Przedstawiamy Gryzonię, największy ze szwajcarskich kantonów. Prezentujemy jej stolicę Chur, który jest najstarszym miastem kraju. Pokazujemy niezwykłe krajobrazy, trasy rowerowych przepraw. Tłumaczymy, co to język romansz. I dlaczego właśnie tu warto przyjechać z teleskopem lub schorowanym ciałem. Udowadniamy, że ten region Szwajcarii naprawdę nie gryzie. Wręcz przeciwnie! Bardzo szeroko się do wszystkich przyjezdnych uśmiecha. Przekonajcie się sami!

7 sposobów na wakacje w Gryzonii
Przepis na udane wakacje w tym kantonie jest prosty: Weź trochę alpejskiej natury. Dodaj gwiazdy, które widać tu wyjątkowo wyraźnie. Podlej mieszanką mineralnej wody i lokalnego wina pinot noir. Dopraw historiami, które przeniosą cię w czasy dzieciństwa: o Heidi i górskiej kolejce. Udekoruj szykownymi zakupami w Samnaun. Nie bój się przedawkowania Gryzonii. To grozi jedynie dobrym humorem.

Ekologia na start
Masz ochotę na wypoczynek z dala od miejskiego zgiełku, turystów robiących sto zdjęć na minutę i drogich restauracji z daniami, których nazw nie można zapamiętać? Marzysz o jedzeniu, które przygotowywane jest tylko ze zdrowych, lokalnych produktów (w tym wspaniałych nalewek)? Ciszy i możliwości podziwiania nocą gwiazd? Jeżeli na choć jedno z tych pytań odpowiesz tak, to znaczy, że okolice Val Mü stair są idealnym miejscem dla ciebie. Rano spokojnie zjedz śniadanie w jednej z lokalnych piekarni, gdzie codziennie przygotowywany jest ekologiczny chleb. Rozkoszuj się przy tym widokiem wyrastających z doliny Alp Retyckich. Potem zaplanuj spacer do klasztoru benedyktynskiego św. Jana, który wpisany jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Po południu przejedź do Szwajcarskiego Parku Narodowego (Parc Naziunal Svizzer). W zależności od kondycji i czasu, jakim dysponujemy, możemy wybrać z kilkudziesięciu szlaków pieszych. Przygotuj się też na liczne spotkania z jeleniami i świstakami. Wieczorem udaj się do oddalonej o 20 km wioski Lu. Znajduje się w niej jedno z najlepszych w Europie miejsc do oglądania gwiazd. Dla amatorów astronomii zbudowano tu nawet profesjonalne konstrukcje do oglądania i fotografowania nieba. Prowadzone są też specjalistyczne warsztaty z tej dziedziny. Koniecznie zrób i zachowaj kilka zdjęć. Bo po upojnej nocy spędzonej w najmniejszym whisky-barze świata w Mustair możesz nie uwierzyć, że to wszystko widziałeś na własne oczy. A jednak. Tyle spokojnych atrakcji w jednej dolinie. Z jakże gwiazdorskim zakończeniem!

SPAć, nie zwiedzać!
Są takie miejsca, w których jest tyle zabytków, że żal odpoczywać, a nie zwiedzać. Na szczęście miejscowości Scuol i Bad Ragaz do nich nie należą. Bo jakże okrutne byłoby, gdybyśmy musieli wybierać pomiędzy zabytkami a relaksem w okolicznych wodach termalnych. Kompleksy Engadin Bad Scuol i Tamina Therme Bad Ragaz mają wszystko, czego mogą potrzebować nasze zmeczone kości (szczególnie po górskiej wspinaczce czy jeździe na rowerze). Kilka basenów z wodą mineralną (także słoną), jacuzzi, sauny, groty i przyjemny kompleks na zewnątrz z przepięknym widokiem na okoliczne góry. To dzięki temu, że w Gryzonii znajduje się ponad 20 naturalnych źródeł z wodą bogatą w wapń, sód, siarkę czy żelazo. Większość o leczniczych właściwościach i przyjemnej temperaturze 36,5°C. Nie za ciepłej, nie za zimnej. Szwajcarska precyzja trafiła nawet do spa. Lokalni mieszkańcy zapewniają, że takie kąpiele mogą zdziałać cuda na problemy z sercem i stawami. Ja odkrywam głównie zbawienne działanie tej wody na psychikę. Relaksująca muzyka, bąbelki pod stopami i te widoki. W Scuol decyduję się na specjalność zakładu: łaźnię rzymsko-irlandzką. To połączenie dwóch stylów relaksu w spa: rzymskiego, który wykorzystuje parę, i irlandzkiego na sucho. W termach Tamina wygrzewam się w mineralnym jacuzzi tak długo, jak się da. Trochę szkoda, że o 22 zamykają. – Nie martw się – mówi jeden z balneologów. – Woda mineralna w naszym mieście leci z kranów – zapewnia. Swoją kurację kontynuuję więc w hotelowej łazience.



