Jak odkryłaś w sobie twórczy gen filmowca?

Zawsze ciągnęło mnie do kreowania, wypowiadania się w jakiejś materii twórczej. Jako dziecko wyżywałam się na zajęciach plastycznych i omal nie zostałam malarką. Przez kilka lat studiowałam na wydziale architektury i budownictwa, ale doszłam do wniosku, że projektowanie domów nie jest dla mnie, bo za dużo w tym matematyki. Na studiach w Łodzi założyliśmy grupę artystyczną „Łódź Fabryczna”, by razem z przyjaciółmi kontestować sztukę konceptualną. Przestałam to robić, gdy za jedną z parodystycznych instalacji dostaliśmy poważną nagrodę za…dzieło konceptualne. Gdy zrobiłam pierwsze zdjęcie, poczułam, że znalazłam swoją pasję i narzędzie do opisywania świata. Jedyną polską szkołą uczącą fotografii była wtedy łódzka Filmówka. Dostałam się na Wydział Operatorski. Wiele osób mówiło: co ci przyszło do głowy, to nie jest zawód dla kobiety. A ja pokochałam to medium, gdy uruchomiłam pierwszy raz kamerę na taśmę filmową. Fotografia w ruchu – tego szukałam. W Szkole Filmowej spotkałam mistrzów, którzy nauczyli mnie nie tylko rzemiosła. Dzięki nim dowiedziałam się, jak portretować człowieka, w jaki sposób opowiadać jego historię, żeby poruszyć nią widzów. Przez cztery lata miałam przyjemność pracować razem z wybitnym operatorem Witoldem Sobocińskim i wybitnym reżyserem Jerzym Wójcikiem. Profesor Sobociński nauczył mnie szacunku dla cudzej pracy i tego, że na planie nie ma problemów, których nie dałoby się rozwiązać. Pamiętam, jak zrobił wózek pod kamerę: pociął kij od szczotki, a na uzyskanych w ten sposób rolkach położył deskę. Później zaczęłam pracować samodzielnie jako operator, fotograf i reżyser. Ciągnęło mnie do dokumentu, ale tworzyłam też animacje, bawiłam się surrealistyczną konwencją. Eksperymentowałam z fotografią, czego efekty można oglądać w łódzkim Muzeum Sztuki. Za jeden z pierwszych filmów dokumentalnych – „Himilsbach. Prawdy, bujdy, czarne dziury” – dostałam Złotego Lajkonika. To zachęciło mnie do jeszcze cięższej pracy, kolejne realizacje były tylko kwestią czasu.. To był prawdziwy zastrzyk twórczej energii. Początek przygody.

W jaki sposób zostałaś dokumentalistką-obieżyświatem?

TVN miał ambitny projekt zrealizowania dużego cyklu podróżniczego, programu na miarę serii z Tonym Halikiem. Materiały miały powstawać na całym świecie i być kręcone z rozmachem. Powierzono mi reżyserię i produkcję tego przedsięwzięcia. Prowadzącą została Martyna Wojciechowska, w tytuł serii wpisano jej imię. Dla „Misji Maryna” robiłam zdjęcia w Indiach, na Samoa, w Australii, Japonii, Wietnamie, Kambodży, Boliwii, Ghanie, Kenii, Argentynie, Jordanii, Meksyku, Nepalu, Tanzanii. Mniej więcej w tym okresie połknęłam podróżniczego bakcyla. Ciekawili mnie napotykani ludzie. Fascynowała kulturowa różnorodność świata. Zachwycała przyroda. Liczyłam odwiedzone kraje: 20, 50, 100… Po sto pięćdziesiątym przestałam je liczyć, podobnie jak ilość godzin spędzonych w powietrzu. Pokochałam możliwość opowiadania historii, które zdarzyły się naprawdę, bycia z kamerę blisko bohatera. Moja twórcza aktywność skupiła się głównie na realizacji programów i filmów dokumentalnych. Tak jest do dziś. I choć obecnie, ze względu na szefowanie kanałom tematycznym w TVN i grupie Discovery Polska, mam mniej czasu na pracę dokumentalisty, to kilka razy w roku pakuję kamerę, wsiadam w samolot i lecę sfilmować historię, która mnie poruszyła.

Co się inspiruje? Jakie tematy cię pociągają?

