Był bankrutem w podeszłym wieku, a potrzebował pieniędzy. Jego córka chciała wyjść za mąż, ale kolejne firmy, które zakładał, bankrutowały. Poniósł porażkę jako producent pończoch i cegieł, perfumiarz, wydawca prasy, tajny agent i poborca podatkowy. Defoe, pobożny syn londyńskiego wytwórcy świec, często narzekał, że w swoim irytującym życiu był „13-krotnie bogaty, a potem znowu biedny”. Na jednej rzeczy jednak znał się naprawdę dobrze: pisarstwie. Posiadał nieprzeciętną fantazję i zwinne pióro, potrafił zręcznie łączyć ze sobą odrobinę faktów i wątków prawdziwych i mnóstwo zmyślonych. A przede wszystkim miał niewiarygodne wyczucie tego, co chcieli czytać ludzie. Ten czołowy felietonista swoich czasów napisał kilkaset pamfletów i traktatów religijnych, paszkwili i satyr politycznych, tworząc pod jednym ze 198 pseudonimów.

W jego dorobku nie było jednak powieści, gdy w dojrzałym wieku 59 lat zaczął pisać przygodową opowieść, jakiej jeszcze Anglia, ba, cała Europa wcześniej nie czytała. Przesłanie jego książki było krótkie: „Pomóż sobie sam, potem pomoże ci Bóg!”. Tytuł, dla odmiany, był długi: Życie i osobliwe przypadki Robinsona Crusoe z miasta York, żeglarza: Który przez dwadzieścia osiem lat zamieszkiwał na bezludnej wyspie na wybrzeżu amerykańskim, w pobliżu ujścia rzeki Orinoko, na której wybrzeże został wyrzucony przez morze po rozbiciu się statku, z którego tylko on jeden z całej załogi uszedł z życiem. Wraz z relacją jego cudownego uratowania przez piratów. Spisaną przez niego samego.

Zobacz galerię!

Rzecz jasna nie istniał żaden Robinson, który mógłby coś takiego spisać – Defoe wymyślił swojego bohatera. Nie istniała także wyspa, na której nadzy kanibale pożerali swoich wrogów, i nie było Piętaszka, posłusznego dzikusa, którego Robinson mógłby wychować na bogobojnego protestanta. Naprawdę jednak istniał szkocki marynarz Alexander Selkirk, który okres od 1704 do 1709 r. przeżył samotnie na odległej wyspie Más a Tierra na Pacyfiku. Wróciwszy do Londynu w 1711 r., stał się on nad Tamizą tematem numer jeden. Należy założyć, że Defoe spotkał tego marynarza i przepytał go.

Co w pełnej przygód historii, którą potem napisał, jest prawdą, skąd pochodzą jego informacje, na kim wzorowane były postaci – pozostaje do dziś przedmiotem sporów uczonych.

Ponieważ Defoe akcję swojej powieści umieścił na Karaibach, wierzono wtedy (a niektórzy badacze wierzą w to do dziś), że miejscem opisanych wydarzeń była wyspa Tobago leżąca nieopodal ujścia rzeki Orinoko. W rzeczywistości jednak Tobago nie było ani małe, ani odludne, ani zamieszkane przez kanibali. Na należących do Brytyjczyków plantacjach trzciny cukrowej i bawełny harowali niewolnicy. Także bogata flora, którą wyczarował w swej powieści Defoe, była owocem fantazji. Nigdzie na Karaibach nie rosły winogrona, cytryny, palmy daktylowe ani melony. Nie było tam, inaczej niż w powieści, pingwinów, fok ani łagodnego klimatu, którym rozkoszował się Robinson. Na Karaibach panują tropikalne upały i wilgoć.

Prawda czy nieprawda? Czytelnikom było to obojętne, dosłownie połykali książkę. Pierwsze wydanie w nakładzie 1000 egzemplarzy, które ukazało się w kwietniu 1719 r., rozeszło się w mgnieniu oka. W Hiszpanii z powodu swoich dogłębnie protestanckich fragmentów Robinson trafił na indeks ksiąg zakazanych.

Defoe nazywał się tak naprawdę Foe, ale przed 40. urodzinami dodał sobie przed nazwiskiem przydomek De, bo jego zdaniem De Foe brzmiało bardziej szlachetnie. Dopiero po sukcesie Robinsona nazwisko przerodziło się w Defoe. Mistrzowsko potrafił splatać tematy ponadczasowe, elementarne i kwestie najnowsze, polityczne. Zręcznie także trafiał w imperialne tęsknoty swoich rodaków, którzy łaknęli wielkiej roli Anglii w świecie.