Na plażę w góry
W pierwszej chwili widok turkusowej wody przeświecającej między drzewami wprawia w zdumienie. Jej kolor jest tak intensywny, jakby w środku Alp pojawiło się nagle tropikalne morze. To jezioro Cauma, jedna z głównych atrakcji miasteczek Flims, Laax i Falera. Woda napływa do niego podziemnymi szczelinami z wyżej położonych miejsc. I mimo że Cauma znajduje się wysoko w górach, temperaturę ma naprawdę przyjazną, około 20–24°C w sezonie. Do tego należy dodać niezwykle jasne dno (stąd bierze się zaskakujący kolor wody), piaszczystą plazę i skalistą wysepkę pośrodku – a otrzymamy idealne kąpielisko w środku gór. Kawałek dalej leży ukryte w lesie kolejne jeziorko – Creste. Jest zielone i bardziej tajemnicze, ale w nim także można się kąpać. Całe trójmiasto jest świetnie położone – na rozległym słonecznym tarasie osłoniętym od wiatru, u podnóża trzytysięcznych szczytów. I tu ciekawostka. To, że można wjechać na górę gondolą, nie jest niczym zaskakującym. Ale we Flims kolejkę linową do swojej dyspozycji mają rolnicy. Nie służy im po to, żeby dostać się na wysoko położone pastwiska, lecz aby zwozić stamtąd mleko. Okolice oplata gęsta sieć szlaków pieszych i rowerowych. Jeśli nie na własnych nogach, to na dwóch kółkach (do wyboru także z napędem elektrycznym) dotrzemy nad brzegi największej rzeki zachodniej Europy. Poniżej miasteczek, w głębokim wąwozie przepływa Ren. Tysiące lat temu masy skał obsunęły się i zablokowały koryto. Z czasem rzeka przebiła się przez te przeszkodę, tworząc przełom Renu. Ten cud natury najlepiej oglądać z wieży widokowej zawieszonej tuż na krawędzi wąwozu. Albo, jak ktoś w górach lubi wodę, podczas spływu rzeką.

Winny sekret
Są takie biznesy, w których niepotrzebne są marketing, reklama, sklepy internetowe i akcje promocyjne, w których klienci zapisują się na listę rezerwową. Nie wierzycie? Odwiedźcie winiarnię w miasteczku Malans. Rodzina Donatschów zaczęła produkcję wina pięć pokoleń temu. Zaczęli od kilku krzaków winogron na pobliskich stokach. Ciepły wiatr, brak mgły, przyjemne dni i zimne noce sprawiają, że winogrona mają tu wyjątkowo dobre warunki do dojrzewania. Szybko okazało się, że wino, jakie z nich powstało, jest na tyle dobre, że żal go robić tak mało i tylko z wybranych szczepów. Tak właśnie dziad Martina Donatscha wszedł w 1975 r. na nielegalną ścieżkę kariery – w tych czasach rząd pozwalał na produkcję tylko na własny użytek i zabraniał uprawiania chardonnay i pinot blanc, w którym ten się specjalizował. Dziś prawo jest bardziej przychylne, choć ciągle wielkość działek na winiarnie jest ściśle regulowana.
– Dlatego od zawsze zamiast w ilość, idziemy w jakość – opowiada Martin Donatsch, smakując przy tym wino completer. To szczep, który kiedyś był w Gryzonii bardzo popularny i dziś odzyskuje swój blask dzięki rekultywacji przez Donatschów tego gatunku. – Completer to moja tajna broń na sommelierów. Potrafi zmylić nawet największego znawcę win – śmieje się Donatsch. Przechodzimy do kolejnej piwnicy. Tam czeka pinot noir. Duma rodziny. Jest aromatyczne, głębokie. – Smakowanie go to rodzaj medytacji – tłumaczy Donatsch, który jako pierwszy człowiek zdobył dla swojego wina tytuł „najlepszego pinot noir świata” dwa razy z rzędu. Zresztą nawet bez tych dyplomów butelki z jego winiarni, niezależnie od rocznika, rozchodzą się w ciągu kilku dni. Bez żadnej reklamy. Sprzedaje głównie do najlepszych szwajcarskich restauracji. Czasem prywatnym osobom też. Moim klientem jest jeden z potentatów telekomunikacyjnych w Polsce. – Raz przysłał do naszych piwniczek w Malans samolot po kilka butelek completera i pinot noir. Nawet nie mogłem mu zaoferowac całej skrzynki, bo nie mam takich ilości – opowiada Donatsch. I przyznaje, że to był największy komplement dla niego, jako producenta wina. Większy od wszelkich dyplomów i medali.