Rzeczywistość sama podsuwa temat. Interesuje mnie człowiek. Jego emocjonalność, potrzeby, dramaty. Gdy dowiedziałam się, że w Indiach w ciągu jednej godziny gwałcone są trzy kobiety, a sprawcy najczęściej nie są karani, byłam wstrząśnięta. Musiałam zrobić o tym film. Jestem z tych którzy zastawiają się dokąd zmierzamy. W jakim położeniu znajdzie się człowiek za kilkadziesiąt lat. Niedawno zafascynował mnie temat obsesji doskonałości, która ogarnęła mieszkańców Korei Południowej. Posiadanie najlepszego wykształcenia, dobrego stanowiska oraz perfekcyjnego wyglądu jest tam społecznym przymusem. Co piąty Koreańczyk robi makijaż, wielu poddaje się operacjom plastycznym. Wysoki status społeczny i udoskonalona uroda nie przynoszą jednak szczęścia. Sfrustrowani Koreańczycy popadają w depresję i odbierają sobie życie. W Seulu, gdzie targa się na nie około pięćdziesięciu osób dziennie, mówi się o epidemii samobójstw. Nieszczęśliwcy próbują odzyskać radość, inscenizując własne pogrzeby, które organizują specjalne firmy. Człowiek zamyka się na pół godziny w trumnie, by poczuć, że żyje! Musiałam zobaczyć to w obiektywie kamery. Gdy usłyszałam o klinice, w której za 600 tysięcy dolarów można sklonować psa, wiedziałam, że klonowanie będzie tematem kolejnego dokumentu. Poznałam naukowców, którzy już kilkukrotnie sklonowali mamuta. Żaden nie przeżył, bo trudno odtworzyć skład prehistorycznego mleka. Zapytałam o klonowanie ludzi. Przed kamerami uczeni nie pisnęli ani słowa, ale poza nimi mówili, że można sklonować każdego ssaka, a narządy klona nadają się do przeszczepu po dziewięciu latach. Gdy słucham takich rzeczy, przechodzi mnie dreszcz. Zastanawiam się, co stanie się z empatią? Jak będziemy postrzegać szczęście? Lubię stawiać pytania, szukać odpowiedzi. Mam głód kontaktu ze światem, chcę żeby do mnie mówił.

Nad czym teraz pracujesz?

W końcowej fazie montażu jest dokument o losach Indianek Asháninka, które latami były więzione przez terrorystów ze Świetlistego Szlaku. Organizacja ta starała się wprowadzić w Peru komunistyczne rządy. Terroryści porywali dziewczynki Asháninka do obozów ukrytych w dżungli. Indianki harowały i były gwałcone, żeby rodzić dzieci, które szkolono do zabijania i w wieku kilku lat wcielano w oddziały terrorystów. Kobiety wyczerpane pracą i seryjnymi ciążami porzucano. Zostawiano wraz z chorowitymi dziećmi w całkowicie niedostępnych rejonach Amazonii. Żyły tam jak zwierzęta, karmiły dzieci robakami, polowały gołymi rękami. Gdy zachorowały, umierały. Trzy lata temu jedna z takich grup została odnaleziona i uwolniona z dżungli przez żołnierzy peruwiańskich sił zbrojnych. Kobiety i dzieci zakwaterowano w prowizorycznych domach na peryferiach niewielkiej osady. Gdy tam dotarliśmy z moją ekipą filmową, zobaczyliśmy porażający obraz. Kobiety, mimo odzyskanej wolności, są niewolnikami własnej traumy i niemożności przystosowania się do nowych warunków. Trwają w zawieszeniu między dzikością a cywilizacją. Poczuciem obcości a koniecznością integracji. Perspektywą nowego życia a groźbą śmierci: po latach izolacji są tak nieodporne na choroby, że może je zabić zwykłe przeziębienie. Nie umieją czytać, pisać, nie znają żadnego rzemiosła. Nie mają pieniędzy, narzędzi, ubrań, środków czystości, leków, domowych sprzętów. Nikt nie uczy ich, jak mają teraz żyć, co mają zrobić z odzyskaną wolnością.

