Niekończąca się fiesta

Ten egzotyczny świat leży w połowie drogi między Afryką i Wschodem. Maurowie nazwali go z arabska „Al- Andalus”, kraj na Zachodzie, kiedy objęli go we władanie na prawie 800 lat (711–1492 r.). Ale Pete Medina, nasz gadatliwy towarzysz i niezastąpiony przewodnik, upiera się, że nazwa może też pochodzić od Vandalus, starożytnego ludu germańskiego, który najechał i złupił Hiszpanię, a potem Afrykę Północną i Italię.
Andaluzja to przedziwne pomieszanie płodności (urodzajne równiny dają trzy zbiory w roku) z jałowością wapiennych sierras, gdzie najstarsi mieszkańcy nie pamiętają, by spadła choć kropla deszczu. W dolinie rzeki Gwadalkiwir odnotowano najwyższą temperaturę w Europie Zachodniej (ponad 45°C), ale po kilku godzinach jazdy samochodem w Sierra Nevada podziwiamy ośnieżone szczyty. Z najwyższego, Mulhacen (3478 m n.p.m.), widać góry Rif w Maroku.
Latem największy tłok panuje jednak na wybrzeżu Costa del Sol, ciągnącym się od Malagi aż po Gibraltar. Co ludzi tu przyciąga? Słońce przez 325 dni w roku, a może 160 km zatoczek i plaż? Drobne, szare kamyczki zamiast złocistego piasku nie wyglądają zachęcająco. Ana Moya z miejscowego Patronato de Turismo zapewnia jednak, że plaże i kąpieliska są bardzo czyste. Każdego roku na ochronę środowiska naturalnego przeznacza się miliony euro. A gdyby wyschło morze, będzie się można kąpać w oliwie najwyższej jakości – wskazuje rozpostarte przy drogach gaje oliwne.
30 lat temu Costa del Sol zauroczyło Anglików. Wkrótce w Torremolinos zaczęły wyrastać hotele przypominające drapacze chmur. Uciekamy z tego turystycznego molocha do spokojniejszej Fuengiroli, do Cabopino z piaszczystą plażą dla nudystów, i eleganckiej Marbelli.
– Marbella jest równie droga jak Saint-Tropez – studzi nas Pete. –  Jeździ po niej więcej rolls-royce’ów niż w jakimkolwiek innym mieście Europy. No, może z wyjątkiem Londynu! – śmieje się i radzi pilnować portfeli, bo złodziei w tym pięknym kurorcie też nie brakuje. Wypatrujemy, czy na horyzoncie nie pojawi się przypadkiem Mick Jagger, Sean Connery, Julio Iglesias lub Elizabeth Taylor, którzy mają tu letnie domy. Wszystkie rezydencje Marbelli przebija jednak pałac dawnego króla Arabii Saudyjskiej Fahda, będący wierną repliką Białego Domu.
Jedziemy na wschód, do modnej Benalmadeny, o której mówią: „luksus, ale na przeciętną kieszeń”. Dla żeglarzy to raj, znajdą tu największy port jachtowy świata, z tysiącem stanowisk! A w samym środku – Park Podwodny, gdzie można podziwiać powabne meduzy, malutkie koniki morskie, groźne rekiny.
Wpływamy do portu cichą motorówką, krążymy kanałami jak w Wenecji. Przy nabrzeżu hotele o fantazyjnych kształtach, styl andaluzyjski miesza się z orientalnym. Wraz z zapadnięciem zmroku wszystko wygląda jak w „Baśni tysiąca i jednej nocy”.
Gdy znudzi się plaża, można zrobić wypad do Malagi. Na pierwszy rzut oka miasto nie robi dobrego wrażenia. Hałas, zatłoczone ulice, korki. Ale cierpliwie podążamy za Pete. Krążymy po starówce, zadzieramy głowy, aby zobaczyć wieżę XVI-wiecznej katedry. Przed wejściem mała rzeźba patronki miasta Santa Maria de la Victoria upamiętniająca zwycięstwo nad Arabami w 1487 r.
W kościele baptystów tabliczka na marmurowej chrzcielnicy informuje, że w 1881 r. został tu ochrzczony najsłynniejszy mieszkaniec Malagi – Pablo Ruiz Picasso. Nieco dalej, przy Plaza de la Merced, można odwiedzić rodzinny dom artysty. W pobliżu znajduje się Muzeum Picassa. Wśród zbiorów rysunki i obrazy malarza z czasów młodości. Uwagę przykuwają portrety siostry Loli z lalką, pierwszej narzeczonej Fernande, i Paulo, 4-letniego syna malarza. Ale dość zachwytów, przed zmierzchem chcemy jeszcze obejrzeć Alcazabę, arabski zamek górujący nad miastem. W blasku zachodzącego słońca wygląda magicznie. Stąd ścieżką prowadzącą przez ogrody, wśród pnączy i arabskich studni, można wejść jeszcze wyżej, do Gibralfaro, drugiego zamku Maurów. Z obronnych murów widać Malagę, arenę do walki byków, port wypełniony statkami.