Anglia, wschodząca potęga morska, znajdowała się w stanie niewypowiedzianej wojny z ustępującą królową mórz Hiszpanią, która przez 200 lat bez przeszkód plądrowała kontynent południowoamerykański. Ponieważ nikt nie śmiał otwarcie zaatakować Hiszpanów, zbieranie łupów pozostawiono prywatnym inwestorom z londyńskiego City.

Usankcjonowane przez państwo korsarstwo funkcjonowało w następujący sposób: od króla należało uzyskać „list kaperski”, w którym korona wyrażała zgodę na atakowanie obcych statków w zamian za 20 proc. udziału w łupach.

Z takim listem inwestorzy wysyłali na morze zwerbowanych kapitanów na kaperowanie.

W samym tylko 1703 r. wystawiono 150 takich listów. Im słabsza była Hiszpania, bo jej ogromne imperium trzeszczało w szwach, tym większa była zachłanność innych – Francuzów, Holendrów, a przede wszystkim Anglików. Łupieżcze wyprawy bezwstydnie przykrywano płaszczykiem chrześcijańskiej moralności: obowiązkiem od Boga było odebranie aroganckiej iberyjskiej potędze jej złodziejskich łupów.

Korsarze Jej Królewskiej Mości stali się bohaterami swoich czasów. Mnożyli nie tylko bogactwo korony i City, ale także przywozili pełne przygód historie z najdalszych zakątków Ziemi. William Dampier był wśród nich postacią wyjątkową. Jako jedyny okrążył Ziemię trzykrotnie. I nikt inny nie trudnił się pirackim rzemiosłem tak systematycznie, niemal naukowo.

Gdziekolwiek się pojawiał, kazał sporządzać mapy, wypytywał tubylców, badał prądy morskie, pogodę, florę, faunę i pisał o tym szczegółowe sprawozdania dla swoich sponsorów. Informował w nich, jak gotuje się pingwiny, jak radzić sobie z ukąszeniami skorpionów, jak przygotowuje się języki flamingów. W kwietniu 1703 r. London Gazette pisała nawet, że kapitan Dampier z okazji zbliżającego się wyruszenia w kolejną podróż morską do Indii Zachodnich miał zaszczyt pocałować dłoń Jej Królewskiej Mości. Dampier był nieopisanym łobuzem znienawidzonym przez innych marynarzy, ponieważ nadużywał alkoholu i był brutalnym tyranem. Inwestorzy jednak ciągnęli do niego, ponieważ obiecywał im wysokie zyski.

W lipcu 1703 r. Daniel Defoe znowu znalazł się pod pręgierzem, tym razem z powodu publikacji satyrycznego wiersza na temat rządzących. W trzech różnych miejscach w Londynie stał zakuty
w żelazo, aby ludzie – jak to było wówczas w zwyczaju – mogli w niego rzucać odpadkami, kamieniami i zgniłymi warzywami. Żeby uniknąć długiego więzienia, Defoe zobowiązał się szpiegować dla królowej angielskiej w Szkocji. W tym samym czasie drugi z mężczyzn wyruszył w podróż, która miała zmienić życie Defoe i zainspirować go do napisania najsłynniejszego dzieła.

Dwoma małymi statkami o nazwie „Saint George” i „Cinque Ports” kapitan Dampier wypłynął z Irlandii, obierając ogólny kurs na Pacyfik. Zwerbowano 180 członków załogi, trzy razy tyle, ile rzeczywiście było trzeba, ponieważ przygotowywano się na szczególnie długą, okupioną ofiarami podróż. Obiektem pożądania był hiszpański statek wypełniony legendarnymi bogactwami, który co roku w czerwcu transportował złote i srebrne monety z hiszpańskiego Acapulco na wybrzeżu Pacyfiku przez ocean do Manili na będących hiszpańską kolonią Filipinach.

To, co pozostawało po odliczeniu działki dla króla, miało być rozdzielane w następujący sposób: dwie trzecie dla właścicieli, jedna trzecia dla oficerów i marynarzy. Jak było wówczas w zwyczaju, nie dostawali oni żołdu, tylko udział w łupach. Nic nie złapałeś, nic nie zyskałeś – brzmiała ówczesna maksyma, jak pisze angielska dziennikarka Diana Souhami w książce Selkirk’s Island. Chodziło o zmotywowanie ich do możliwie dużej zuchwałości i brutalności.