Trudno uwierzyć, że takie historie dzieją się współcześnie, tuż za progiem znanego nam świata…

I właśnie dlatego trzeba o nich mówić. Moja ekipa dotarła do odbitych Indianek jako pierwsza i jak do tej pory jedyna. Pozwolenie na zdjęcia zdobyliśmy, prowadząc w Peru rozmowy na szczeblu rządowym. Miałam genialnego producenta, Jacka Klisowskiego, który umawiał mnie na te rozmowy. Musiałam przekonać do siebie kilku generałów, przedstawić wojskowym mój dorobek, udowodnić, że nie jestem powiązana z terrorystami. Pokazałam scenariusz, położyłam przed mundurowymi 64-gigowy pendrive z filmami, które do tej pory zrobiłam. Przeczytali, obejrzeli, pokiwali z uznaniem głowami. Miałam wrażenie, że najbardziej atrakcyjny był ten pendrive, który z radością zatrzymali. Ale najważniejsze, że  nam zaufali. Zgodzili się wpuścić z kamerami do wioski i przekazali unikatowe materiały nakręcone przez wojsko. Wykorzystałam te zdjęcia w filmie: dokumentują akcję wydobycia Indian z dżungli za pomocą helikopterów. Obrazują bestialstwo terrorystów: potworne warunki w obozach, ekshumacje zamordowanych. Świetlisty Szlak został rozgromiony, ale pozostałości grup terrorystycznych ciągle są aktywne. W niedostępnych rejonach Amazonii wciąż więzionych jest kilkaset osób, większość z nich to dzieci. Mój film opowiada o życiu w zawieszeniu między tragiczną przeszłością i nieokreśloną przyszłością. Indianki przywołują drastyczne wspomnienia porwań, mordów, przemocy, głodu, chorób, niewolniczej pracy. Wiem, że możliwość opowiedzenia swoich historii stała się dla nich formą psychoterapii. I czymś jeszcze: możliwością upomnienia się o uwagę świata.

Czy będąc dokumentalistką poruszającą trudne tematy, często stajesz przed niełatwymi wyborami?

Bardzo często. Niedługo będzie miał premierę mój dokument o prasowaniu piersi w Kamerunie. Dojrzewające dziewczynki poddaje się tam bolesnemu zabiegowi – prasowania, spłaszczania, przypalania rosnącego biustu za pomocą rozgrzanych kamieni, drągów, szpachli, tłuczków, szyszek. Często robi to babcia lub matka. Rodzinny dom staje się miejscem tortur, najbliższe osoby oprawcami. Zabieg prowadzi do poważnych powikłań, może powodować nowotwory. Fakt, że jest wykonywany z powodu troski o dziecko, stanowi tragiczny paradoks: prasowanie piersi ma hamować ich wzrost i zmniejszać widoczność, by chronić dziewczynki przed gwałtami i przedwczesnymi ciążami. Te dwa problemy dotykają większość kobiet w państwie, gdzie nie istnieje edukacja seksualna, a antykoncepcja jest niedostępna. Żeby zrobić wiarygodny dokument, musiałam pokazać zabieg. Ale nie mogłam dopuścić do tego, żeby był on przeprowadzony specjalnie dla kamer. Nim podjęłam decyzję o nakręceniu sceny prasowania piersi, uzyskałam stuprocentową pewność, że filmowane dziewczynki przeszły już wcześniej taki zabieg i byłyby poddane kolejnym niezależnie od naszej obecności. Wybraliśmy rodziny, w których piersi prasuje się od pokoleń i nigdy nie odstępuje od przeprowadzania zabiegu. Niezależnie od tej wiedzy decyzja o filmowaniu była bardzo trudna, podobnie jak bycie świadkiem tych scen. Podobne dylematy miałam na Vanuatu, gdzie w czasie święta Naghol kilkuletni chłopcy i dojrzewający mężczyźni skaczą na lianach z kilkupiętrowych platform. Inicjacyjne skoki na lianach zawiązanych wokół kostek nóg stały się pierwowzorem bangee jumpingu. Zdarzało się, że rytuał prowadził mężczyzn do śmierci lub kalectwa. Liany zrywały się lub były zbyt długie. Skoczkowie uderzali głowami o ziemię. Ginęli na miejscu albo łamali kręgosłupy. Przed zdjęciami upewniłam się, że skoki odbędą się w ramach święta i nie zostały zorganizowane ze względu na obecność kamer. Mimo to, śledziłam rytuał z duszą na ramieniu.

Mistrzowie dokumentu uczyli: zanim zaczniesz kręcić, oswój bohatera. Pozwól też, by poznał ciebie. Jak wygląda to oswajanie w warunkach kulturowej odmienności i szybkich zdjęć?