Z wizytą u Heidi
Heidi to dziewczynka, która ciotka podrzuciła nieznanemu dziadkowi. Wychowywała się więc na wsi, aż do czasu gdy ciotka wróciła po nią i zabrała do Frankfurtu. Ta historia wymyślona przez pisarkę Johanne Spyri podbiła serca kilku pokoleń maluchów. Nie tylko tych ze Szwajcarii, ale z całego świata! Książka została przetłumaczona na kilkadziesiąt języków i zaczęły powstawać ekranizację powieści. Najbardziej znana jest japońska kreskówka. Co roku do domu Heidi przyjeżdża 35 tys. przybyszów z Kraju Kwitnącej Wiśni! Miejsce, w którym znajduje się ten dom, nie jest przypadkowe. To właśnie do Maienfeld autorka Johanna Spyri przyjeżdżała na wakacje u swojej przyjaciółki. W trakcie pewnego letniego spaceru w okolicy zobaczyła małą dziewczynkę bawiąca się z kozami. To była jej inspiracja. Dziś w miejscu

Gryzonia z kolei
Dla wielu turystów, którzy odwiedzają Gryzonię, nie liczy się to, dokąd jadą. Ale czym. Jedną z największych atrakcji tego kantonu są słynne koleje retyckie. Czerwone pociągi z panoramicznymi oknami, które dowiozą cię w najpiękniejsze miejsca regionu. I zapewnia podczas podróży niezwykłe wrażenia wizualne. Absolutnym hitem, na który decyduje się większość przyjezdnych, jest trasa ekspresu Bernina. Trudno się dziwić, bo po drodze można podziwiać widoki, jakich mało w Europie. Nie przypadkiem trasa ta od pięciu lat funkcjonuje w rejestrze światowego dziedzictwa UNESCO. Ekspres jedzie ze stolicy Gryzonii, Chur, na północ, do włoskiego Tirano, a najbardziej imponująca panorama rozciąga się pomiędzy Chur a lanserskim St. Moritz. Przed nami, jak w wielkim kinie 3D, pojawiają się kolejno: zielone alpejskie doliny, białe alpejskie lodowce, lazurowe alpejskie jeziora, precyzyjnie wykute w skałach tunele, fantastyczne łukowate wiadukty, choćby niesamowity Landwasser, tory ułożone w fantazyjne zygzaki. W sumie 196 mostów, 55 tuneli, no i przełęcz Bernina, która w swoim najwyższym punkcie ma aż 2253 m n.p.m. To wszystko możesz kontemplować bez stresu o to, że nie zdążysz na kolejny pociąg. Bez obaw zaplanuj więc sobie podróż z kilkoma przesiadkami i czasem oczekiwania „jedna minuta” na każdej kolejnej stacji. Po takiej podróży może, tak jak ja, zmienisz porównanie do szwajcarskiego zegarka na „punktualny jak w retyckiej kolei”.

