Wchodzimy na przełęcz Mera na wysokości 5415 m. Wokół ośnieżone sześciotysięczniki. Pogoda zaczyna się załamywać. Jesteśmy jednak przekonani, że następnego dnia będzie lepiej i uda nam się zanurkować. Przewodnik zapewnia, że znajdujemy się już niedaleko jeziora. Rankiem sprawy przedstawiają się fatalnie. Wiatr, mróz, padający śnieg, ale nie to jest najgorsze. „Niedaleko” to pojęcie względne. W Rosji oznacza dystans do 1000 km, w Nepalu – jak mamy okazję się przekonać – kilka dni. Pniemy się w górę, rozstawiamy kolejne obozy i na własną rękę szukamy tej „igły w stogu siana”, która ma kilkaset metrów długości i szerokości i około 60 m głębokości. To jezioro North Chamlang usytuowane na 5270 m.

Po dwóch dniach poszukiwań dostrzegamy skutą lodem taflę. Docieramy do niej skrajnie wyczerpani. Ze względu na ograniczony czas decydujemy się na pojedyncze nurkowanie. Ma ono charakter eksperymentalny, dlatego także gazów nurkowych używamy ostrożnie. Na tej wysokości moglibyśmy wykonać dekompresję na czystym tlenie już od 12. metra (na poziomie morza ze względu na toksyczność można na nim nurkować najwyżej do 6 m). Ten plan bierze w łeb w chwili, gdy sprawdzamy butlę tlenową. Dopiero teraz, nad samym jeziorem, mamy taką możliwość. Zapach jej zawartości przypomniał mi stare dobre czasy dwusuwowych silników trabantów. Miał być tlen, są spaliny. Po chwili narady zmieniamy profil nurkowy na bezdekompresyjny z zejściem po stoku jeziora, a nie jak wcześniej zamierzaliśmy – po linie opustowej. Dzielnie kujemy przerębel w twardym jak kamień lodzie, nie zrażając się jego półmetrową grubością. Wysokość robi swoje, brakuje nam tchu. Mróz też nie pomaga.

W końcu odziany jak średniowieczny rycerz idę ku przeznaczeniu. Stwierdzam z przerażeniem, że woda jest mleczno-zielona i chyba bardziej mleczna niż zielona. Niby normalka w jeziorach górskich. Woda z topniejących lodowców ma właśnie taki kolor, a to jezioro jest jednym z najszybciej powiększających się akwenów w Nepalu. Przezroczystość nie przekracza 10 cm. Pod lodem jak to pod lodem – ciemno. Płynę z wyciągniętą ręką, żeby przypadkowy kamień, których jest tu od groma, nie rozbił mi maski. O dziwo, czas mija mi bardzo szybko. Może dlatego, że co chwila muszę spoglądać na palce przyklejone do maski, bo mój błędnik szaleje, nie mogąc znaleźć punktu odniesienia. Mam zawroty głowy. Atrakcję zapewnia mi też bomblujący automat, i to nie ten, z którego akurat oddycham. Dobrze, że zdecydowałem się na nurkowanie w systemie „side mount” – z butlami pod pachami, a nie klasycznie na plecach. Dzięki temu mam do nich łatwy dostęp, więc zakręcenie zaworu nie nastręcza problemu. Dno obniża się dość łagodnie jak na wysokogórskie jezioro. Po kilkunastu minutach czuję szarpnięcie liny, do której jestem przywiązany. To „Yeti” daje mi sygnał do odwrotu.

Pod wodą strasznie zmarzły mi dłonie, tak mi się przynajmniej wydawało, dopóki nie wyszedłem na powierzchnię. Potworny chłód potęgowany przez porywisty wiatr błyskawicznie powleka lodem skafander i uprząż. „Yeti” pomaga mi się uwolnić z tego pancerza, po czym uciekamy do naszego obozu. Mamy wątpliwości, czy komputer nurkowy nie oszukał mnie, pokazując 36 m głębokości.

Dwa dni później stajemy nad brzegiem jeziora Sabai Tsho leżącego na wysokości około 4500 m. To szczególny akwen. Szybko topniejące lodowce przyczyniają się do powstawania zielonkawych jezior, które w zestawieniu z ośnieżonymi górami stanowią przecudnej urody landszafcik. Złudny to niestety obrazek. W 1998 r. pod naporem wody doszło tu do przerwania moreny i powodzi, która zalała okoliczne wioski: Tangnag i Khote. Nie obeszło się bez ofiar. Jeszcze dziś, kiedy idzie się śladem rozpędzonej wody, widać pas olbrzymich głazów naniesionych przez żywioł. North Chamlang to kolejny potencjalny zabójca. Limnolodzy, czyli naukowcy badający wody zbiorników śródlądowych, uważają, że należy do najniebezpieczniejszych jezior w Nepalu, a jego morena może „eksplodować” w każdej chwili.