Konieczność oswojenia bohatera istnieje zawsze, niezależnie od ilości dni zdjęciowych, ale gdy mam ich tylko pięć, muszę błyskawicznie przełamywać bariery. Pamiętam pierwsze spotkanie z Indiankami Asháninka. Docieramy do wioski – nasza wizyta jest zapowiedziana, mieszkańcy osady czekają na mnie i mojego przewodnika, producenta. Wysiadam z samochodu, żeby się przywitać i nagle: popłoch, panika. Przerażone kobiety rzucają się do ucieczki, wrzeszcząc „piśtako, piśtako!”. Nie ma wątpliwości, że to ja sieję grozę. Przewodnik pakuje mnie z powrotem do auta i idzie załagodzić sytuację. Gdy wraca, mówi mi: w ich wierzeniach piśtako, czyli diabeł, ma białe włosy. No to po zdjęciach – myślę. Nikt nie będzie chciał gadać z blondynką-szatanem. Ale zaraz przychodzi inna myśl: zrób coś, spróbuj nawiązać kontakt. Zakładam czapkę z daszkiem, wciskam pod nią jasne kosmyki. Wychodzę z auta – w nakryciu głowy nie wydaję się już taka straszna. Kobiety chcą pomalować mi twarz barwnikiem. Pozwalam się pomazać. Z czerwonymi kreskami na polikach jestem oswojonym diabłem, w którym po upływie godziny zaczynają widzieć człowieka. Zwykłą kobietę, która po prostu przybywa  z daleka.

W jaki sposób w odległym zakątku świata dochodzi do ponadkulturowego spotkania: człowiek-człowiek? Co sprzyja takiemu spotkaniu ?

Ciekawość. Gdy jest obopólna, zbliża. Nie zapomnę pewnej kobiety z plemienia Karen. Przedstawicielka Długich Szyj natychmiast po zakończeniu wywiadu, który w Tajlandii przeprowadzała z nią Martyna Wojciechowska, zażądała: teraz ja chcę rozmawiać z tobą! Panie zamieniły się miejscami i zarejestrowałam jeden z zabawniejszych dialogów w historii programu „Kobieta na krańcu świata”:

– Masz męża? – pyta przedstawicielka Długich Szyj.

– Nie – mówi Martyna.

 A ile masz lat?

Martyna podaje swój wiek.

– Jak to! I jeszcze nie masz męża!

– Mam córkę.

– Masz córkę, ale nie masz męża?! Co na to rodzice?!

Co jeszcze pomaga w przełamywaniu lodów?

Stół. Często byłam zdana na to, co ugotowali bohaterowie. Jadłam z pokrywek, z liści, na ryżu siadały muchy, piach chrzęścił mi w zębach, a gumowej kozy nie dało się przeżuć, ale to nieważne. Istotne jest, że wspólny posiłek łączył i prowokował dialog. W Namibii kręciliśmy ślub w plemieniu Himba. Poczęstowano mnie weselną wołowiną. Po uboju krowa dwa dni wisiała na drzewie, żeby skruszeć. Wrzucono ją do wrzątku, dosłownie na kilkanaście minut. Bez soli i przypraw. Żeby nie zrobić przykrości gospodarzom, udawałam, że jem, a mięso chowałam do kieszeni spodni. Zaufanie zdobyłam i mogłam za to porozmawiać z wodzem. Był niesłychanie ciekaw Polski. Tłumaczyłam mu, co to śnieg, a on chciał natychmiast polecieć do Warszawy „żelaznym ptakiem”. – U nas jest zimno – chłodziłam jego zapał. – To będę chodził w dwóch kocach – nie dawał za wygraną.

Jak ludzie w różnych częściach świata reagują na kamery i aparaty fotograficzne?

Bywa różnie. W Boliwii Indianie wierzą, że robienie zdjęć wykrada duszę. Gdy szłam ulicą     z kamerą, masa ludzi zakrywała twarze melonikami, chustami, dłońmi. Na nic zdawały się zapewnienia, że nie jestem złodziejką dusz. Wszystkich trzeba było błagać o pozwolenie na filmowanie.