 



Na adrenalinie - Gryzonia dla aktywnych
Jeszcze dzień wcześniej niczym Hans Castorp, bohater Czarodziejskiej góry Tomasza Manna, grzałem się na tarasie jednego z hoteli Arosy (równie ładnej co niedalekie, opisane przez Manna Davos). Słońce przypiekało nadzwyczaj mocno, niebo było czyste. Teraz, mimo że to nadal środek lata, jest pochmurno, a ja brodzę po łydki w śniegu i zapinam ciasno pod szyją zimową kurtkę. Ale tak ma być. To w końcu alpejski trekking, a nie spacerek z ciocią po Szczęśliwicach. Jestem na szlaku pomiędzy Arosa a Lenzerheide. Ruszyliśmy z 1810 m n.p.m., skończymy po ponad siedmiu godzinach 350 m niżej. Istotne jest to co pomiędzy. A tam mamy całkiem poważną już wspinaczkę na 2900-metrowy Parpaner Rothorn, jeden z najwyższych szczytów Alp Retyckich. Z każdym krokiem widoki coraz bardziej przypominają gotowe widokówki. Malowniczo oprószone śniegiem wyniosłe alpejskie szczyty, wijące się pomiędzy nimi doliny, rwące górskie strumienie. Gdzieś pod nami niewielkie zielone łąki pachnące tymiankiem i pasące się na nich krowy. Tymczasem mamy przyjemność obcować z dużo rzadszą fauną. Kilka metrów od naszej ścieżki ze śniegu wystawia wąsaty nos pan świstak. Zatrzymujemy się, cichną rozmowy. Staramy się go nie spłoszyć. Opłaca się! Po kilku minutach ze śnieżnej jamy zaczynają wyłaniać się kolejne zwierzaki; niemal na wyciągnięcie ręki mamy całą rodzinę: państwo Świstakowie z czwórką potomstwa. Wreszcie jesteśmy na szczycie. Można wypić coś z termosu, uspokoić oddech. Góry ciągną się po horyzont. A wszędzie tam, gdzie góry, wyznaczono trasy dla pieszych i rowerzystów o każdej możliwej skali trudności. Trudno w to uwierzyć, ale Gryzonia, najbardziej na wschód wysunięty kanton Szwajcarii, w którym mieszka ledwie 200 tys. ludzi, ma w sumie 10 tys. km szlaków jak ten! I stoi za tym odpowiednia infrastruktura. Hotele, schroniska, wypożyczalnie sprzętu, będące pod stałym nadzorem trasy i ścieżki, a także szeroki wybór atrakcji typu „après-ski”, choć latem należałoby chyba powiedzieć „après-bike” lub „après-walk”.

Na złamanie ręki
Docieramy do Lenzerheide, kurortu znanego między innymi z zawodów Pucharu Świata w narciarstwie alpejskim. Na lokalnym jeziorze próbujemy swoich sił na desce z żaglem, potem przesiadamy się na rowery. Warunki ku temu są znakomite. Znów świeci słońce, wieje lekki wiatr. Zakładamy kaski i podjeżdżamy pod stację wyciągu. Szybki kurs na jeden z okolicznych szczytów i ruszamy zygzakiem w dół. Jedziemy coraz szybciej, zachłystujemy się przyjemną bryzą, która owiewa nam twarze. Adrenalina jest już na tak wysokim poziomie, że przestajemy zważać na przeszkody, co jakiś czas pojawiające się na trasie: kawałki skał, głębokie na kilkadziesiąt centymetrów dziury, niebezpieczne uskoki. Oczywiście przeceniam swoje umiejętności; na jednym z ostrych zjazdów zbyt późno wchodzę w zakręt, potem nie jestem w stanie ominąć sporego kamienia. Przednie koło uderza w niego z impetem, a ja z podobnym impetem wylatuję w powietrze. Pierwszy raz od czasów liceum udaje mi się wykonać salto do przodu. No, prawie mi się udaje... Jako że jest lekko niedokręcone, ląduję na tyłku i łokciu. Podłoże jest twarde, skaliste. Krew cieknie mi ciurkiem po całym przedramieniu. Ale i tak mam sporo szczęścia; rower, który wykonał podobnego co ja fi kołka, z hukiem uderza o skały pół metra ode mnie. Nawet nie chce sobie wyobrażać, jakbym wyglądał, gdyby to całe żelastwo spadło mi na kark. Z pomocą naszego przewodnika błyskawicznie opatruję ranę i ponownie wsiadam na rower. Nie mógłbym nie dokończyć tak pięknie rozpoczętej wycieczki. Wieczorem całą grupą idziemy na kolację do jednej z lokalnych knajp, górskiej chaty przerobionej na luksusową restaurację. Na stole przed nami pręży się Conradin, mały koziorożec – maskotka i symbol regionu. Obok nas, na ścianach, liczne, sławiące okolice rysunki, jakieś wiekowe sztućce i elementy rolniczego ekwipunku sprzed dziesiątek lat. Przy każdej najdrobniejszej przystawce, czy to suszonej kiełbasie, czy serze, czy warzywnej sałatce z mielonym jajkiem, uśmiechnięta kelnerka dodaje dwa słowa ich historii. Że mięso suszył własnoręcznie Gunter zza miedzy, a warzywa wyhodowała w ogródku Heidi z sąsiedniej wsi, z kolei Marco... Szwajcarzy lubią być eko, lubią zdrowe i dobre jedzenie.

