierzchołek, by zatknąć chorągiewkę, a 500 m niżej umiera jego towarzysz. Nie mam ambicji zaliczania szczytów. Jeśli widzę problem u stóp góry, to tam zostaję – tam znajduje się mój wierzchołek. Nigdy nie zapomnę matki z chorym niemowlęciem, którą spotkaliśmy w Himalajach, 15 dni marszu od miejsca, gdzie mógłby wylądować jakikolwiek samolot. Podejrzewam, że rocznie przechodzi tamtędy nie więcej niż pięć osób. Tak się zdarzyło, że przechodziłem akurat ja. Wezwałem pomoc, dziecko zostało zoperowane. Dla mnie ten wyczyn był moim Makalu.  
Do jakich miejsc dotarłeś boso?

Zacząłem od Monte Carega, czyli „krzesła”, bo tak w naszym dialekcie nazywamy wierzchołek, z którego zbiegłem boso w sierpniu 2002 r. W listopadzie tego samego roku stanąłem na górze Synaj, co dla mnie – człowieka głęboko wierzącego – stanowiło rodzaj błogosławieństwa na drogę. Po powrocie z Egiptu praktycznie do 2005 r. chodziłem po najpiękniejszych górach świata, czyli Dolomitach – wszedłem na Cortinę, Cristallo, Tre cime di Lavaredo, Marmoladę. W 2004 r. zdobyłem Kilimandżaro, otrzymałem nawet dyplom, bo byłem pierwszym człowiekiem na świecie, który dokonał tego na bosaka. Później pojechałem do Ameryki Południowej. W Boliwii przebiegłem Salar de Uyuni – największe solnisko świata, w Chile zmierzyłem się z pustynią Atakama. Pustynny szlak nazwaliśmy „Maratonem Inków”. Dwa lata temu z grupą włoskich alpinistów, którzy zamierzali zdobyć Makalu, wybrałem się w Himalaje.
I tam spotkałeś się z Dalajlamą...
Wyjeżdżając do Tybetu, nie wierzyliśmy, że spotkanie dojdzie do skutku. Co prawda skontaktowaliśmy się wcześniej z pewną Tybetanką, której brat jest blisko związany z Dalajlamą, ale nie mieliśmy żadnej pewności, że nas przyjmie. Do miasta Dharamsala przyjechaliśmy 29 marca 2006 r. Było nas dziesięcioro. Wszedłem boso do jego rezydencji, a on zbliżył się do mnie i mnie objął, jakby zrozumiał to, co we mnie było – może lepiej niż ja sam. Powiedział: to, co robisz, jest wielkie. Czułem, że przekazał mi niezwykłą energię, przez 15 minut miałem dreszcze. Trudno to opowiedzieć...
Jeszcze trudniej uwierzyć...

Również bym nie uwierzył, gdybym tego nie doświadczył. Ta niezwykła energia pozwoliła mi przejść boso 140 km dzielące mnie od obozu bazowego pod Makalu. Zajęło mi to 11 dni, w tym czasie dwa razy przekroczyłem wysokość 4 800 m n.p.m. Moje stopy tkwiły siedem godzin w lodzie, w temperaturze poniżej 0ºC, a obeszło się bez odmrożeń! Sam nie wiem, jak to możliwe. Wtedy dotarło do mnie, że znalazłem swoją ścieżkę.
Często powtarzasz, że musimy się cofnąć, żeby móc pójść do przodu. Co właściwie masz na myśli?

Żyjemy w cywilizacji szybkości, która nas zabija. Nie twierdzę, że powinniśmy wrócić do lampy naftowej, ale musimy słuchać samych siebie, przestać biec bez końca i celu.

W epoce komputerów, Internetu nie jest to popularne...

Nie da się zapalić Panu Bogu świeczki, a diabłu ogarka. Nie tak dawno zaoferowano mi ogromną sumę za reklamę telefonu komórkowego – nie zgodziłem się.
Przecież używasz komórki.

Oczywiście, Internetu również. Pamiętam, jak ksiądz, który uczył mnie religii, mawiał, że telewizor to wielki wynalazek, ale trzeba umieć z niego korzystać. Dzisiaj młodzi ludzie wpadają w panikę, gdy zapomną komórki – są absolutnie uzależnieni. Wiem coś o tym, bo mam nastoletnią córkę.
Wszedłeś boso na Etnę, Fugi, ostatnio na Orizaba i Stromboli. Dlaczego tak lubisz wulkany?

Są energią ziemi, którą człowiek czerpie, chodząc boso. To nie moja teoria, lekarze też tak twierdzą. Lekarze mówią o chodzeniu po trawniku, łące...
Chodzenie w ekstremalnych warunkach człowieka ładuje i rozładowuje. To wspaniałe uczucie.
Istnieje medyczne wytłumaczenie twoich niezwykłych zdolności?