Malaga pięknie wygląda nocą. Calle Marquez de Larios, najbardziej elegancka ulica Andaluzji, magicznie lśni w blasku latarni. Chłopaki żonglują pochodniami, ktoś tańczy, dziewczyny rozłożyły na ziemi stragan z metalową biżuterią.
Z Costa del Sol ruszamy na podbój „pueblos blancos”, białych miasteczek. Dopiero tutaj zaczyna się prawdziwa Andaluzja. W pueblos życie płynie wolno. Białe domy, przyozdobione niebieskimi kafelkami (pozostałość arabska), toną w kwieciu bugenwilli i pelargonii. Kobiety, po całodziennej krzątaninie w obejściu, wieczorem przysiadają na progu domów. W tym czasie mężczyźni kierują się do barów, gdzie grają w domino lub karty. Monotonię przerywa niedziela. Tego dnia wiele andaluzyjskich rodzin je śniadanie w tawernach. Obowiązkowo zamawiają „churros con chocolate” – drożdżowe racuchy z budyniem czekoladowym, a do tego słodką anyżówkę, wspaniałą na kaca.
Najciekawsze „pueblos” leżą w trójkącie: Malaga – Algeciras – Sewilla.
W środku tego górzystego regionu znajduje się wspaniała Ronda, położona na poszarpanych skałach, przecięta głębokim jarem El Tajo, wyżłobionym przez rzekę. Oba brzegi spina XVI wieczny most Puente Nuvo, po którym co chwila pędzą bryczki z turystami. W Rondzie można zobaczyć kilka zabytkowych pałaców, jeden z nich – Casa de Mondragon, prawdopodobnie należał do arabskich władców. Koniecznie trzeba też odwiedzić miejscową arenę (wstęp 5 euro), która ruszyła w 1781 r. i uchodzi za jedną z najstarszych w Hiszpanii. Najlepiej przyjechać podczas wrześniowej „corrida goyesca”, gdy wszyscy matadoros i toreros zakładają XVIII-wieczne stroje. Pete mówi, że każdy matador marzy, by tutaj wystąpić.
Miejscowy styl walki, surowszy niż w innych częściach Andaluzji, stworzył słynny Pedro Romero (zmarł śmiercią naturalną w 1839 r.). Zrobił silne wrażenie na Goyi, który poświęcił mu kilka swoich płócien.
Przy arenie można się posilić. Restauracja nazywa się „Pedro Romero”, ściany zdobią fotografie wielkich torreadorów, specjalnością jest ogon byka. W południe atmosfera trochę senna, kelnerzy dają do zrozumienia, że korrida nie jest tak popularna jak dawniej, a Hiszpanie zrobili się leniwi. Zamiast wieczornego spaceru „paseo” lub wyjścia do kawiarni wolą siedzieć w domu przed telewizorami.
Na naszym szlaku jeszcze Antequera, urocza Cabra. I miasta, bez których czar Andaluzji pryska: Grenada, Sewilla, Kordoba.
Uliczki Santa Cruz, malowniczego starego miasta Sewilli, są wąskie, więc prażące słońce dochodzi tu rzadko. – Signora, może powróżę z ręki? – namolnie proponują swoje usługi Cyganki.
Spoglądamy do góry, by zobaczyć czubek stumetrowej wieży Giralda (wiara), z której za Maurów muezzin wzywał wiernych do modłów. Obok stoi gigantyczna katedra, wzniesiona na miejscu dawnego meczetu: kilkadziesiąt kaplic, wspaniałe prezbiterium, nagrobek Kolumba – trumnę niesie czterech żałobników, uosabiających cztery królestwa: Kastylii, Leonu, Aragonii i Nawarry.
Spod katedry pędzimy do alkazaru. Jego architekci najwyraźniej nie szczędzili wysiłku, by stworzyć czarującą rezydencję władców Sewilli. Co krok aromatyczne ogrody, chłodne dziedzińce wyłożone kafelkami, szemrzące fontanny. Z zachwytem stąpamy po komnatach pełnych misternych zdobień. Wąskim korytarzem dochodzimy do Patio de las Doncellas, Dziedzińca Panien, nazwane-go tak na cześć 100 dziewic oddawanych co roku królom mauretańskim jako haracz od chrześcijan. Gdzieś tu zapewne Kolumb z królową Izabelą omawiał wyprawy do obu Ameryk. Z tego miejsca wcześniej władał Sewillą al-Mu’tadid, który zasłynął z tego, że w haremie trzymał 800 kobiet i kazał zdobić tarasy pałacowe kwiatami sadzonymi w czaszkach swoich wrogów. Z pałacu bezlitosnego sułtana zachował się tylko fragment murów. Historia sama wyrównuje rachunki.