Ludzi żądnych przygód i zbiegłych więźniów, którzy chcieli się szybko wzbogacić, zawsze znajdowało się wystarczająco dużo. Znacznie trudniej było znaleźć dobrych oficerów. Dlatego Dampier uważał się za szczęściarza, gdy udało mu się zwerbować 27-letniego szkockiego kapitana Alexandra Selkirka – doskonałego nawigatora, ale prostackiego i skłonnego do bójek
towarzysza, który wyruszając w podróż, zostawiał na lądzie dwie żony.

Wynosząca 11 tys. mil morskich trasa okazała się jeszcze bardziej uciążliwa, niż przypuszczano. Nastroje panujące wśród załogi były marne, ponieważ łupy z podróży na zachód okazały się niewielkie. Na statku wszyscy wzajemnie się okradali i bili. Zwyczajową karę stanowiły baty i peklowanie – rany posypywano solą i polewano octem. Kto nie przetrwał, trafiał za burtę.

Gdy obydwa statki wreszcie wpłynęły na Pacyfik, właściwy cel wyprawy – wypakowany złotem hiszpański okręt – już dawno odpłynął. Marynarze byli chorzy, wielu umierało z powodu szkorbutu, biegunki i gorączki, bunty i rum pogarszały sprawy jeszcze bardziej. Przed dotarciem do wybrzeża Chile wybuchł spór. Dampier wraz ze statkiem „Saint George” zdecydował się płynąć dalej wzdłuż wybrzeża na polowanie na łupy. Tymczasem Thomas Stradling, despotyczny, zaledwie 21-letni kapitan „Cinque Ports”, postanowił najpierw zaopatrzyć się w prowiant i słodką wodę.

W październiku 1704 r. zakotwiczył statek przy niezamieszkanej wyspie, o której opowiadał mu Dampier. Skrawek lądu leżący 650 km na zachód od chilijskiego miasta portowego Valparaiso, pośrodku Pacyfiku, odkrył w 1574 r. kapitan Juan Fernández. – Dla angielskich korsarzy była ona bezcenna ze strategicznego punktu widzenia, jedyne jak okiem sięgnąć miejsce, gdzie można było zdobyć zapasy wody pitnej i żywności bez natrafiania na hiszpańskie statki wojenne – mówi brytyjski historyk wojen morskich Andrew Lambert.

Wyspa wyrasta z morza stromym, wysokim brzegiem, na którym do 1574 r. nie stanęła stopa ludzka. Wiele występujących tam gatunków roślin i zwierząt było endemicznych, np. maleńkie kolibry i zdziesiątkowane dziś kotiki. Strome góry porastał niski las, a drzewa były powyginane od nieustannego wiatru. Na zboczach blisko morza rosły cenne drzewa sandałowe. W zimie deszcz nie przestawał padać, było zimno i burzowo, w porze letniej z kolei łagodnie i słonecznie.

Młoda wyspa, która zaledwie 5 mln lat wcześniej wynurzyła się z morza po wybuchu wulkanu, przypominała rajski ogród – do momentu, gdy pojawił się na niej człowiek. Wtedy nieuchronnie zaczęła zbliżać się katastrofa. Pierwsi osadnicy hiszpańscy przywieźli w 1591 r. kilka kóz, które rozmnażały się w szaleńczym wprost  tempie. Dlatego też kilka lat później niska, południowa część wyspy została objedzona praktycznie do gołej ziemi.

Odwiedzając ją dziś, ponad 300 lat po przybyciu „Cinque Ports”, wciąż można zobaczyć tam krajobraz iście księżycowy, a przecież to obfitująca w deszcze strefa klimatu umiarkowanego. – Jest to szczególnie drastyczny przykład tego, jak człowiek niszczy środowisko. To tak, jakby w Szlezwiku-Holsztynie była pustynia – mówi kiloński ekolog Hans-Rudolf Bork, który od 14 lat bada wyspę. – Nawet na zdjęciach satelitarnych badacz erozji dostrzeże łysą plamę pośrodku Pacyfiku.

Czego nie zdołały dokonać w ciągu 5 mln lat trzęsienia ziemi, tsunami, burze i pożary lasów, człowiek załatwił w mgnieniu oka. Ulubionym sposobem na zabicie wolnego czasu było bicie kotików na śmierć. Stało się to naszą typową rozrywką, tak przez dwie do trzech godzin – pisał pewien angielski pirat. Langusty niegdyś występowały tu masowo, a rozmiarami przekraczały metr. Dziś ich ciała nie osiągają nawet połowy tej długości i tylko surowym normom dotyczącym połowów można zawdzięczać to, że jeszcze w ogóle jakieś istnieją.