Nigdy nie byłem badany pod tym kątem. Mój lekarz domowy, z którym znam się od lat, uważa, że moje predyspozycje wynikają z ogólnej świetnej kondycji. Zawdzięczam ją dobrym genom i zdrowemu stylowi życia – nie jem fast foodów, pracuję pod gołym niebem, co bardzo hartuje, od dzieciństwa uprawiam sport. Osobiście wierzę, że gdy wędruję boso po lodzie, śniegu, gorącym piasku, ziemia przekazuje mi energię, regeneruje mnie fizycznie i psychicznie. Zdaję sobie sprawę, że to wyjaśnienie jest dalekie od naukowego. Pod koniec kwietnia uczestniczyłem w Międzynarodowym Kongresie Refleksologów w Riccione. Byli tam też lekarze specjaliści, którzy przyglądali się moim stopom i zasypywali pytaniami. Wniosek był następujący – owszem, mam predyspozycje fizjologiczne i fizyczne: bardzo dobry stan zdrowia, odporność, ale najważniejsza jest motywacja. Zabawne, bo dokładnie to samo mówię podczas moich spotkań – stopy są ważne, ale istotniejsza jest głowa – w niej rodzą się marzenia, determinacja, wiara, która, jak wiadomo, przenosi góry. Wspinając się, mam zimne stopy, ale gorące serce, wierzę w to, co robię.
Nie wątpię, że masz niezwykłe stopy, ale podejrzewam, że całkiem niezłe musiał też mieć Reinhold Messner, a przecież odmroził sobie palce i musiano mu je amputować. Nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego moje stopy nie zamarzły po ponad 40 minutach w temperaturze –33ºC. Muszę jednak przyznać, że po powrocie z Chile niemal przez sześć miesięcy nie nadawały się do użytku.
Nie mogłeś chodzić?
Nie czułem palców w czasie chodzenia. Lekarz stwierdził, że uszkodziłem nerwy. Na szczęście wszystko wróciło do normy, w przeciwnym razie musiano by mi je amputować.

Warto tak ryzykować?

Tak, bo wierzę, że to moja droga, która – chciałbym to podkreślić – nie ma nic wspólnego z rekordami, jest rodzajem doświadczenia duchowego. Czuję nad sobą opiekę. Miałem przynajmniej 20 wypadków, w których mogłem zginąć. Na przykład na początku tego roku potrącił mnie samochód
– przekoziołkowałem przez trzy auta i nic mi się nie stało.
Miałeś szczęście...

Raz mogłem mieć, dwa, może trzy, ale nie kilkanaście!
I wszystkie te wypadki przydarzyły się w małym, spokojnym, wręcz sielskim Sovizzo Colle?
Żarty żartami, ale ja wierzę w Opatrzność. Gdy śmierć jest komuś pisana, w drewnianym domu spadnie mu na głowę cegła. Wielu osobom wyda się to pewnie przesądem, ale wszystkie wyprawy rozpoczynałem w dni, w których przypadają święta maryjne. Gdziekolwiek jestem, odwiedzam sanktuaria. Ostatnio byłem w Guadalupe, marzę o zobaczeniu Częstochowy. Wybieram się do Polski – do Krakowa oraz w Tatry. Będzie to wyprawa szlakiem Jana Pawła II.
Skoro jesteśmy przy planach – słyszałam, że masz zamiar przemierzyć Wielki Kanion z Czarnymi Stopami...

Przygotowuję się do tej wyprawy, chciałbym, żeby doszła do skutku w tym roku. Podczas moich wędrówek miałem okazję poznać ludy pustynne, amazońskie, afrykańskie, Szerpów, bosych stóp jednak nie spotkałem. Wielu ludzi chodzi bez butów, ale po drogach bitych, a nie w górach czy na pustyni. Chciałbym dotrzeć do tych, którzy pozostali przy chodzeniu boso. Wkrótce poznam Indian, w przyszłości planuję spotkanie z ludami indonezyjskimi i aborygenami.
Pomyślałbyś kiedyś, że będziesz sławny, bo zdjąłeś buty?

To świadczy, w jakim punkcie się znajdujemy – przecież nic wielkiego nie zrobiłem! Ludzie zatracili prostotę, z drugiej strony mamy globalizację – wielki gar, do którego wszystkich się wrzuca na siłę. Każdy ma prawo do odrębności.
Cieszy cię zdobyta popularność?

Często jestem zapraszany do telewizji – w każdym odwiedzonym kraju przeprowadzano ze mną wywiady. W Japonii i Meksyku zrobiłem prawdziwą furorę. Nie mogę narzekać na brak zainteresowania i daje to powód do zadowolenia. Nie znaczy to jednak, że przestanę sadzić ziemniaki na poletku za domem, jak to robię co roku. To jest moje życie.