Kordoba to inne klimaty. To przede wszystkim Mezquita, najpiękniejszy meczet, jaki kiedykolwiek udało się Arabom postawić na Półwyspie Iberyjskim. Las ponad 850 kolumn z granitu, jaspisu i marmuru dzielących salę modłów na 19 naw robi piorunujące wrażenie.
W środku półmrok, dopiero po chwili oczy przyzwyczajają się do ciemności. Wobec tak imponującego dzieła trudno powstrzymać zachwyt.
Gdyby nie było Mezquity, Kordoba i tak potrafiłaby zauroczyć, uważa Pete.  Podziwiamy wspaniałe place i piękne patia. – Muzułmanie założyli tu swój emirat, a potem niezawisły od Bagdadu kalifat – mówi nasz przewodnik. – Był to wówczas najlepiej zorganizowany ośrodek nauki i sztuki, promieniujący na cały Zachód. Kiedy Paryż i Londyn wyglądały jak wioski, Kordoba była już milionową metropolią.
Grenada to przede wszystkim najwspanialszy arabski pałac w Alhambrze, wciąż świadczący o potędze ostatniego królestwa Maurów w Hiszpanii. Choć droga ostro pnie się w górę, nie brak turystów pragnących dojść do Alhambry piechotą. Rześki poranek zagrzewa do marszu. Słychać śpiew ptaków i wszystkie języki świata. Tą samą drogą pędzili kiedyś sułtani na koniach: przezorny Ibn Ahmar z rodu Nasrydów, który uczynił z Grenady stolicę swego państwa. Przed nami XIV-wieczny, monumentalny zamek wzniesiony z rdzawej cegły – „al-Hamra”, po arabsku „czerwony”. Surowa budowla na wzgórzu, prawie pozbawiona dekoracji, niczym nie zdradza piękna skrywanego za wysokim murem.
„Życie, które w innych częściach Europy traktowano jak przygotowanie do śmierci, tutaj uważano za coś pięknego i niezwykłego. Uszlachetniano je rozwojem nauki i czczono, rozkoszując się przyjemnościami, jakie ze sobą niosło” – pisał Jan Moris w książce „Hiszpania”.
W zawiłym układzie komnat i sekretnych przejściach orientuje się tylko Francisco, lokalny przewodnik. Pewnie prowadzi do Seraju, gdzie przyjmowano poselstwa i wyjątkowych gości. – Ta część pałacu była dziełem Jusfusa I, romantycznego, mądrego władcy. Niestety, został on zasztyletowany przez szaleńca podczas modlitwy w meczecie – dodaje.
W głębi okazała sala tronowa, zwana  Salonem Ambasadorów. Na ścianach mozaiki „azulejos”. Cedrowe sklepienie w kształcie kopuły wyobraża siedem sfer niebieskich muzułmańskiego kosmosu. – Każdy muzułmanin po śmierci, jak każe tradycja, przechodzi przez niebo szmaragdowe, niebieskie, srebrne, złote i perłowe. Dopiero na końcu czeka go raj, czyli siódme niebo – wyjaśnia Francisco.
W Koranie raj jest opisany jako bujny, ocieniony ogród, przez który przepływa orzeęwiająca rzeka. Delikatny wiatr porusza konarami drzew, pod którymi w cieniu baldachimów z liści odpoczywają „szczęśliwcy”. Taki obraz pasuje do Generalife, ogrodu i letniego pałacu sułtana sąsiadującego z Alhambrą, dokąd panujący uciekali od dworskich intryg.
Stąd wyruszamy też do arabskiej dzielnicy Albaicin. Wzdłuż brukowanych uliczek za wysokim murem stoją mauretańskie wille. Najlepiej przyjść tu wieczorem i wspiąć się na plac San Nicolas. W promieniach zachodzącego słońca, wśród pachnących jaśminów, podziwiamy niezapomniany widok Alhambry.
Błędem byłoby nie zobaczyć występów flamenco w restauracjach na Sacramonte. Tańczą tam najlepsze cygańskie zespoły. Sadowimy się na krzesłach jak najbliżej estrady. Kruczowłose tancerki wirują spódnicami, śpiewają o zdradzie, miłości i posyłają w stronę widowni płomienne spojrzenia. Pisał o nich kompozytor Emanuel Chabrier: „Ach te oczy, te kwiaty w ich cudnych włosach, te szale wokół talii, te stopy wystukujące zmieniające się ciągle rytmy, te drżące ramiona. Ole! Ole!”