W Namibii było inaczej. Aparat okazał się niezwykle pomocny w skracaniu międzyludzkiego dystansu. Gdy robiłam zdjęcia i pokazywałam je na wyświetlaczu, nad moją głową gromadził się tłum. Ludzie, którzy pierwszy raz obcowali z fotografią, dziwili się wyrazowi własnej twarzy, śmiali z miny swojej ciotki, sąsiada. Oglądanie zdjęć rozbawiło całą wioskę. Tam gdzie pojawia się humor, znika dystans. Śmiech ma niesamowitą moc. Rozbraja. Oswaja. Rozluźnia. Kobiety jednego z afrykańskich plemion śmiały się do rozpuku z tego, że noszę stanik. One w ogóle nie zasłaniają biustu, więc moja bielizna wydała się im groteskowa. Oglądały ją i od razu zaczynały chichotać. Zaglądały mi pod bluzkę i rechotały. Jak można więzić piersi w czymś takim?! Nawet zwykły biustonosz może przełamać lody…

W jakich warunkach przychodzi pracować ekipie, gdy robi się filmy w tak odległych miejscach?

W Nepalu moja ekipa wspinała się sześć godzin do wioski, w której mieszkała bohaterka. Dwa osły dźwigały plecaki z ubraniami. Resztę: kamery, kompendia, obiektywy taszczyliśmy sami. Przez sześć godzin szliśmy pod górę po kamieniach. Brakowało nam tchu, bo im wyżej, tym mniej tlenu. Byliśmy wyczerpani. Gdy dotarliśmy do celu, zobaczyliśmy, że jesteśmy w niebie. Nie zapomnę smaku herbaty, którą nas poczęstowano. Piłam ją na wysokości czterech tysięcy metrów i patrzyłam na chmury. Były tak blisko, że mogłam niemal dotknąć ich ręką. Poczułam coś, co trudno pochwycić i opisać – szczęście. To właśnie to, ten ulotny moment, pomyślałam. Na Polinezji Francuskiej zawieziono nas na bezludną wyspę, gdzie zamierzaliśmy kręcić timelapsy. Łódka miała przypłynąć po nas dopiero następnego dnia. Nie było tam nic „cywilizowanego” oprócz… sedesu pod gołym niebem. Nasz przewodnik zostawił dla nas udka kurczaka, które mogliśmy upiec na ogniu. Trzymaliśmy je w plastikowych torebkach zanurzonych w morzu – tak na bezludnej wyspie wygląda lodówka. Do naszej zakradły się mureny – przegraliśmy z nimi walkę o kolację. Kręciliśmy o pustym brzuchu. W Indiach, wchodząc do świątyni szczurów, gdzie mieszkają tysiące gryzoni, musieliśmy zdjąć buty. Filmowaliśmy, stojąc w odchodach, a szczury wchodziły pod nogawki spodni i wspinały się po naszych nogach.

Zdarzyły Ci się w pracy sytuacje mrożące krew w żyłach?

Płynąc na Komodo, natrafiliśmy na tsunami. Kazano nam przywiązać się linami do górnego pokładu. – Może przeżyjemy – usłyszeliśmy. Targało nami przez dwanaście godzin, nim ocean się uspokoił. W Tanzanii robiliśmy program o kobiecie pilocie. Chciała pokazać nam oszałamiający widok – mieliśmy przelecieć nad wulkanem. Przez małe okna awionetki nie zrobi się porządnych zdjęć. Pilotka zgodziła się wyjąć drzwi z samolotu. – Bez drzwi jeszcze nie latałam – widać potraktowała to jako wyzwanie. W jedną stronę lot był znośny. Kiedy wracaliśmy, zaczęło nami rzucać. Huk. Wibrujące blachy. Utrata stabilności. Przechyły. Zaczęłam się modlić. Gdy wylądowaliśmy, spojrzałam na naszą bohaterkę. Była zielona. W Peru uciekaliśmy przed potężnymi lawinami błotnymi, jadąc samochodem po torze kolejowym. Inne drogi zostały zniszczone, a nam groziło odcięcie od świata. Pracujemy zazwyczaj w bardzo trudnych warunkach. To cena, jaką płacimy za dobry materiał. Robimy to bez narzekania, jeśli czujemy, że jest tego wart. Mam cudowną ekipę, która jest już jak moja rodzina i chyba też dlatego udaje nam się dużo wytrzymać i przetrwać nawet w trudnych warunkach.

Takie przeżycia zbliżają?

