Do Boju! Chce sprowokować walkę. Tymczasem polski król wysłuchuje mszy w zacienionym lesie. Czas to jego sprzymierzeniec. Słońce wyciska siódme poty z zakutych w stal wrogów, których hufce czekają w otwartym polu.
Tej sceny nie może zabraknąć w historycznym show autorstwa Krzysztofa Góreckiego z Konfraterni Świętego Wojciecha z Gniewu. Współczesna inscenizacja oparta jest na wybranych epizodach prawdziwej bitwy. Konne popisy harcowników i starcie chorągwi, rozpadające się na szereg spektakularnych pojedynków, przyciągają tłumy turystów. W sobotę 15 lipca przypada 596. rocznica bitwy. Chorągwie wyjdą w pole o godz. 14.
Kto żyw spieszy jednak, by wcześniej zająć dogodne miejsce. Już godzinę przed bitwą rozpoczyna się przegląd wojsk. Armie formują szyki na wyznaczonym polu, w zagłębieniu terenu, dzięki czemu więcej ludzi ma szansę obserwować widowisko. Wielu jednak, wbrew zakazom, schodzi na dół i próbuje przekroczyć linię bezpieczeństwa. A przecież historyczny teatr to nie tylko zabawa. Szczęk broni, błysk tarcz, pot, pył i krew (gdy karetka na sygnale przedziera się przez szeregi walczących do wypadku) są prawdziwe.
– Koń ma stać, ale płoszy się od huku bombard i wrzasków – przyznaje Władysław Jagiełło, czyli Jacek Szymański z warszawskiego Bractwa Miecza i Kuszy. – Od czasu upadku sprzed 6 lat boję się, by znów się coś nie stało...
Przez większość miesięcy nie ma tu żywego ducha; nim ciszę spłoszą stopy wielotysięcznego tłumu, pola zaczną się budzić za sprawą braci rycerskiej ze wschodu i zachodu Europy: – Przyjeżdżają Białorusini, Rosjanie, Litwini, Czesi, Włosi, Francuzi, Anglicy i Finowie – wylicza Krzysztof Górecki.
Odtwórcy historii rozbijają kolorowe namioty, nad którymi powiewają proporce i sztandary bractw. Wszyscy noszą się historycznie, obowiązkowe są tuniki, dublety, kaftany i ciżmy. Adidasy wystające spod lnianej kiecki to wstyd. Cała brać je drewnianymi kopyściami z misek, trze ziarno na żarnach i piecze placki na rozgrzanych kamieniach, a wieczorami przy dźwiękach liry, harfy lub rotty pije wino z ozdobnych rogów i gawędzi do świtu. To tu bije serce Grunwaldu, choć oko turysty nie zobaczy wszystkiego, bo wejścia do żywego skansenu są limitowane.
– Spotykam znajomych z całej Polski, cały rok nas dzieli, ale przepaści nie ma – opowiada Kamil. – Przy ognisku siada prawnik, student, piekarz i robotnik. Normalnie byśmy się nie dogadali, ale tu animozje znikają – mówi Maciej Sztuka zwany Geraltem, neurochirurg, namiestnik Bractwa Orlich Gniazd. – Oni czasem więcej znaczą niż rodzina. Emocje wyzwolone w czasie bitwy mogą sprawić, że w postaci giermka rozpoznasz turystę sprzed roku. I nic w tym dziwnego, bo eksperyment trwa!

Ulrich Von Jungingen polegnie jak co roku 100 tysięcy turystów i 1,5 tysiąca walczących; 550 kg zjedzonego smalcu ze skwarkami oraz 200 bochnów chleba; 2 wodzów i 2 nagie miecze – liczby nie oddadzą wszystkiego. Co sprawia, że mimo peryferyjnego położenia (40 km do najbliższego miasteczka – Ostródy) i braku reklamowej kampanii tysiące ludzi co roku obiera cel: Grunwald? – To już styl życia – stwierdza Geralt, krakowski neurochirurg. – Na co dzień jestem raczej wygodny; ciepłe łóżko, łazienka, a tu... 20 przenośnych kibelków na 3 tysiące osób i 15 km do najbliższej stacji. To wyzwanie!