Hiszpanie, którzy zasiedlili wyspę, wycinali lasy porastające zbocza dla drewna na budowę statków. Cenne drzewa sandałowe przerobili na pałeczki sprzedawane na rynku chińskim. Nie zostało nawet jedno nasienie, od 1910 r. gatunek nie istnieje – uskarża się Bork. Masowo za to sadzono eukaliptusy, które zabierają rodzimemu, wiecznie zielonemu lasowi deszczowemu światło i minerały, ponieważ rosną wyższe, a ich korzenie sięgają głębiej.

Jak uważa profesor Bork, najstraszniejszą z wszystkich przywiezionych roślin jest jeżyna śródziemnomorska. Rozrasta się między niskimi roślinami i zabiera im światło, doprowadzając je do śmierci. – Nawet gdyby wydać miliard dolarów, nie da rady pozbyć się jej z wyspy.

Tak samo beznadziejne jest zwalczanie największej plagi, którą sprowadził w 1935 r. pewien osadnik niemieckiego pochodzenia. Jego sześć królików rozmnożyło się tak, że zżera wszystko, co pozostawiły po sobie kozy. O ile jednak prawie wszystkie kozy zostały w końcu wybite, króliki są plagą na wieczność. Przez pewien czas państwo wypłacało premię w wysokości 60 centów za każdy ogon ustrzelonej sztuki, ale człowiek nie daje rady strzelać tak szybko, jak mnożą się te zwierzęta. – Obecnie jest ich dobrze ponad 100 tys. i nikt nie ma rozwiązania – zauważa Bork.

Kozami w roku 1704 nikt się nie przejmował – były mile widzianym świeżym mięsem. Gdy mężczyźni już odpoczęli, młody kapitan „Cinque Ports” chciał bez zwłoki wypłynąć, aby w końcu dotrzeć do garnców złota. Tymczasem jego sternik był temu przeciwny. Ostrzegał, że statek popadnie w ruinę, że trzeba będzie go naprawiać, ponieważ drewniany kadłub został przeżarty przez robaki.

Doszło do kłótni, Selkirk odmówił dalszej żeglugi. W październiku 1704 r. kapitan wysadził buntownika na ląd i odpłynął. Jeszcze przed dotarciem do wybrzeża Chile statek zatonął, a Selkirk pozostał na wyspie sam. Miał ze sobą materac, muszkiet, pistolet, trochę prochu, siekierę, nóż, przyrządy nawigacyjne, garnek, dwa funty tytoniu, trochę sera i marmolady, butelkę rumu i Biblię.

Był przekonany, że zaraz zostanie uratowany, niemniej owo „zaraz” potrwało cztery lata i cztery miesiące. Straszny czas, który z romantyką obozowania w dżungli nie miał nic wspólnego. Nocą podgryzały go szczury, przez całe dnie borykał się ze znalezieniem czegoś do zjedzenia. Cierpiał na biegunkę, która prawie doprowadziła go do śmierci. Dopiero po kilku miesiącach zdołał przezwyciężyć głęboką depresję. Zaczął oswajać kozy. W odróżnieniu od Robinsona nie miał papugi, z którą mógłby rozmawiać, ani wiernego dzikusa, którego mógłby uczyć angielskiego. W swej bezgranicznej samotności śpiewał pieśni kościelne, by nie zapomnieć języka i nie postradać zmysłów.

Gdy 1 lutego 1709 r. angielscy korsarze dostrzegli go na plaży gestykulującego niczym szaleniec, ze skołtunionymi włosami i ubranego w śmierdzącą kozią skórę, początkowo chcieli go zastrzelić, uznając za przypominającego osła potwora. Kapitan Woodes Rogers pisał w swoim dzienniku: Nasza pinasa wróciła z brzegu obładowana langustami i z człowiekiem w kozich skórach, który wyglądał bardziej dziko niż pierwotne właścicielki tychże.

Dwa lata później, 14 października 1711 r., statek korsarski dopłynął do Londynu wyczekiwany przez inwestorów. Za sterami stał Selkirk, który został zaangażowany przez swoich wybawców,
a którego pełna przygód historia szybko się rozniosła, powtarzana przez gazety. Artykuły były bogato „urozmaicane”, czasami zmyślane. I – jak to wówczas było powszechne – miały głębokie przesłanie moralne. Los Selkirka pokazywał, jak bardzo proste życie z umiarem służy zdrowiu ciała i sile ducha, które my nader lekkomyślnie niszczymy przez wybryki i nieumiarkowanie, zwłaszcza racząc się mocną wódką.