Z moją ekipą, operatorami: Michałem Nowickim, Adamem Lenartem,  dźwiękowcem, Jackiem Zakrzewskim i reżyserem Jowitą Baraniecką zrealizowałam setki godzin materiałów. Śmiejemy się, że łatwiej jest nam powiedzieć, gdzie razem nie byliśmy, niż wymienić odwiedzone miejsca. Spaliśmy na dachu nepalskiego domu, na hinduskim klepisku, w wenezuelskich hamakach, afrykańskich chatach, prowizorycznych namiotach i na ziemi pod gołym niebem. Bywaliśmy potwornie zmęczeni, bo zawsze ścigaliśmy się z czasem. W Korei, gdzie realizowaliśmy program o saperach, na plan zdjęciowy – pola minowe – jechaliśmy codziennie cztery godziny. Tyle samo zajmował powrót do hotelu. Wyjeżdżaliśmy nad ranem, gdy było ciemno, wracaliśmy w nocy. Widok z hotelowych okien zobaczyliśmy dopiero w dniu odlotu. W naszej pracy nie jest lekko, ale w takich okolicznościach ludzie mają szansę naprawdę się poznać. Ufamy sobie. Rozumiemy się bez słów. Wspaniale jest mieć taką ekipę. Jestem wdzięczna Jackowi, Michałowi i Adamowi za świetną robotę i ludzkie wsparcie a montażyście Łukaszowi Żwirkowskiemu, że przez te wszystkie lata jest ze mną i przepięknie opowiada te wszystkie historie.

W jaki sposób radzisz sobie z barierami językowymi w czasie pracy w egzotycznych miejscach?

Bariera języka nie jest przeszkodą nie do pokonania, choć często stanowi utrudnienie, szczególnie jeśli bohater mówi jakimś rzadkim dialektem. Pamiętam, że w Tajlandii u plemienia Karen mieliśmy aż trzech tłumaczy. Przypominało to trochę zabawę w głuchy telefon. Ja zadawałam pytanie po angielsku. Tłumaczono je z angielskiego na tajski. Z tajskiego na narzecze tego regionu i następnie na język plemienia Padaung, Długich Szyj. Nie dość, że na odpowiedź czekało się dziesięć minut, to czasem jej abstrakcyjność dowodziła, że gdzieś w translatorskiej sztafecie ktoś upuścił pałeczkę z pytaniem. No i wracaliśmy na pozycję startową. Od pytania do odpowiedzi upływało kolejne dziesięć minut, a dźwiękowiec Jacek zasypiał, trzymając tyczkę.

U Asháninka moją tłumaczką była policjantka doglądająca ludzi uwolnionych z rąk Świetlistego Szlaku. Tylko ona umiała tłumaczyć z hiszpańskiego na język Indian, ponieważ sama wywodziła się z tego plemienia. – Nie mogę zajmować się tłumaczeniem – powiedziała mi pierwszego dnia. – Dlaczego? – spytałam. – Bo muszę wyjąć dzieciom wszy. Jeśli ich nie usunę, maluchy rozdrapią skórę. Krew przyciągnie nietoperze. Nietoperze będą ssać krew i zostawią rany na głowach dzieci. W rany wkręcą się robaki mirunda, które później trudno usunąć. Zaproponowałam, że będę zabijać pasożyty, żeby ona mogła tłumaczyć. I tak pracowałyśmy: na moich kolanach siedziało dziecko, wyjmowałam mu wszy, jednocześnie zadając pytania bohaterce. Producent Jacek tłumaczył na hiszpański a policjantka przekładała pytania na język Indian Asháninka. Dzięki temu mogłam nagrać rozmowy.

Jaką zarejestrowaną scenę szczególnie mocno zapamiętałaś?

