Mija rok, odkąd odszedł z tego świata, a jego rodacy zadziwiająco rzadko przywołują jego imię. Jakby się bali, że wypowiedziane na głos zmusi ich, by spojrzeli w coraz większą czeluść oddzielającą ich codzienność od nie tak dawnych jeszcze, strzelistych planów i marzeń, poczucia wielkości, jaka siłą rzeczy spłynęła z Mandeli również na nich. Przy następcach Mandeli czują się boleśnie pospolici, jak pospolici są ich nowi przywódcy. Oni zresztą też wolą go nie przywoływać, żeby uniknąć kłopotliwych porównań. Nawet gdy spadkobiercy próbowali unieważnić testament i ostatnie życzenia Mandeli, tę akurat awanturę wstydliwie przemilczano, choć kraj zawsze był podatny na bulwarowe skandale.

A może rodacy nie wspominają Mandeli, żeby nie obudzić trwogi, jaką przez ostatnie lata odczuwali na myśl, że kiedyś umrze? Wiedzieli przecież, że nie jest wieczny. Modlili się jednak, by żył jak najdłużej, bo nawet schorowany i zniedołężniały, nieobecny, pozostawał ostatnim strażnikiem cudu, jaki się ziścił. Bali się, że bez niego spadną na nich wszystkie plagi, przed którymi ich ustrzegł – wojenna pożoga, gwałty, pogromy, grabieże, bezprawie i fatalni władcy, którzy sprowadzą na kraj nędzę, niesprawiedliwość i nienawiść.

Taki właśnie los wróżono RPA, gdy pod koniec zeszłego wieku, po ponad 200 latach panowania białych, po władzę w Pretorii, Johannesburgu i Kapsztadzie sięgnęli czarnoskórzy. Upadek apartheidu – porządku segregacji ras wyniesionego do rangi ustroju państwa – miał być jedynie kolejnym rozdziałem pełnej przemocy i wyzysku, spływającej krwią historii południowej Afryki.

Jednak Mandela przeprowadził kraj przez ten najtrudniejszy czas bez rozlewu krwi. Choć sam stracił w niewoli prawie 30 lat, stłumił chęć odwetu i powstrzymał czarnych przed żądzą zemsty. Obyło się bez wystawiania rachunków krzywd, trybunałów i polowań na czarownice. Zamiast tego kazał ofiarom wybaczać prześladowcom, a prześladowcom prosić ofiary o wybaczenie. Przekonywał, że tylko pojednanie i zgoda pozwolą im przetrwać, że w kraju znajdzie się miejsce dla wszystkich i wszyscy są mu potrzebni.

Świat – równie zachwycony, co zaskoczony – okrzyknął mieszkańców RPA „ludem tęczy” żyjącym w zgodzie ze sobą i stanowiącym przykład dla innych. Mandelę zaś, który został prezydentem, ogłoszono ucieleśnieniem Dobra i żywym dowodem na to, że prędzej czy później bierze ono górę nad Złem. (Przeczytaj też o dniu, w którym skończył się apartheid)

– Przez całe życie walczyłem przeciwko wyzyskowi i sławiłem ideał wolnego społeczeństwa, w którym wszyscy ludzie, bez względu na kolor skóry, będą żyli w zgodzie, ciesząc się takimi samymi prawami – powiedział Mandela w 1964 r., wygłaszając mowę obrończą na procesie, w którym został skazany na dożywocie za działalność wywrotową i zamiar wywołania zbrojnego buntu. – Jest to ideał, o który walczyłem i dla którego pragnę żyć. Ale jeśli będzie trzeba, to za ten ideał gotów jestem także oddać życie.

Powtórzył te słowa jeszcze dwukrotnie.

(Jak pisać reportaże z krańca świata? Wojciech Jagielski opowiada Julii Lachowicz)

To tylko fragment artykułu Wojciecha Jagielskiegogrudniowego "National Geographic Polska" – już w kioskach!