Trzy lata kłócono się o łup – nader mizerny – wynoszący 147 975 funtów, 12 szylingów i cztery pensy. Prawie 30 tys.funtów oddano królowi, reszta musiała wystarczyć na opłacenie celników, kapitanów portu i nadwornych urzędników. Prości marynarze byli ostatni w kolejności i zostali z prawie pustymi rękoma. Ich wyprawa dokoła Ziemi przyniosła śmieszne 42 funty sześć szylingów na głowę. Alexander Selkirk, który stał się sławny, otrzymał jednak 800 funtów, cztery złote pierścienie, srebrną puszkę na tabakę, laskę ze złotą gałką, dwa złote świeczniki i szpadę ze złotą rękojeścią, jak pisze jego biografka Diana Souhami.

Był zadowolony – rzekomo powiedział o sobie: Jestem wart 800 funtów, ale nigdy już nie będę tak szczęśliwy jak wówczas, kiedy nie byłem wart nawet pierdnięcia. W rzeczy samej: inaczej niż jego alter ego w powieści o Robinsonie, Selkirk nigdy nie był znowu szczęśliwy. Pił i bił się jak niegdyś, musiał uciekać przed wymiarem sprawiedliwości, a w 1720 r. zaciągnął się jako pierwszy mat na HMS „Weymouth”. Podczas podróży do zachodnich wybrzeży Afryki zaraził się tropikalną chorobą. 13 grudnia 1721 r. zaczął krwawić z oczu i nosa, wieczorem tego dnia martwego wyrzucono go za burtę. Człowiek, który w swoim życiu literackim nazywał się Robinson i był nieśmiertelny, w rzeczywistości dożył zaledwie 45 lat. Zmarł w biedzie. O jego ostatnią pensję marynarza w wysokości 35 funtów spierały się dwie wdowy.

W powieści historia ma happy end – Robinson się żeni, ma troje dzieci, majątek w Brazylii, wyspę na Karaibach i dumnie patrzy wstecz na swe przez opatrzność tak urozmaicone i ubarwione życie, które zaczęło się tak głupio, ale „wyszło dużo szczęśliwiej, niż ktokolwiek mógł myśleć.

Sukces książki już w XIX w. wywołał falę poszukiwań rzeczywistych miejsc, gdzie bytował Robinson/Selkirk. Od 1860 r. tablica umieszczona na wyspie na Pacyfiku pokazuje turystom spektakularne miejsce nazwane „punktem widokowym Robinsona”. Podczas wystawy światowej w 1893 r. w Chicago prezentowany był szkielet kozy, którą rzekomo znaleziono w „jaskini Robinsona Crusoe”. W 2005 r. japońscy badacze odkryli w pobliżu Aguas Buenas pozostałości starego muru ukrytego w gąszczu krzaków i okrzyknęli je chatą Selkirka.

– To wszystko bzdury. Jaskinia nie istniała jeszcze za czasów Selkirka. Jako pierwsi weszli do niej Anglicy w 1760 r., najprawdopodobniej po użyciu materiałów wybuchowych – mówi Bork, który badał wspomniane miejsca.

Także zabudowania Aguas Buenas nie były miejscem, w którym mieszkał Selkirk. – Pozostałości murów pochodzą z roku 1750 i stanowiły część hiszpańskich umocnień – zauważa Hans-Rudolf Bork. A piękny punkt widokowy? – Z pewnością nie było to miejsce, na które wchodził Selkirk, aby wyglądać statków. Dlaczego miałby przez dwie godziny wspinać się na stromą górę, aby potem móc tylko patrzeć w kierunku morza, z którego nigdy nie przypłynąłby angielski statek?

Nadzieje rządu chilijskiego na to, aby uśpioną wyspę ożywić nieco turystyką robinsonową i zapewnić źródło dochodów dla około 650 zamieszkujących ją osób, nigdy się nie ziściły. Pogoda jest kapryśna, mieszkańcy chętnie mówią, że można tu doświadczyć wszystkich czterech pór roku jednego dnia. W sezonie letnim tylko kilkuset turystów ma dość odwagi, aby zdecydować się
na niebezpieczny lot na wyspę. Krótki pas do lądowania rozciągający się między opadającymi pionowo do morza skałami i silne wiatry utrudniają lądowanie. – Opada się niemal pionowo
w dół, prawie jak helikopterem. Samoloty potrzebują wybitnie solidnych zderzaków – dodaje Bork. W 2011 r. maszyna chilijskiej armii rozbiła się podczas podchodzenia do lądowania. Śmierć poniosły 22 osoby mające pomagać w odbudowie wyspy po tsunami, które nawiedziło ją rok wcześniej (16 ofiar).