Niezwykłą sytuację przeżyłam w Indiach, gdy miałam odtworzyć z aktorami scenę zbiorowego gwałtu, który miał miejsce w New Delhi, w nocnym autobusie. Ofiara zmarła. Jej śmierć wstrząsnęła Indiami i wywołała falę protestów w całym kraju. Ludzie domagali się zaostrzenia prawa, powieszenia oprawców. Obawiałam się, że trudno będzie przekazać statystom precyzyjne informacje związane z przebiegiem sceny, chronologią zdarzeń, kwestiami, które należało wypowiedzieć. Przydzieliłam aktorom role i weszliśmy do autobusu. Ku mojemu zdziwieniu każdy z nich zajął właściwe miejsce. Nikt o nic mnie nie pytał. Wszyscy byli skupieni. Zrozumiałam, że ci ludzie są znakomicie przygotowani do odegrania sceny. Nie dlatego, że otrzymali gażę. Nie dlatego, że są aktorami. Powód był inny: ta historia ich poruszyła, znali wszystkie jej szczegóły z prasy, telewizji, radia. Wiedzieli, co mówili oprawcy, bo media podały do wiadomości treści z przesłuchań. Gdy powiedziałam: „akcja!”, scena została bezbłędnie rozegrana. Nie potrzebowałam dubla. Bez jednej reżyserskiej uwagi udało mi się zarejestrować dokładną rekonstrukcję zdarzeń, bo miałam do czynienia z ludźmi, których naprawdę obchodził temat poruszany w filmie a historię znali lepiej ode mnie.

Twoje dokumenty często dotykają ludzkich tragedii, traum. Czy obcowanie z silnymi emocjami bohaterów, ich dramatycznymi historiami, odbija się na Tobie i ekipie?

Mogłabym teraz powiedzieć: „ jestem profesjonalistką, to mnie nie rusza”. Ale to nieprawda. Zdarza mi się płakać na planie z bezsilności i wzruszenia. Profesjonalizm nie wyklucza uczuć. Nie można założyć blokady na empatię. – Mój mąż ukradł kiedyś buraka – opowiada  nam kobieta więziona przez lata przez terrorystów ze Świetlistego Szlaku. – Zrobił to, bo był głodny. Terrorysta za karę odrąbał mu nogę. Upiekł ją na ogniu i zjadł. Musiałam na to patrzeć. Jeśli jakieś dzieci w obozie były chore i nie nadawały się do pracy, wtedy kazano innym dzieciom, tym zdrowym, kopać dół i wrzucać do niego chore dzieci. Później zmuszano zdrowe dzieci, by dusiły sznurkami te słabe. Robiły to. Później zasypywały dół.

Siedzę metr od tej kobiety. Czuję każde drżenie jej głosu. Słucham o ekshumacji ciał dzieci. O tym, jak matki rozpoznawały ciała córek po sukienkach, butach, lalkach. Jak mogę nie płakać? Mam film nagrany przez policję z  tego momentu. Wszyscy ryczymy. Dźwiękowiec, operatorzy, producent.

Gdy w Indiach kręciłam „Trzy na godzinę”, przeprowadzałam wywiady z ofiarami gwałtów. Wiele z nich nie osiągnęło jeszcze pełnoletności. Siedziałam naprzeciw dziewięcioletniej dziewczynki, która skarżyła się, że wujek zrobił jej coś złego. Inna opisywała, jak kilku sąsiadów gwałciło ją i biło tak mocno, że straciła przytomność. Na rozmowę zgodziła się też matka dziewczyny, która umarła na skutek zbiorowego gwałtu w autobusie. Kobieta mówiła spokojnie, z wielką godnością, nie płakała. – Moje łzy się wyczerpały – powiedziała. Gdy po nagraniach rozmów z hinduskami wychodziliśmy z ich domów, nie odzywaliśmy się do siebie. Zazwyczaj dużo mówimy, komentujemy. A wtedy nic – cisza. Cisza w aucie, gdy jechaliśmy na kolejne zdjęcia. Milczenie, gdy jedliśmy posiłek. Cisza, gdy wracaliśmy do hotelu. Zawsze będę pamiętać tę ciszę. Matce bestialsko zgwałconej dziewczyny zabrakło łez. Nam brakowało słów.

Jak myśl Ci przyświeca, gdy dotykasz tak bolesnych tematów?