Żelazne drogi
Jedziemy do Diavolezzy, gdzie znajduje się znakomita via ferrata, a więc trasa wspinaczkowa z zabezpieczeniami w postaci metalowych klamer, klinów, podestów, lin poręczowych czy drabinek. Do plecaków wrzucamy wodę i trochę suchego prowiantu, zakładamy kaski, wbijamy się we wspinaczkowe uprzęże i ruszamy. W stronę szczytu Piz Trovat (3146 m n.p.m.). Nasz przewodnik, Berni, wydaje szybkie i jasne komendy: iść gęsiego, słuchać jego poleceń, dbać o własne bezpieczeństwo. Przy sobie mamy dwie linki zakończone karabinczykami. Na trasie przepinamy się z jednej klamry do drugiej. Najpierw jedna lina, potem druga, dzięki czemu ani na sekundę nie tracimy asekuracji. Via ferraty (czyli „żelazne drogi”) wymyślili swego czasu włoscy żołnierze, by uniknąć niepotrzebnego ryzyka podczas górskich przepraw. Z czasem oszaleli na ich punkcie miłośnicy gór, zwłaszcza w Alpach. Za sprawą systemu metalowych uchwytów, nawet nie będąc wytrawnym wspinaczem, masz szansę przemieszczać się w pionie. Wystarczy tylko nieco odwagi. Kiedy już się przełamiesz, masz szansę doświadczyć przeżyć absolutnie cudownych. To właśnie staje się naszym udziałem. Kolejny raz w ciągu kilku ostatnich dni czuję coś, co niektórzy nazywają adrenalinowym hajem. Ja nazywam to raczej euforią. Na wąskich przejściach czasem robi się nerwowo. Ktoś z nas traci równowagę, ktoś plącze linki. Między jurtą a zamkiem Jest późne popołudnie, gdy kończymy wspinaczkę i zwijamy się do Savognin. Niegdyś była to po prostu jedna z wielu gryzońskich wsi, dziś to popularny punkt na turystycznej mapie i centrum kulturalne potrafiące się dobrze zareklamować dzięki operatywności jego mieszkańców. Ten fenomen zachwyca mnie od dawna. Tylko w Szwajcarii obywatel najmniejszej choćby wioski rzeczywiście ma wpływ na to, co się wokół niego dzieje. A to za sprawą nastawionego na skrajną samorządność systemu politycznego. Drobne nawet
problemy rozwiązuje się tu często na drodze referendum; to sprzyja dbałości o kulturową odrębność najmniejszych nawet miejscowości. Być może dzięki temu w Gryzonii udało się uratować zapomniany romansz, jeden z trzech zachowanych języków retoromańskich. Posługuje się nim zaledwie 70 tys. osób, a mimo to jest on jednym z czterech urzędowych języków Konfederacji Szwajcarskiej, na równi z niemieckim, francuskim i włoskim. W Savognin czeka nas kolejne zaskoczenie. Z drugiego końca świata! Oryginalne mongolskie jurty stojące na wzgórzach! Jest ich pięć i każdą z nich można wynająć. Okazuje się, że świetnie sprawdzają się nie tylko na trudnych terenach środkowej Azji, ale także w Alpach. To nowy pomysł na promocję regionu i podkreślenie jego ekologicznego charakteru. Jednak największą turystyczną atrakcją i chlubą Savognin jest piękny średniowieczny most i trzy zabytkowe wieże, przede wszystkim jednak lekko oniryczny klimat zagubionego w Alpach miasteczka. I tego mi teraz potrzeba najbardziej. Kiedy docieramy do hotelu, zapadam się w wystawionym na balkon fotelu. Znów czuję się jak Hans Castorp ratujący swoje nadwątlone zdrowie rześkim alpejskim wiatrem.