W 2010 r. ogromne fale wdarły się 300 m w głąb lądu, niszcząc jedyną miejscowość, San Juan Bautista, ale poza takimi stosunkowo rzadkimi naturalnymi katastrofami mieszkańcy wyspy wiodą spokojne życie. Nie ma praktycznie żadnej przestępczości, z ciężkimi przypadkami, takimi jak „koń, który przeskoczył przez płot i zjadł doszczętnie trawę w grodzie sąsiadki”, policja ma do czynienia rzadko. Haszysz jest zabroniony, ale tubylcy chętnie palą skręty z konopi uprawianych potajemnie w gąszczu.

Dwadzieścia kilka zardzewiałych aut dzieli między siebie wyboistą drogę, wyspa jest bowiem zbyt stroma i niedostępna, aby można ją było eksplorować samochodami terenowymi. Mieszkańcy utrzymują się z połowu ryb i langust lub pracują dla chilijskiego urzędu ochrony przyrody, który stara się karczować rośliny inwazyjne i w ich miejsce siać i sadzić endemity. Jest to syzyfowa praca – królikom nic bowiem nie smakuje tak jak pędy młodych roślin. Małe krępe kozy nie są już problemem – gatunek jest obecnie tak rzadki, że trzeba go chronić. Nieliczne osobniki, które przeżyły, chowają się na niedostępnych stromych zboczach. Także kotiki wyciągnęły wnioski. Kiedyś wylegiwały się na plaży, nawet gdy nadchodzili oprawcy. Dziś na widok dwunożnego osobnika znikają w morzu.

Jednym z największych pracodawców na wyspie jest pewien pasjonat z Chicago. Od 1998 r. amerykański multimilioner Bernard Keiser przekopał całą wyspę, ponieważ jest święcie przekonany, że w Bahia Ingles, „Angielskiej Zatoce”, ukryty jest legendarny skarb.

Angielscy korsarze podobno zakopali tam w 1761 r. ponad 800 sztabek złota. Rzekoma wartość obecnie: 10 mln dolarów. W 2005 r. pewna chilijska firma stwierdziła, że robot „Arturito” odkrył skarb na głębokości 15 m. Sensacyjna wiadomość została nawet przedrukowana w pismach fachowych, takich jak New Scientist, była jednak równie nieprawdziwa jak odcisk stopy Piętaszka, który kiedyś ktoś ponoć znalazł.

Keiser z kolei podchodzi do poszukiwania naukowo. Zatrudnia historyków i archeologów i odwołuje się do starych dokumentów, których odszukiwanie zleca w angielskich i hiszpańskich archiwach. Historyk wojen morskich Andrew Lambert uważa jednak jeden z najważniejszych dokumentów, w którym kapitan Webb koślawymi literami opisuje, jak ukrywa skarb, za sfałszowany. Inne prawdziwe dokumenty od 18 lat są pożywką dla nadziei, że może jednak skarb istnieje. Według zawartych w nich informacji miejsce ukrycia skarbu miałoby być zaznaczone na dwóch mapach zaspawanych
w dwóch szczelnych ołowianych szkatułach.

Keiser znalazł taki płaski ołowiany pojemnik, który jednak został zgnieciony przez wielki głaz, co spowodowało jego rozszczelnienie, a znajdująca się wewnątrz mapa została zniszczona przez wodę. Znalazł też puszki z brzoskwiniami, guziki od mankietów angielskich mundurów, skorupy chińskiej porcelany, multum innych przedmiotów – ale ani grama złota. Amerykanin nie chce jednak się poddać. Gdy na południowej półkuli panuje lato, na jego zlecenie 10 lokalnych poszukiwaczy skarbów przekopuje wyspę za 80 dolarów dziennie. A kiedy znowu nie udaje się znaleźć niczego, Keiser robi sobie kawę i ucina drzemkę. W słynnej jaskini, w której nie mieszkał ani Robinson, ani Selkirk.

Tak mała wyspa na końcu świata chroni swoje tajemnice. Potrzeba by kolejnego genialnego kłamcy takiego jak Daniel Defoe, który by nam opowiedział, jak było naprawdę.