Kiedy rozmawiam z ofiarami gwałtów, okaleczających rytuałów czy terroryzmu, wiem, że moje pytania, nawet najdelikatniej zadane, mogą ranić. W tych ludziach jest wiele bolesnych miejsc i każde pytanie dotyczące przeszłości może ich dotknąć. To trudna świadomość. Myślę: nie dość, że zabieram człowiekowi jego historię, to jeszcze przyprawiam go o łzy. Wtedy przypominam sobie, po co to robię. Jaki jest powód, dla którego powstaje film: chcę pomóc. Zależy mi, żeby świat dowiedział się o czyimś złym losie, przemocy, niegodziwości, bezprawiu i jakoś na nie zareagował. Uznałabym własną postawę za naiwność lub idealizm, gdyby nie dowody na to, że świat reaguje. Po emisji dokumentu „Trzy na godzinę” ginekolog i chirurg plastyk, doktor Andrzej Barwijuk, zaoferował medyczną pomoc dla bohaterek filmu – ofiar zbiorowych gwałtów. Dziewczynki wymagały poważnych operacji. Cierpiały z powodu poważnych obrażeń narządów rodnych. Dzięki staraniom cudownych ludzi pracujących ze mną w TVN obie Hinduski przyleciały do Warszawy i zostały pacjentkami kliniki należącej do doktora. Po operacjach wróciły do zdrowia. Dziś walczą o prawa kobiet w swoim kraju.

Po emisji telewizyjnej wersji dokumentu o kobietach odbitych z rąk Świetlistego Szlaku udało się zebrać pieniądze, dzięki którym zorganizowano szkolenia dla poszkodowanych. Indianie przeszli kurs hodowania kurczaków, dzięki czemu nie będą musieli głodować. Znany stylista fryzur zebrał środki na odwszawiające szampony dla dzieci. Zostały kupione i wysłane do wioski. Dokument o prasowaniu piersi w Kamerunie będzie pokazywany w tamtejszych szkołach. Stanie się swoistym materiałem edukacyjnym. Ktoś powie: „to tylko krople w morzu potrzeb, gesty, które nie zmienią kształtu ponurej rzeczywistości”. Odpowiem: zmienianie życia na lepsze zaczyna się od takich gestów.

Co dały Ci podróże i kontakt z tyloma spotkanymi ludźmi?

Z każdej podróży przywożę masę wrażeń i refleksji. Dają mi one dystans i poczucie, że jestem tylko częścią ogromnej, różnorodnej społeczności, gdzie znaczna ilość ludzi żyje w nieporównywalnie gorszych warunkach niż my. Skala tych różnic jest ogromna i to jest wielki problem naszego świata. Zawsze dzielę się takimi przemyśleniami z moją córką. Sądzę, że również dzięki temu Mania wyrosła na bardzo wrażliwego, empatycznego człowieka.

Wyjazdy pogłębiają moją wiedzę. Gdybym nie dotarła do Tajlandii, nie wiedziałabym, że plemię Karen nie ma pojęcia, co to pocałunek. Oni się nie całują. Ani na dzień dobry, ani       w czasie intymnych zbliżeń. Żeby wytłumaczyć tamtejszej kobiecie, czym jest buziak, musiałam dotknąć ustami jej ust. Była zaskoczona, że istnieje taka forma kontaktu.

Podróże uwrażliwiły mnie na proekologiczne działania. W slumsach pod New Delhi widziałam kilkuletnie dzieci segregujące elektroniczne odpady. Kilkulatka podgrzewała nad ogniem płytkę telefonu, żeby rozebrać ją na mniejsze części. – W wieku dwudziestu lat córka dostanie raka od tych oparów – powiedziała matka dziewczynki. – Ale do tego czasu, dzięki temu, że tu pracuje, będzie miała co jeść – dodała. Po tym, co widziałam na wysypiskach elektrośmieci, nie przychodzi mi do głowy, by kupić nowy telefon, nim stary się nie rozpadnie.

Podróże uczą też pokory. W każdym miejscu na świecie zadaję ludziom pytanie: o czym marzysz? W Europie słyszę: „żeby mieć dużo pieniędzy”, „żeby być sławnym”, „żeby mieć złotą rybkę spełniającą życzenia”. Na świecie odpowiedzi są inne: „marzę, żeby mieć worek ryżu”, „marzę, żeby wykształcić jedną osobę z wioski”. Gdy to słyszę, czuję wdzięczność za wszystko, co mam.

A jakie są Twoje marzenia?

Marzenia bywają wybieganiem w przyszłość. Ja staram się być tu i teraz. Bardzo cenię kontakt z teraźniejszością. Intensywnie pracuję, spełniam się, realizuję moje pasje. Po prostu żyję i uwielbiam ten stan. Życie ma bujniejszą wyobraźnię niż ja. Nigdy nie wymyśliłabym tego, co ono samo przynosi. Lubię, gdy mnie zaskakuje.